Big
Brother w TVP
Z programów TVP nie dowiemy się zbyt wiele o tym, co naprawdę dzieje się w
Polsce. Ale to, co dzieje się w i wokół TVP, o władzy w
Polsce mówi prawie wszystko.
TVP to dziś
państwo PiS w pigułce. Dramat i kabaret, nieudolność i buta, mierność i
wierność kadr, totalne upartyjnienie, kłamstwo i manipulacja jako norma, marne
pozory pluralizmu skrywające brutalne jedynowładztwo właściciela - Polski,
PiS-u i TVP.
Tak zwany pucz w TVP wzbudził wielkie emocje w środowiskach
prawicowych. Zrozumiałe. Różne gangi biją się o wpływy,
stanowiska i pieniądze. Poza tymi środowiskami wzbudził jednak wyłącznie
powszechną wesołość i szyderstwa. Niesłusznie o tyle, że TVP jest publiczną własnością, potencjalnie mogłaby odgrywać
wielką rolę, a zamiana ważnej instytucji w partyjny folwark powinna wzbudzać
poważne reakcje. Na TVP
najwyraźniej wszyscy, poza traktującymi ją jak
propagandowe narzędzie i dojną krowę PiS-owcami, postawili już jednak krzyżyk.
Służy więc ona publiczności jako swoisty materiał badawczy. Nawiasem mówiąc,
szopka wokół TVP jest o niebo ciekawsza niż wszystko, co ma ona teraz w
ofercie programowej. Oto Big Brother w wersji
narodowo-odpustowej z prawdziwym Wielkim Bratem z
uczestnikami z castingu, który on sam przeprowadził.
Prześledźmy to, co działo się w tym reality show w
poprzednich odcinkach. Nowa władza, przez lata oskarżająca TVP o sprzyjanie władzy i manipulacje, przejmuje ją, by chwilę
potem uczynić z niej zbrojne ramię władzy i królestwo manipulacji. Faktyczny
właściciel TVP, który sam przyznaje prywatnie, że ma niejakie problemy z
włączaniem telewizora, funkcję szefa telewizji publicznej powierza
wieloletniemu propagandyście partyjnemu. Ten dokonuje w niej czystki na
niespotykaną skalę. Żadnemu z wyrzuconych nie stawia się żadnych zarzutów.
Wszystkim mówi się, że nie pasują do nowej koncepcji, co akurat w ostatnich
miesiącach jest jednym z niewielu w TVP stwierdzeń prawdziwych. Nowe
funkcje obejmują ludzie w stu procentach zaangażowani w popieranie rządzącej
partii. Ich zdolności i talenty są więcej niż wątpliwe, ale nie o
profesjonalizm tu idzie, lecz o słuszne poglądy. Wszystkie nowe programy
ponoszą koncertową klęskę. Oglądalność flagowych programów informacyjnych leci
na pysk. Szef TVP podważa rzetelność wyników oglądalności, na które jednak
powołuje się za każdym razem, gdy oglądalność jest jak trzeba, czyli wtedy, gdy
decydują o nich nie ludzie TVP, ale kreatorzy wielkich widowisk -
a to sportowcy, a to papież.
Władza potrzebuje nowych stanowisk, więc obok istniejącej Krajowej Rady
Radiofonii i Telewizji powołana zostaje Rada Mediów Narodowych, która ma
czuwać nad ich odpolitycznieniem. Realizację tego celu powierza się trójce
funkcjonariuszy partii rządzącej. Owa trójka postanawia dokonać zmiany prezesa.
Główną kandydatką na następcę prezesa propagandzisty jest pani, która w TVP zdążyła już dać dowody skrajnej niekompetencji, ale ma
wielki atut - świetnie znała matkę Wielkiego Brata. Pucz się nie udaje. Wielki
Brat rozstrzyga, że właściwy czas jednak nie nadszedł. O próbie puczu główny
serwis informacyjny TVP
nie informuje. Informuje on przecież wyłącznie
o tym, co jest w interesie TVP, poza tym skupia się na walce ze
wszystkimi, którym nie podobają się rządy partii Wielkiego Brata.
Wystarczy. W ramówce jesiennej będą kolejne odcinki show. Zapraszamy.
Ważniejsze są wnioski z tego, co już widzieliśmy. Mamy teraz w Polsce
całkowicie dysfunkcjonalny system sprawowania władzy. Absolutnie wszystkie
ważne decyzje są w rękach jednego człowieka. Siłą rzeczy decyduje on więc o
sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia. Żyjemy w państwie partyjnym,
które całkowicie unicestwiło kryterium profesjonalizmu w doborze kadr. Jesteśmy
więc skazani na rządy nieudolne i niekompetentne, ze wszystkimi tego bolesnymi
konsekwencjami. Konstytucja jest fikcją, podobnie jak ustawowe gwarancje niezależności
różnych ciał i osób sprawujących ważne funkcje. Jedynym warunkiem awansu albo
trwania jest przychylność Wielkiego Brata.
Państwo staje się domeną konkurujących ze sobą koterii i gangów. Nie
ogranicza ich ani prawo, ani elementarna przyzwoitość. O wszystkim decyduje
wola albo kaprys capo
di tutti capi. Nie napiszę, że tak wygląda
państwo mafijne, by nie narazić się na proces. Z całą pewnością nie jest to jednak
normalne, demokratyczne państwo prawa. Takie państwo skazane jest na erozję,
korupcję i degrengoladę. Jak długo taki jest model państwa, tak długo nic tego
procesu nie powstrzyma. Ewentualna polityczna dekapitacja Wielkiego Brata
oznaczałaby wyłącznie otwartą i brutalną wojnę gangów.
Wszystko to nadaje się na naszą wersję „House of Cards”. Po
cóż ona jednak komukolwiek, skoro mamy Domek z Kart w wersji reality i na żywo.
Tomasz Lis
Coś się posypało
W
telewizji państwowej doszło, jak wiemy, do próby puczu: grupa o nazwie Rada Mediów
Narodowych (zdaje się, każda junta musi mieć w nazwie Naród) ogłosiła, iż zdejmuje
z urzędu dotychczasowego prezesa, przejmuje władzę na całym obszarze TVP i do czasu wyłonienia nowych demokratycznych władz
powierza prezesurę osobie zaufania Suwerena. Od razu pojawiły się internetowe
memy, nawiązujące do niedawnego puczu w Turcji; skojarzenie o tyle zasadne, że
pucz telewizyjny podobnie jak turecki zakończył się błyskawiczną klęską.
Suweren (czyli lud w osobie Jarosława Kaczyńskiego) wezwał (plotka głosi, że
również wyzwał) puczystów i nakazał przywrócić poprzedni porządek. Podobnie jak
w kraju Erdogana, okoliczności przewrotu, jego cele i następstwa pozostają
niejasne. Ale też chyba będą teraz porachunki. Ta parodia zamachu stanu byłaby
może zabawna, gdyby nie odsłaniała raczej mało śmiesznych rysów pisowskiej
„rewolucji”.
Zobaczyliśmy,
jak pod osłoną patetycznych frazesów (budujemy Media Narodowe), samozachwytu
(wreszcie„w telewizji znikła nienawiść i walka polityczna", deklarowała
członkini RMN pos. Joanna Lichocka, skądinąd wnioskodawczyni wyrzucenia Jacka
Kurskiego) odbywa się rywalizacja personalnych koterii o dostęp
do władzy, stanowisk i pieniędzy, jakie wciąż daje telewizja rządowa. Zarzuty
tzw. RMN wobec Jacka Kurskiego, że doprowadził TVP do utraty zaufania, spadku
oglądalności, niebezpiecznie zadłużył spółkę itp., są całkowicie słuszne, tyle
że prezes Kurski wykonywał jedynie zalecenia prezesa Kaczyńskiego, dokładnie
tak samo, jak musieli to zrobić pisowscy członkowie dumnej Rady. Coś im się
uroiło, więc zostali publicznie upokorzeni, jak inni przed nimi i inni po nich,
którym też mogłoby się wydawać, że mają jakieś własne kompetencje, tytuły,
funkcje, odpowiedzialność. Nie - On w każdej chwili, jednym telefonem, jednym
grymasem może wywrócić każdą ich decyzję, skończyć każdą karierę. Ciekaw jestem,
jak oficerowie PiS, od wojewody do prezydenta, radzą sobie z małością ról, w
których On ich obsadził? Jak sobie racjonalizują uległość i konformizm?
Wielkością przywódcy? Szlachetnością celu? Własnym interesem?
Otóż
w rękach nowej władzy państwo istotnie zmienia swój charakter: wszelkie
instytucje tracą swoją autonomię; przestają się liczyć chroniące urzędników
jawne procedury; nie ma w administracji czytelnej ścieżki awansu; etosu służby
państwowej; samodzielności w granicach prawa. Państwo zrasta się z partią, ma
być jej ramieniem, strukturą chroniącą interesy partyjnej nomenklatury i
zapewniającą utrzymanie się jej przy władzy. To jest, co wciąż warto
przypominać, dokładne odwzorowanie modelu PRL, reaktywujące wszystkie stare
obśmiane formułki:„partia kieruje, a rząd rządzi”, ,,program partii -
programem narodu” itd. Trudno się dziwić, że w tej strukturze, gdzie partia
jest wobec aparatu państwa tworem nadrzędnym, premier Szydło ma tyle realnej
władzy, co premier Edward Babiuch przy Edwardzie Gierku, prezydent Duda jest
młodym wcieleniem Henryka Jabłońskiego, ówczesnej głowy państwa, a Rada Mediów
Narodowych klonem dawnego Radiokomitetu.
Po
raz pierwszy od upadku PRL mamy do czynienia z odtwarzaniem istoty tamtego
ustroju i to bynajmniej nie dlatego, że PiS demokratycznie zdobył pełnię władzy
w państwie, więc teraz po prostu przejmuje kontrolę nad wszystkimi
instytucjami. Każdy rząd większościowy ma teoretycznie pełnię władzy, ale w
demokracji musi (i na ogół to czyni) respektować krępujące reguły gry:
konstytucyjne uprawnienia organów państwa, niezależność sądownictwa, mediów,
organizacji społecznych, musi respektować prawa obywatelskie, prawo własności,
wyroki sądów. To znaczy, nie musi, ale wtedy, nawet jeśli był wybrany
demokratycznie, traci (jak w Turcji) demokratyczną legitymację do rządzenia,
staje się władzą uzurpatorską. Na tym polega jedno z niebezpieczeństw obecnej
sytuacji. Wypowiedzenie reguł demokratycznej równowagi, kontroli,
samoograniczenia oznacza, że w przyszłości nie można się będzie za nimi
schronić. To bardzo podnosi ryzyko sprawowania władzy, polityczne, prawne,
moralne. Zmusza do desperacji, gorączkowej pazerności w obronie i poszerzaniu
zdobytych terytoriów.
Jedną
z najpoważniejszych konsekwencji jest faktyczna prywatyzacja państwa, nie
tylko poprzez obsadę swoimi ludźmi wszystkich stanowisk, ale także dowolne
wykorzystanie prawnych i finansowych narzędzi do organizowania poparcia,
pacyfikowania nastrojów, wzmacniania lojalności i zależności od władzy
rozmaitych grup społecznych i służb państwowych. To się jeszcze nie dopełniło,
ale się dzieje. Następuje zawłaszczenie państwa i jego zasobów na skalę
nieznaną w naszej najnowszej historii i raczej niespotykaną w zachodnich
demokracjach. Rzeczpospolita staje się, ,,jak jakaś Turcja”, własnością jednej
partii i jednego człowieka. Tyle że, jak to w Polsce, rzeczywistość na ogół nie
dorasta do idei i przywódców. To się obrażą starzy powstańcy, to młodzi
frankowicze, to własny wicepremier chlapnie, że nie ma pieniędzy na partyjne
obietnice. Nagle i pod presją trzeba się wycofać z podwyżek dla posłów i
ministrów. Nawet prezesa TVP nie daje się odwołać. Ani powołać.
Bo ktoś się z kimś pożarł. I gdzieś tutaj kołacze się nadzieja.
PS Wyjeżdżam na urlop, do
zobaczenia za dwa tygodnie.
PiS nie ucieknie.
Jerzy Baczyński
Dobranoc, opozycjo!
W cieniu
głośnych wydarzeń, takich jak wizyta papieża czy rozbój w telewizji
publicznej, niezauważona przeszła pewna skromna, ale wymowna uroczystość na
ulicy Nowogrodzkiej: kwiaty, adres dziękczynny, hołd przywódców opozycji
ofiarowany prezesowi Kaczyńskiemu. Schetyna, Petru i kilku innych mówców
podziękowało przedstawicielom władzy za to, że wyręczają opozycję, pozwalając
jej spać snem spokojnym i śnić o zwycięstwie.
Istotnie: po co nam opozycja, skoro jest rząd? Od ubiegłorocznych
wyborów mamy gabinet osobliwości, który znakomicie pełni obie role - władzy i
opozycji. Nie mają racji profesorowie Czapiński i Markowski, utrzymując, jakoby
w Polsce niski był kapitał zaufania i wola współpracy, a wysoka nieufność i
podejrzliwość. Wręcz przeciwnie - współdziałanie
władzy i opozycji układa się dobrze, i to nie od dzisiaj. Zaczyna to być polską
tradycją.
Przypomnijmy, że poprzednia władza do tego stopnia nie zawracała sobie
głowy opozycją, że uważała, iż nie ma z kim przegrać. Kiedy na horyzoncie
pojawił się bliżej nieznany Andrzej Duda, mówiono, że jest to człowiek znikąd.
Nie z ówczesnej opozycji, tylko znikąd. Lepiej poinformowani dodawali, że z
Krakowa. Ówczesny prezydent Komorowski oraz jego zasłużeni doradcy i szefowie
kampanii potraktowali kandydata znikąd elegancko i po rycersku. Nikt nie zakłócał
jego spotkań z wyborcami, nikt nie buczał i nie gwizdał, a pierwsza dama nie
usiłowała się zaznaczyć ani rywalizować pod żadnym względem, postanowiła
pozostać sobą i nic nie zmieniać, nawet krawcowej. Krawcowe nie wygrywają
wyborów - szeptali jej do ucha zausznicy. A tymczasem wybory wygrała krawcowa.
Ówczesna premier Ewa Kopacz elegancko nie dostrzegała, jak „elekt
znikąd” tygodniami nie raczył się z nią spotkać, a na uroczystości w
Westerplatte ignorował ją, jak gdyby była wrakiem pancernika „Schleswig-Holstein”. Dżentelmeńskie maniery Andrzeja Dudy zostały mu wybaczone
w ramach harmonijnej współpracy władzy z opozycją. Redaktor Jacek Nizinkiewicz
(„Rz”) pisał niedawno, że „Tusk wraca w złym stylu (...) nie przepuści okazji,
żeby zaatakować przeciwników”. Kiedy liderzy państw ustawiali się do
fotografii, Tusk „Robił wszystko, żeby nie stanąć obok prezydenta Andrzeja
Dudy. (...) W końcu Tusk skapitulował i ze skwaszoną miną stanął obok polskiego
prezydenta. Nie próbował jednak nawet nawiązać z nim kontaktu, demonstracyjnie
odwracając się w drugą stronę... ”.
Oburzony niegodnym zachowaniem Tuska, pozwalam sobie zapytać, czy
szanowny kolega z „Rzeczpospolitej” przypomina sobie obchody w Westerplatte, w
czasie których prezydent Duda, stojąc obok Ewy Kopacz, nie tylko nie próbował
nawiązać kontaktu, ale jeszcze odwrócił się od niej i odszedł, jak gdyby nie
zauważając szefowej rządu polskiego? Andrzej Duda, obdarzony świetnym refleksem
(złapał przecież hostię wlocie), nie mógł nie zauważyć, kto stoi obok niego.
Gdyby redaktor Nizinkiewicz wychowywał zarówno Tuska, jak i Dudę – to bym
rozumiał, ale uczyć savoir-vivre’u
tylko jednego z nich, to chyba nie jest w
dobrym stylu?
Prawo i Sprawiedliwość potrafi być wdzięczne. Od pierwszych chwil
rządzenia prześciga się w uprzejmościach pod adresem opozycji. Prym wiedzie
prezydent Duda, który jeszcze w kampanii wyborczej rozdawał (trzeba przyznać,
że z powodzeniem) kosztowne obietnice, a to wynagrodzi krzywdę frankowiczom, a
to skróci wiek emerytalny, a przede wszystkim będzie dialog, porozumienie,
wspólnota, żadnego odwetu. Teraz pan prezydent w dzień umacnia wschodnią
flankę (skutecznie!), a w nocy podpisuje, co mu partia podsunie, oraz
demontuje to, co prezes wskaże. Też skutecznie. Jako prawnik z wykształcenia
pan prezydent skupił się na demontażu państwa prawa, resztę wykonuje rząd, czyli
gabinet. Opozycja nie musi nic robić, niczego ujawniać - co się dzieje, widać z daleka, nawet z Waszyngtonu.
Także premier Szydło pomaga jak może ślimakom z opozycji. W Parlamencie
Europejskim bez zmrużenia oka zapewniała, że w Polsce nie ma kwestii Trybunału
Konstytucyjnego i praworządności. Była do tego stopnia przekonująca, że dziś
już nawet Platforma zaczyna uważać to za sprawę drugorzędną. Jeden Borys Budka
wiosny nie czyni. Pani premier ma dwóch zastępców. Jednego od bazy, drugiego od
nadbudowy. Ten od gospodarki roztacza dalekosiężne plany i wizje, które
głównie polegają na tym, że państwo naprawi to, co rynek zepsuł. Oby mu się
udało odzyskać „rentę neokolonialną”, zagrabioną w Polsce przez obcy kapitał.
„Na chwilę obecną” wicepremier zajęty jest pościgiem za fabryką Mercedesa,
którą mieliśmy już w garści, ale uciekła na Węgry.
Wicepremier od nadbudowy zajęty jest przerabianiem mediów publicznych na
narodowe. Troskliwie dobierając kadry, także i on robi na rękę opozycji. Trwa
bratobójcza walka o telewizyjne „koryto+”. Z jednej strony - środowisko
kojarzone ze SKOK, z drugiej strony środowisko kojarzone z „Gazetą Polską”, a
pośrodku prezes TVP
kojarzony z prezesem PiS. Przewodniczący Rady
Mediów Narodowych Krzysztof Czabański („Jacek Kurski mnie rozczarował, bardziej
lansuje siebie niż telewizję”) wraz z członkami Rady (Elżbieta Kruk, Joanna
Lichocka) zostali ośmieszeni przez prezesa Kaczyńskiego, a sama Rada - jako
ciało niezależne i pluralistyczne - urodziła się martwa. Ciekawe, czy ktoś z
ośmieszonych uniesie się honorem i popełni harakiri?
Życzliwy
wobec PiS i daleki od opozycji Łukasz Warzecha nie zostawia suchej nitki na
Joannie Lichoc- kiej - wiodącej dziennikarce PiS, awansowanej przez prezesa na
posłankę i do RMN. Nazywa ją bohaterką kabaretowego skeczu, która „ze swoim
apodyktycznym usposobieniem, pouczającym tonem i rozstawianiem wszystkich po
kątach staje się negatywną bohaterką memów i komentarzy umieszczanych w sieci
wcale nie przez przeciwników PiS, ale właśnie j ego zwolenników”.
Wychodzi więc na to, że opozycji nie widać, bo nie jest potrzebna -
władza ją wyręcza.
Daniel Passent
Boa dusiciel
Ojczyznę
naszą od roku reprezentuje oficjalnie pan Andrzej Duda. Z Krakowa, co dobrze o nim świadczy. O nim, to znaczy o
panu Dudzie. O Krakowie w tym przypadku ciut gorzej, ale dawna stolica Polski
ma takie historyczne zasługi, że ten drobny mankament tonie w morzu pozytywów.
Przecież tu właśnie utopiła się w Wiśle Wanda, co Niemca nie chciała. Ostatnio
w kołach zbliżonych do IPN coraz głośniej się mówi, że to jej patriotyczne zanurzenie
w nurcie królowej rzek polskich powinno wejść na stałe do apelu im. Antoniego
Macierewicza.
Wracając zaś do krakowianina, który rok temu został głową państwa, to
już dziś można na 100 proc. powiedzieć, że tą głową kręci szyja „jak wąż boa”.
Cytat z wieszcza wydaje mi się wyjątkowo trafny, bo ten boa - szyja znaczy
- z terrarium na Nowogrodzkiej decyduje o wszystkim,
co się dzieje w naszym niedorzeczu Wisły (w którym Wanda... itd.). Głowa jest
tak zakręcona, że nie ma nic do powiedzenia, bo ma za dużo do podpisania.
Przez rok blisko 300 ustaw. Odliczając niedziele, święta i wyjazdy nóg głowy na
narty, wychodzi przynajmniej jedna dziennie. Weź teraz każdą przeczytaj,
zrozum, przedyskutuj ze specjalistami, nanieś poprawki, które potem skreślisz,
wysłuchaj wszystkich życzliwych podszeptów i po 10 minutach podpisz. Co tu
komentować? Łeb pęka. A jeszcze trzeba się codziennie pomodlić, i to
koniecznie przed kamerami, do najwyższego trybunału niebieskiego, by pomógł
coś zrobić z tym naszym, nie wiadomo po co zapisanym w konstytucji.
Do tego Andrzej Duda młody jest, jak się spotyka, to bez kartki mówi, tu
złapie hostię, tam złapie gumę i słupki popularności w narodzie rosną.
Przerażające słupki. Bo za nimi niszczy się prawo, centralizuje instytucje
oraz gospodarkę i systematycznie drutuje wolność.
Światełka w tym ciemnym tunelu nie widać. A jeśli już, to czerwone.
Grzegorz Schetyna, przewodniczący największej partii opozycyjnej, udzielił
wywiadu tygodnikowi „Do Rzeczy”. Taki manewr ogłosił, że Platforma kończy z
„lewicowymi eksperymentami” i idzie ostro w prawo. Ciekawe, jakie to były
lewicowe eksperymenty? Budowanie szos i autostrad? A może zablokowanie rocznej
kwoty wolnej od podatku? Bo przecież żadnej ze spraw tzw. światopoglądowych PO
nie ruszyła. Rozmowy z Kościołem na temat dobrowolnego odpisu podatkowego
zamiast finansowania z budżetu żadnych rezultatów też nie przyniosły. Schetyny
nie interesuje elektorat lewicowy, bo uznał, że go nie ma. Po części wylądował
już w PiS, po części w PO, a reszta siedzi w „podmiotach skrajnych”, za które
przewodniczący uważa Partię Razem i środowiska LGBT. Według mnie poważny
polityk nie ma prawa tak mówić, bo staje się podszewką pisowskiego garnituru.
Na
nic się zdała wizyta papieża Franciszka w naszym kraju. Błaszczak nic nie
zrozumiał, ale Schetyna też. Ten ostatni we wspomnianym wywiadzie zapowiedział,
że z zardzewiałej konserwy (określenie ST), jaką jest dziś Platforma
Obywatelska, zrobi „konserwatywną kotwicę”. Dołoży tylko chrześcijańskie
korzenie. Pewnie jedynie słuszne, czyli katolickie. Po co mu one? Już po szyję
zarośli nimi wszyscy nasi biskupi i rządząca większość. Schetyna wie - zrobi
tak z powodów czysto koniunkturalnych. Po prostu, mówi, cała Europa idzie w tym
kierunku „w wyniku różnych czynników”. Tak, z pewnością pierwsi wyrwą się
Holendrzy i zakażą małżeństw homoseksualnych, a za nimi reszta Unii - Niemcy
skasują in vitro, a Francja wprowadzi do konstytucji konkordat z Watykanem.
Już widzę tę konserwatywną kotwicę Platformy Obywatelskiej - symbol
bezruchu, leżący na dnie.
Stanisław Tym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz