piątek, 12 sierpnia 2016

Big Brother w TVP,Coś się posypało,Dobranoc,opozycjo!i Boa dusiciel



Big Brother w TVP

Z programów TVP nie dowiemy się zbyt wiele o tym, co naprawdę dzieje się w Polsce. Ale to, co dzieje się w i wokół TVP, o władzy w Polsce mówi prawie wszystko.
   TVP to dziś państwo PiS w pigułce. Dramat i kabaret, nie­udolność i buta, mierność i wierność kadr, totalne upartyj­nienie, kłamstwo i manipulacja jako norma, marne pozory pluralizmu skrywające brutalne jedynowładztwo właścicie­la - Polski, PiS-u i TVP.
   Tak zwany pucz w TVP wzbudził wielkie emocje w śro­dowiskach prawicowych. Zrozumiałe. Różne gangi biją się o wpływy, stanowiska i pieniądze. Poza tymi środowiskami wzbudził jednak wyłącznie powszechną wesołość i szyder­stwa. Niesłusznie o tyle, że TVP jest publiczną własnością, potencjalnie mogłaby odgrywać wielką rolę, a zamiana waż­nej instytucji w partyjny folwark powinna wzbudzać poważ­ne reakcje. Na TVP najwyraźniej wszyscy, poza traktującymi ją jak propagandowe narzędzie i dojną krowę PiS-owcami, postawili już jednak krzyżyk. Służy więc ona publiczności jako swoisty materiał badawczy. Nawiasem mówiąc, szop­ka wokół TVP jest o niebo ciekawsza niż wszystko, co ma ona teraz w ofercie programowej. Oto Big Brother w wer­sji narodowo-odpustowej z prawdziwym Wielkim Bratem z uczestnikami z castingu, który on sam przeprowadził.
   Prześledźmy to, co działo się w tym reality show w poprzed­nich odcinkach. Nowa władza, przez lata oskarżająca TVP o sprzyjanie władzy i manipulacje, przejmuje ją, by chwilę potem uczynić z niej zbrojne ramię władzy i królestwo ma­nipulacji. Faktyczny właściciel TVP, który sam przyznaje pry­watnie, że ma niejakie problemy z włączaniem telewizora, funkcję szefa telewizji publicznej powierza wieloletniemu propagandyście partyjnemu. Ten dokonuje w niej czystki na niespotykaną skalę. Żadnemu z wyrzuconych nie stawia się żadnych zarzutów. Wszystkim mówi się, że nie pasują do no­wej koncepcji, co akurat w ostatnich miesiącach jest jednym z niewielu w TVP stwierdzeń prawdziwych. Nowe funkcje obejmują ludzie w stu procentach zaangażowani w popiera­nie rządzącej partii. Ich zdolności i talenty są więcej niż wąt­pliwe, ale nie o profesjonalizm tu idzie, lecz o słuszne poglądy. Wszystkie nowe programy ponoszą koncertową klęskę. Oglą­dalność flagowych programów informacyjnych leci na pysk. Szef TVP podważa rzetelność wyników oglądalności, na któ­re jednak powołuje się za każdym razem, gdy oglądalność jest jak trzeba, czyli wtedy, gdy decydują o nich nie ludzie TVP, ale kreatorzy wielkich widowisk - a to sportowcy, a to papież.
   Władza potrzebuje nowych stanowisk, więc obok istnie­jącej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji powołana zo­staje Rada Mediów Narodowych, która ma czuwać nad ich odpolitycznieniem. Realizację tego celu powierza się trójce funkcjonariuszy partii rządzącej. Owa trójka postanawia do­konać zmiany prezesa. Główną kandydatką na następcę pre­zesa propagandzisty jest pani, która w TVP zdążyła już dać dowody skrajnej niekompetencji, ale ma wielki atut - świet­nie znała matkę Wielkiego Brata. Pucz się nie udaje. Wielki Brat rozstrzyga, że właściwy czas jednak nie nadszedł. O pró­bie puczu główny serwis informacyjny TVP nie informuje. Informuje on przecież wyłącznie o tym, co jest w interesie TVP, poza tym skupia się na walce ze wszystkimi, którym nie podobają się rządy partii Wielkiego Brata.
   Wystarczy. W ramówce jesiennej będą kolejne odcin­ki show. Zapraszamy. Ważniejsze są wnioski z tego, co już widzieliśmy. Mamy teraz w Polsce całkowicie dysfunkcjo­nalny system sprawowania władzy. Absolutnie wszystkie ważne decyzje są w rękach jednego człowieka. Siłą rzeczy decyduje on więc o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia. Żyjemy w państwie partyjnym, które całkowicie unicestwiło kryterium profesjonalizmu w doborze kadr. Je­steśmy więc skazani na rządy nieudolne i niekompetentne, ze wszystkimi tego bolesnymi konsekwencjami. Konsty­tucja jest fikcją, podobnie jak ustawowe gwarancje nieza­leżności różnych ciał i osób sprawujących ważne funkcje. Jedynym warunkiem awansu albo trwania jest przychyl­ność Wielkiego Brata.
   Państwo staje się domeną konkurujących ze sobą kote­rii i gangów. Nie ogranicza ich ani prawo, ani elementarna przyzwoitość. O wszystkim decyduje wola albo kaprys capo di tutti capi. Nie napiszę, że tak wygląda państwo mafijne, by nie narazić się na proces. Z całą pewnością nie jest to jed­nak normalne, demokratyczne państwo prawa. Takie pań­stwo skazane jest na erozję, korupcję i degrengoladę. Jak długo taki jest model państwa, tak długo nic tego procesu nie powstrzyma. Ewentualna polityczna dekapitacja Wiel­kiego Brata oznaczałaby wyłącznie otwartą i brutalną woj­nę gangów.
   Wszystko to nadaje się na naszą wersję „House of Cards”. Po cóż ona jednak komukolwiek, skoro mamy Domek z Kart w wersji reality i na żywo.
Tomasz Lis

Coś się posypało

W telewizji państwowej doszło, jak wiemy, do próby puczu: grupa o nazwie Rada Me­diów Narodowych (zdaje się, każda junta musi mieć w nazwie Naród) ogłosiła, iż zdej­muje z urzędu dotychczasowego prezesa, przejmuje władzę na całym obszarze TVP i do czasu wyłonienia nowych demokra­tycznych władz powierza prezesurę osobie zaufania Suwerena. Od razu pojawiły się internetowe memy, nawiązujące do nie­dawnego puczu w Turcji; skojarzenie o tyle zasadne, że pucz telewizyjny podobnie jak turecki zakończył się błyskawiczną klęską. Suweren (czyli lud w osobie Jarosława Kaczyńskiego) wezwał (plotka głosi, że również wyzwał) puczystów i nakazał przywrócić poprzedni porządek. Podobnie jak w kraju Erdogana, okoliczności przewrotu, jego cele i następstwa pozostają nieja­sne. Ale też chyba będą teraz porachunki. Ta parodia zamachu stanu byłaby może zabawna, gdyby nie odsłaniała raczej mało śmiesznych rysów pisowskiej „rewolucji”.

Zobaczyliśmy, jak pod osłoną patetycznych frazesów (buduje­my Media Narodowe), samozachwytu (wreszcie„w telewizji znikła nienawiść i walka polityczna", deklarowała członkini RMN pos. Joanna Lichocka, skądinąd wnioskodawczyni wyrzucenia Jacka Kurskiego) odbywa się rywalizacja personalnych koterii o dostęp do władzy, stanowisk i pieniędzy, jakie wciąż daje telewizja rządowa. Zarzuty tzw. RMN wobec Jacka Kurskiego, że doprowadził TVP do utraty zaufania, spadku oglądalności, niebezpiecznie zadłużył spółkę itp., są całkowi­cie słuszne, tyle że prezes Kurski wykonywał jedynie zalecenia prezesa Kaczyńskiego, dokładnie tak samo, jak musieli to zrobić pisowscy członkowie dumnej Rady. Coś im się uroiło, więc zostali publicznie upokorzeni, jak inni przed nimi i inni po nich, którym też mogłoby się wydawać, że mają jakieś własne kompetencje, tytuły, funkcje, odpowiedzialność. Nie - On w każdej chwili, jednym telefonem, jednym grymasem może wywrócić każdą ich decyzję, skończyć każdą karierę. Ciekaw jestem, jak oficerowie PiS, od wojewody do prezydenta, radzą sobie z małością ról, w których On ich obsadził? Jak sobie racjonalizują uległość i kon­formizm? Wielkością przywódcy? Szlachetnością celu? Własnym interesem?

Otóż w rękach nowej władzy państwo istotnie zmienia swój charakter: wszelkie instytucje tracą swoją autonomię; przestają się liczyć chroniące urzędników jawne procedury; nie ma w admi­nistracji czytelnej ścieżki awansu; etosu służby państwowej; samo­dzielności w granicach prawa. Państwo zrasta się z partią, ma być jej ramieniem, strukturą chroniącą interesy partyjnej nomenklatury i zapewniającą utrzymanie się jej przy władzy. To jest, co wciąż war­to przypominać, dokładne odwzorowanie modelu PRL, reaktywu­jące wszystkie stare obśmiane formułki:„partia kieruje, a rząd rzą­dzi”, ,,program partii - programem narodu” itd. Trudno się dziwić, że w tej strukturze, gdzie partia jest wobec aparatu państwa tworem nadrzędnym, premier Szydło ma tyle realnej władzy, co premier Edward Babiuch przy Edwardzie Gierku, prezydent Duda jest mło­dym wcieleniem Henryka Jabłońskiego, ówczesnej głowy państwa, a Rada Mediów Narodowych klonem dawnego Radiokomitetu.

Po raz pierwszy od upadku PRL mamy do czynienia z odtwarza­niem istoty tamtego ustroju i to bynajmniej nie dlatego, że PiS demokratycznie zdobył pełnię władzy w państwie, więc teraz po prostu przejmuje kontrolę nad wszystkimi instytucjami. Każdy rząd większościowy ma teoretycznie pełnię władzy, ale w demo­kracji musi (i na ogół to czyni) respektować krępujące reguły gry: konstytucyjne uprawnienia organów państwa, niezależność są­downictwa, mediów, organizacji społecznych, musi respektować prawa obywatelskie, prawo własności, wyroki sądów. To znaczy, nie musi, ale wtedy, nawet jeśli był wybrany demokratycznie, traci (jak w Turcji) demokratyczną legitymację do rządzenia, staje się władzą uzurpatorską. Na tym polega jedno z niebezpieczeństw obecnej sytuacji. Wypowiedzenie reguł demokratycznej równo­wagi, kontroli, samoograniczenia oznacza, że w przyszłości nie można się będzie za nimi schronić. To bardzo podnosi ryzyko sprawowania władzy, polityczne, prawne, moralne. Zmusza do de­speracji, gorączkowej pazerności w obronie i poszerzaniu zdoby­tych terytoriów.

Jedną z najpoważniejszych konsekwencji jest faktyczna prywaty­zacja państwa, nie tylko poprzez obsadę swoimi ludźmi wszystkich stanowisk, ale także dowolne wykorzystanie prawnych i finan­sowych narzędzi do organizowania poparcia, pacyfikowania na­strojów, wzmacniania lojalności i zależności od władzy rozmaitych grup społecznych i służb państwowych. To się jeszcze nie dopełni­ło, ale się dzieje. Następuje zawłaszczenie państwa i jego zasobów na skalę nieznaną w naszej najnowszej historii i raczej niespotyka­ną w zachodnich demokracjach. Rzeczpospolita staje się, ,,jak jakaś Turcja”, własnością jednej partii i jednego człowieka. Tyle że, jak to w Polsce, rzeczywistość na ogół nie dorasta do idei i przywódców. To się obrażą starzy powstańcy, to młodzi frankowicze, to własny wicepremier chlapnie, że nie ma pieniędzy na partyjne obietnice. Nagle i pod presją trzeba się wycofać z podwyżek dla posłów i ministrów. Nawet prezesa TVP nie daje się odwołać. Ani powołać. Bo ktoś się z kimś pożarł. I gdzieś tutaj kołacze się nadzieja.
PS Wyjeżdżam na urlop, do zobaczenia za dwa tygodnie.
PiS nie ucieknie.
Jerzy Baczyński

Dobranoc, opozycjo!

W cieniu głośnych wy­darzeń, takich jak wizyta papieża czy rozbój w telewizji publicznej, niezau­ważona przeszła pewna skromna, ale wymowna uroczy­stość na ulicy Nowogrodzkiej: kwiaty, adres dziękczyn­ny, hołd przywódców opozycji ofiarowany prezesowi Kaczyńskiemu. Schetyna, Petru i kilku innych mówców podziękowało przedstawicielom władzy za to, że wyrę­czają opozycję, pozwalając jej spać snem spokojnym i śnić o zwycięstwie.
   Istotnie: po co nam opozycja, skoro jest rząd? Od ubie­głorocznych wyborów mamy gabinet osobliwości, który znakomicie pełni obie role - władzy i opozycji. Nie mają racji profesorowie Czapiński i Markowski, utrzymując, ja­koby w Polsce niski był kapitał zaufania i wola współpracy, a wysoka nieufność i podejrzliwość. Wręcz przeciwnie - współdziałanie władzy i opozycji układa się dobrze, i to nie od dzisiaj. Zaczyna to być polską tradycją.
   Przypomnijmy, że poprzednia władza do tego stopnia nie zawracała sobie głowy opozycją, że uważała, iż nie ma z kim przegrać. Kiedy na horyzoncie pojawił się bliżej nieznany Andrzej Duda, mówiono, że jest to człowiek zni­kąd. Nie z ówczesnej opozycji, tylko znikąd. Lepiej poin­formowani dodawali, że z Krakowa. Ówczesny prezydent Komorowski oraz jego zasłużeni doradcy i szefowie kam­panii potraktowali kandydata znikąd elegancko i po ry­cersku. Nikt nie zakłócał jego spotkań z wyborcami, nikt nie buczał i nie gwizdał, a pierwsza dama nie usiłowała się zaznaczyć ani rywalizować pod żadnym względem, posta­nowiła pozostać sobą i nic nie zmieniać, nawet krawcowej. Krawcowe nie wygrywają wyborów - szeptali jej do ucha zausznicy. A tymczasem wybory wygrała krawcowa.
   Ówczesna premier Ewa Kopacz elegancko nie dostrze­gała, jak „elekt znikąd” tygodniami nie raczył się z nią spotkać, a na uroczystości w Westerplatte ignorował ją, jak gdyby była wrakiem pancernika „Schleswig-Holstein”. Dżentelmeńskie maniery Andrzeja Dudy zostały mu wybaczone w ramach harmonijnej współpracy władzy z opozycją. Redaktor Jacek Nizinkiewicz („Rz”) pisał nie­dawno, że „Tusk wraca w złym stylu (...) nie przepuści okazji, żeby zaatakować przeciwników”. Kiedy liderzy państw ustawiali się do fotografii, Tusk „Robił wszystko, żeby nie stanąć obok prezydenta Andrzeja Dudy. (...) W końcu Tusk skapitulował i ze skwaszoną miną stanął obok polskiego prezydenta. Nie próbował jednak nawet nawiązać z nim kontaktu, demonstracyjnie odwracając się w drugą stronę... ”.
   Oburzony niegodnym zachowaniem Tuska, pozwalam sobie zapytać, czy szanowny kolega z „Rzeczpospolitej” przypomina sobie obchody w Westerplatte, w czasie któ­rych prezydent Duda, stojąc obok Ewy Kopacz, nie tylko nie próbował nawiązać kontaktu, ale jeszcze odwrócił się od niej i odszedł, jak gdyby nie zauważając szefowej rządu polskiego? Andrzej Duda, obdarzony świetnym refleksem (złapał przecież hostię wlocie), nie mógł nie zauważyć, kto stoi obok niego. Gdyby redaktor Nizinkiewicz wychowywał zarówno Tuska, jak i Dudę – to bym rozumiał, ale uczyć savoir-vivre’u tylko jednego z nich, to chyba nie jest w dobrym stylu?
   Prawo i Sprawiedliwość potra­fi być wdzięczne. Od pierwszych chwil rządzenia prześciga się w uprzejmościach pod adresem opozycji. Prym wiedzie prezydent Duda, który jeszcze w kampanii wyborczej rozdawał (trzeba przyznać, że z powodzeniem) kosz­towne obietnice, a to wynagrodzi krzywdę frankowiczom, a to skróci wiek emerytalny, a przede wszystkim będzie dialog, porozumienie, wspólnota, żadnego odwetu. Te­raz pan prezydent w dzień umacnia wschodnią flankę (skutecznie!), a w nocy podpisuje, co mu partia podsu­nie, oraz demontuje to, co prezes wskaże. Też skutecznie. Jako prawnik z wykształcenia pan prezydent skupił się na demontażu państwa prawa, resztę wykonuje rząd, czy­li gabinet. Opozycja nie musi nic robić, niczego ujawniać - co się dzieje, widać z daleka, nawet z Waszyngtonu.
   Także premier Szydło pomaga jak może ślimakom z opozycji. W Parlamencie Europejskim bez zmrużenia oka zapewniała, że w Polsce nie ma kwestii Trybunału Konstytucyjnego i praworządności. Była do tego stopnia przekonująca, że dziś już nawet Platforma zaczyna uwa­żać to za sprawę drugorzędną. Jeden Borys Budka wiosny nie czyni. Pani premier ma dwóch zastępców. Jednego od bazy, drugiego od nadbudowy. Ten od gospodarki roz­tacza dalekosiężne plany i wizje, które głównie polegają na tym, że państwo naprawi to, co rynek zepsuł. Oby mu się udało odzyskać „rentę neokolonialną”, zagrabioną w Polsce przez obcy kapitał. „Na chwilę obecną” wice­premier zajęty jest pościgiem za fabryką Mercedesa, którą mieliśmy już w garści, ale uciekła na Węgry.
   Wicepremier od nadbudowy zajęty jest przerabianiem mediów publicznych na narodowe. Troskliwie dobierając kadry, także i on robi na rękę opozycji. Trwa bratobójcza walka o telewizyjne „koryto+”. Z jednej strony - środo­wisko kojarzone ze SKOK, z drugiej strony środowisko kojarzone z „Gazetą Polską”, a pośrodku prezes TVP ko­jarzony z prezesem PiS. Przewodniczący Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański („Jacek Kurski mnie rozczarował, bardziej lansuje siebie niż telewizję”) wraz z członkami Rady (Elżbieta Kruk, Joanna Lichocka) zo­stali ośmieszeni przez prezesa Kaczyńskiego, a sama Rada - jako ciało niezależne i pluralistyczne - urodziła się martwa. Ciekawe, czy ktoś z ośmieszonych uniesie się honorem i popełni harakiri?

Życzliwy wobec PiS i daleki od opozycji Łukasz Wa­rzecha nie zostawia suchej nitki na Joannie Lichoc- kiej - wiodącej dziennikarce PiS, awansowanej przez prezesa na posłankę i do RMN. Nazywa ją bohaterką kabaretowego skeczu, która „ze swoim apodyktycznym usposobieniem, pouczającym tonem i rozstawianiem wszystkich po kątach staje się negatywną bohaterką memów i komentarzy umieszczanych w sieci wcale nie przez przeciwników PiS, ale właśnie j ego zwolenników”.
   Wychodzi więc na to, że opozycji nie widać, bo nie jest potrzebna - władza ją wyręcza.
Daniel Passent

Boa dusiciel

Ojczyznę naszą od roku reprezentuje oficjal­nie pan Andrzej Duda. Z Krakowa, co dobrze o nim świadczy. O nim, to znaczy o panu Dudzie. O Krakowie w tym przypadku ciut gorzej, ale dawna stolica Polski ma takie historyczne zasługi, że ten drobny mankament tonie w morzu po­zytywów. Przecież tu właśnie utopiła się w Wiśle Wanda, co Niemca nie chciała. Ostatnio w kołach zbliżonych do IPN coraz głośniej się mówi, że to jej patriotyczne za­nurzenie w nurcie królowej rzek polskich powinno wejść na stałe do apelu im. Antoniego Macierewicza.
   Wracając zaś do krakowianina, który rok temu został gło­wą państwa, to już dziś można na 100 proc. powiedzieć, że tą głową kręci szyja „jak wąż boa”. Cytat z wieszcza wy­daje mi się wyjątkowo trafny, bo ten boa - szyja znaczy - z terrarium na Nowogrodzkiej decyduje o wszystkim, co się dzieje w naszym niedorzeczu Wisły (w którym Wan­da... itd.). Głowa jest tak zakręcona, że nie ma nic do po­wiedzenia, bo ma za dużo do podpisania. Przez rok blisko 300 ustaw. Odliczając niedziele, święta i wyjazdy nóg głowy na narty, wychodzi przynajmniej jedna dziennie. Weź teraz każdą przeczytaj, zrozum, przedyskutuj ze specjalistami, nanieś poprawki, które potem skreślisz, wysłuchaj wszyst­kich życzliwych podszeptów i po 10 minutach podpisz. Co tu komentować? Łeb pęka. A jeszcze trzeba się codzien­nie pomodlić, i to koniecznie przed kamerami, do najwyż­szego trybunału niebieskiego, by pomógł coś zrobić z tym naszym, nie wiadomo po co zapisanym w konstytucji.
   Do tego Andrzej Duda młody jest, jak się spotyka, to bez kartki mówi, tu złapie hostię, tam złapie gumę i słupki popularności w narodzie rosną. Przerażające słupki. Bo za nimi niszczy się prawo, centralizuje insty­tucje oraz gospodarkę i systematycznie drutuje wolność.
   Światełka w tym ciemnym tunelu nie widać. A jeśli już, to czerwone. Grzegorz Schetyna, przewodni­czący największej partii opozycyj­nej, udzielił wywiadu tygodnikowi „Do Rzeczy”. Taki manewr ogłosił, że Platforma kończy z „lewicowy­mi eksperymentami” i idzie ostro w prawo. Ciekawe, jakie to były lewicowe eksperymenty? Budowanie szos i autostrad? A może zablokowanie rocznej kwoty wolnej od podatku? Bo przecież żadnej ze spraw tzw. światopoglądowych PO nie ruszyła. Rozmowy z Kościołem na temat dobrowol­nego odpisu podatkowego zamiast finansowania z bu­dżetu żadnych rezultatów też nie przyniosły. Schetyny nie interesuje elektorat lewicowy, bo uznał, że go nie ma. Po części wylądował już w PiS, po części w PO, a reszta siedzi w „podmiotach skrajnych”, za które przewodniczą­cy uważa Partię Razem i środowiska LGBT. Według mnie poważny polityk nie ma prawa tak mówić, bo staje się podszewką pisowskiego garnituru.

Na nic się zdała wizyta papieża Franciszka w naszym kraju. Błaszczak nic nie zrozumiał, ale Schetyna też. Ten ostatni we wspomnianym wywiadzie zapowiedział, że z zardzewiałej konserwy (określenie ST), jaką jest dziś Platforma Obywatelska, zrobi „konserwatywną kotwicę”. Dołoży tylko chrześcijańskie korzenie. Pewnie jedynie słuszne, czyli katolickie. Po co mu one? Już po szyję zarośli nimi wszyscy nasi biskupi i rządząca większość. Schety­na wie - zrobi tak z powodów czysto koniunkturalnych. Po prostu, mówi, cała Europa idzie w tym kierunku „w wy­niku różnych czynników”. Tak, z pewnością pierwsi wy­rwą się Holendrzy i zakażą małżeństw homoseksualnych, a za nimi reszta Unii - Niemcy skasują in vitro, a Francja wprowadzi do konstytucji konkordat z Watykanem.
   Już widzę tę konserwatywną kotwicę Platformy Oby­watelskiej - symbol bezruchu, leżący na dnie.
Stanisław Tym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz