Policja
przechodzi rewolucję. I do tego sterowaną ręcznie przez rządzących polityków.
Bez
zgody ministra Zielińskiego nikt nie awansuje i dotyczy to nawet szczebla
zastępcy szefa w komendzie powiatowej w anegdotycznych już Kaczych Dołach -
mówi wiceszef komendy miejskiej z zachodniej Polski. Każda nominacja jest
konsultowana z lokalnymi strukturami PiS, a nawet z hierarchami kościelnymi.
Komendantów wojewódzkich pozbawiono kompetencji w zakresie polityki kadrowej.
Jarosław Zieliński jest w MSWiA wiceministrem nadzorującym m.in.
policję. Pochodzi z Suwałk i pewnie dlatego województwo podlaskie otoczył
specjalną troską. - Podlaska policja korzysta z jego wsparcia, inne
garnizony trochę zazdroszczą - uważa Zbigniew Rau, były wiceminister spraw
wewnętrznych z czasów rządów koalicji PiS, LPR i Samoobrony.
- Jeżeli zmianie politycznej towarzyszy wymiana komendantury w całym
kraju, to znaczy, że my jako policja jesteśmy dalecy od apolityczności -
twierdzi naczelnik wydziału jednej z komend wojewódzkich. Dodaje, że trudno mu
uwierzyć, iż wszystkie dymisje miały uzasadnienie merytoryczne.
Po każdych wyborach w policji dochodziło do karuzeli stanowisk, ale
nigdy jeszcze rewolucja personalna nie sięgała tak głęboko. Nie powinno to
nikogo dziwić, bo PiS takich planów nie skrywał i je realizuje. Przede
wszystkim partia rządząca obiecywała, że na stanowiskach funkcyjnych w policji
nie będzie miejsca dla tych, którzy kariery w resorcie rozpoczynali w czasach
PRL. I chociaż Milicja Obywatelska to nie Służba Bezpieczeństwa, to i tak dla
polityków Prawa i Sprawiedliwości każdy, kto włożył mundur przed 1989 r., jest
podejrzany. Selekcji dokonano zaraz po październikowych wyborach. Pozbyto się
wszystkich policyjnych generałów poza obecnym komendantem głównym Jarosławem
Szymczykiem, ale on pracę w policji podjął w 1990 r., więc miał alibi. Na
emerytury odesłano też prawie wszystkich komendantów wojewódzkich i część
szefów komend powiatowych. Odbywało się to w nieładnym stylu i trochę
wstydliwie. Dymisje wręczano w pośpiechu, obyło się bez uroczystych pożegnań.
Przekaz brzmiał jasno: wam już dziękujemy, teraz czas na policjantów z naszego
rozdania. Bo ci nasi to nam będą wdzięczni.
Ustawić się z
wiatrem
Przy tak gruntownej wymianie kadr nie może się obyć bez turbulencji.
Jeden z naszych rozmówców, zastępca komendanta wojewódzkiego, dostrzegł
demoralizujący wpływ rewolucji kadrowej na młodych oficerów policyjnych. - Widzą,
co się dzieje, i już zaczynają kombinować, jak się dobrze ustawić z wiatrem.
Komu sprzyjać na poziomie samorządów.
Na razie dylematu nie ma. Wiadomo, komu sprzyjać, ale za trzy lata przed
kolejnymi wyborami trzeba będzie dobrze główkować, analizując sondaże opinii
publicznej. Pewną nauczkę policjanci wynieśli z afery pierwszego komendanta
głównego z ramienia PiS Zbigniewa Maja. Miał w policji opinię dobrego fachowca
od spraw kryminalnych, ale pogubionego w politycznych grach. Spełniał głównie
warunek późnego urodzenia - do policji przyszedł w 1996 r. Pracował potem w
pionie Centralnego Biura Śledczego i notował sukcesy.
Jako nowy szef policji błyskawicznie przystąpił do wymiany kadr.
Niektóre podpisywane przez niego (bo ryzykowne byłoby stwierdzenie, że
podejmowane) decyzje o dymisjach i nominacjach budziły zdziwienie. A już w
osłupienie wprowadziła środowisko policyjne konferencja prasowa, podczas
której nowy wówczas komendant Maj rozliczał poprzednika Marka Działoszyńskiego.
Oprowadzał dziennikarzy po gabinecie byłego komendanta, mówiąc, że to
Bizancjum. Uznano, że wykazał się kompletnym brakiem stylu i złamał niepisaną
zasadę, że poprzedników publicznie się nie chłoszcze. - Podpuszczono go, to
ewidentne. Zbyszek, chociaż impulsywny, nigdy sam z siebie by takiej wiochy nie
odstawił -mówi bliski kolega Maja z czasów wspólnej pracy w CBS.
Komendant szybko ochłonął i w rozmowie z niżej podpisanym żałował nawet,
że tak się wtedy potoczyło. Szefowie resortu musieli się zorientować, że
wystawili insp. Maja na pośmiewisko i punktów im więcej nie nabije.
Wykorzystali nadarzającą się okazję, aby go odwołać. Do dzisiaj nie wiadomo,
czy informacja o rzekomych przewinach Maja z
okresu, gdy pracował w CBS, badanych przez prokuraturę, była czystym
przypadkiem. - Raczej niesądzę - mówi jeden z byłych komendantów
głównych. Wiadomo natomiast, że Maj do dzisiaj nie usłyszał żadnych zarzutów.
Sprawa Maja uświadomiła policjantom, a przynajmniej tym z ambicjami
generalskimi, że kariera jest niczym łaska pańska, co na pstrym koniu jeździ.
Łatwo zostać pionkiem w grze, której reguły wyznaczają politycy.
Insp. Maj był najkrócej urzędującym komendantem w historii polskiej
policji. Wytrwał zaledwie dwa miesiące. Zastąpił go nadinspektor Jarosław
Szymczyk, awansowany na stopień generalski w 2014 r. przez prezydenta
Bronisława Komorowskiego. Akurat ta nominacja wydaje się nieźle trafiona.
46-letni gen. Szymczyk był dobrym komendantem wojewódzkim w Rzeszowie,
Kielcach, a od lutego 2015 r. w Katowicach. Ma doświadczenie w kierowaniu
dużymi garnizonami i jest wszechstronnie wykształcony. To w policji rzadkość,
aby absolwent Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie skończył dodatkowo socjologię
(na Uniwersytecie Wrocławskim) i uzyskał
doktorat na wydziale filologicznym (Uniwersytet Śląski w Katowicach). Złośliwi
nazywają go Wielkim Językoznawcą, ale policjanci, z którymi pracował w
Katowicach, twierdzą, że nie ma zapędów dyktatorskich. Jego praca doktorska
nosiła tytuł „Modalność deontyczna w policyjnych aktach prawnych”.
Policjantom spodobała się twarda postawa komendanta, kiedy jednoznacznie
stanął w obronie funkcjonariuszy z Gdańska, publicznie zganionych przez
ministra spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka. Przypomnijmy, w maju w Gdańsku
policja interweniowała, kiedy uczestnikom Marszu Równości usiłowali przeszkodzić
narodowcy, a wśród nich córka gdańskiej radnej z PiS. Została obezwładniona
przez funkcjonariuszy, a Mariusz Błaszczak uznał, że ci zachowali się
nieprofesjonalnie. „Tak traktować kobiety nie można” - grzmiał. Uznał, że
interwencja była brutalna, policjanci nie powinni używać siły wobec słabej
kobiety. Zapowiedział postępowanie dyscyplinarne wobec funkcjonariuszy. Gen.
Szymczyk zarządził kontrolę, ale od początku mówił, że winy swoich podwładnych
nie dostrzega. Potem kontrolerzy potwierdzili, że zatrzymanie córki radnej
odbyło się zgodnie z procedurą.
Opinie wygłaszane wtedy przez ministra wzburzyły policjantów, bo po raz
pierwszy w historii ich polityczny szef tak jednoznacznie i bez zbadania
sprawy stanął przeciwko mundurowym. Odebrali jego wystąpienie jako jasny
sygnał: nie wolno ruszać ludzi związanych z PiS, nawet kiedy łamią prawo.
Kolejne sygnały dostali od szefa resortu sprawiedliwości Zbigniewa
Ziobry. Najpierw, gdy w marcu 2016 r. postanowił wstrzymać wykonanie kary wobec
Marcina E, skazanego na pół roku więzienia za kopnięcie w 2014 r. policjanta
podczas manifestacji antyrządowej z udziałem narodowców. Adwokat skazanego
skierował do prezydenta Andrzeja Dudy prośbę o ułaskawienie. Ziobro wstrzymał
wobec Marcina F. karę do czasu decyzji prezydenta. To bezprecedensowa decyzja
ministra, który zastąpił sąd, a dla prawicowych manifestantów informacja, że
mogą praktycznie bezkarnie naparzać się z policją. W razie czego minister pomoże.
Policjanci, którzy w Warszawie 1 sierpnia br. zatrzymali dwie osoby
podejrzane o cmentarny wandalizm, dostali od
ministra Ziobry wiadomość, że jak ktoś profanuje grób Bieruta, nie powinien
ponosić odpowiedzialności, bo to był przecież zbrodniarz komunistyczny Po
jego osobistej interwencji prokuratorzy nakazali policji zwolnić podejrzanych z
izby zatrzymań. Minister Ziobro podczas specjalnej konferencji prasowej
napominał, że nie wolno za byle wykroczenie pozbawiać ludzi wolności nawet na
zgodne z prawem 48 godzin. Zabawnie to zabrzmiało w ustach ministra, za którego
pierwszej kadencji wiatach 2005-07 w obieg publiczny weszło określenie o
areszcie wydobywczym.
Policjanci, którzy zatrzymali podejrzanych z Powązek, mogli obawiać się
postępowania o nadużycie uprawnień, bo na to wskazywała logika wydarzeń. Ale
po sądowej kontroli stwierdzono, że działali zgodnie z prawem.
Takie historie burzą krew zwykłych funkcjonariuszy, bo nagle dostrzegają
oni, że za swoją pracę są narażeni na ataki nie tylko ze strony przestępców,
ale też polityków rządzącej partii. Z jednej strony zbierają pochwały za
profesjonalizm podczas zabezpieczania Światowych Dni Młodzieży, z drugiej
szefowie resortu spraw wewnętrznych nabierają wody w usta, kiedy trzeba jasno
powiedzieć, że policjant ma prawo w określonych sytuacjach użyć broni. Chodzi
o zdarzenie w Szczecinie, gdzie policjant zastrzelił kierowcę, który nie
zatrzymał się do kontroli i - jak twierdzą policjanci - próbował potrącić
funkcjonariusza. Podczas wizji
lokalnej rozjuszony tłum uniemożliwił czynności. Ani minister Błaszczak, ani
jego zastępca Zieliński nie zajęli stanowiska. Kto wie, w tym tłumie mogli być
przecież wyborcy PiS.
Męska twarz policji
Wielka przebudowa w policji przypomina wojnę błyskawiczną. Media
cytowały komendanta Maja, kiedy ten chełpił się, że jego poprzednicy
potrzebowali na zmiany personalne nieraz kilku lat, a on uporał się z tym w dwa
miesiące. Wszyscy nowi komendanci wojewódzcy są stosunkowo młodzi (w większości
urodzeni w latach 70.), ale w pracy policyjnej doświadczeni. Są nieźle
wykształceni i niewątpliwie ambitni. Każdy z nich ma trzech zastępców, także
przeważnie awansowanych w ostatnich miesiącach. Co ciekawe, w tej grupie
dowodzącej polską policją jest tylko jedna kobieta, trzecia zastępczyni
komendanta w KWP w Gdańsku. W Komendzie Głównej trzecią zastępczynią komendanta
głównego też jest kobieta, insp. Helena Michalak. Jeżeli w 100-tysięcznej armii
policjantów pracuje kilkanaście procent kobiet, to ich reprezentacja w
najwyższej grupie kierowniczej wynosi zaledwie 1,4 proc.
Wydaje się, że skończyła się w polskiej policji pogoda dla kobiet. Nadal
będą przyjmowane do szkół policyjnych, ale czeka je potem trudna droga do
awansu w hierarchii służbowej. Panuje opinia, że za rządów PO-PSL przesadzono
z szerokim otwarciem drzwi do pracy w policji. - Może to źle zabrzmi, ale
kobiet w policji jest za dużo - uważa jeden z naszych rozmówców, policjant
z pionu kryminalnego. - Bywają kłopotliwe i chimeryczne. Nie nadają się do
wielu zadań. Zachodzą w ciążę i są pod specjalną ochroną. Wtedy nie pojadą, aby
zatrzymać podejrzanego, nie wezmą nocnego dyżuru.
To nie jest odosobniona opinia, chociaż oficjalnie żaden z komendantów
tego nie potwierdzi. Aby trochę przymknąć furtkę dla kobiet, planuje się
wprowadzić dla nich trudniejszy niż do tej pory tor przeszkód podczas
wstępnego egzaminu z przygotowania fizycznego. Będą musiały biegać tak szybko
jak mężczyźni, bić się jak mężczyźni i dźwigać męskie ciężary. Skoro policja ma
mieć bardziej męską twarz, trzeba wykreować postać silnego i sprawnego stróża
prawa pracującego w dobrze zarządzanej (rzecz jasna przez mężczyzn) instytucji.
Męscy ministrowie Błaszczak i Zieliński kreują wizerunek policji, jeżdżąc po
kraju i organizując konferencje w lokalnych komendach, uczestnicząc w mszach
świętych wraz z komendantami, odznaczając, przecinając wstęgi i przemawiając.
Taka ministerialna żmudna robota.
Sprawdza się metoda kija i marchewki. Zaraz po wyborach policjanci i
strażacy dostali podwyżki, po ok. 160 zł na osobę. Dla szeregowych policjantów
był to odczuwalny zastrzyk finansowy. Umiejętnie rozegrano fakt, że za poprzednich
rządów policjanci mieli wstrzymane podwyżki. Z okazji lipcowego Święta Policji
sypnięto nagrodami. Policjanci dostali od 500 do 2,5 tys. zł i, co ważne,
nagrodzono niższe szarże, a pominięto komendantów. Sprawy finansowe drgnęły,
policjanci to doceniają, twierdzą nasi rozmówcy. - To oznaka, że politycy
dostrzegli, iż służby mundurowe w ogóle istnieją, bo przez poprzednie osiem
lat sprawiali wrażenie, że naszych problemów nie dostrzegają - mówi
zastępca komendanta w jednej z komend wojewódzkich.
Zapowiedziano modernizację policji, a to oznacza perspektywę zakupu
nowych samochodów, środków łączności, broni i zwiększenie puli na wydatki
osobowe. Poprzednia taka modernizacja była realizowana za kadencji ministra
spraw wewnętrznych Ludwika Dorna w latach 2005-06. Na potrzeby policji
przeznaczono wówczas dodatkowo 4 mld zł. Za rządów PO-PSL za ponad 1 mld zł wdrożono natomiast program standaryzacji komend
i komisariatów policyjnych. NIK niedawno oceniła, że
został przygotowany nierzetelnie. Kontrolerzy stwierdzili, że przekraczano
zaplanowane koszty inwestycji, przepłacano za nowe meble. Na przykład kupowano
biurka po 1,6 tys. zł za sztukę, podczas gdy inni producenci oferowali je za
niecałe 500 zł. W kilku przypadkach NIK skierowała zawiadomienia do CBA i
prokuratury.
Nowy etap modernizacji policji to koszt rzędu kilku miliardów złotych.
Problem polega na tym, że zapowiedziano też wzrost nakładów na wojsko, a przy
innych planowanych wydatkach z budżetu (m.in. program 500+, zwiększenie kwoty
wolnej od podatku, darmowe leki) w przyszłym roku - jak twierdzą ekonomiści -
okaże się, że kołdra jest za krótka. Nie da się jednocześnie modernizować
pozostających w gestii MSWiA policji, straży pożarnej i straży granicznej,
służb specjalnych nadzorowanych przez Mariusza Kamińskiego i armii. Budżet nie
jest przecież z gumy, chociaż z zapowiedzi ministra obrony Antoniego
Macierewicza wynika, że skarbiec państwowy chyba nie ma dna. Szeroki gest ministra
Macierewicza może zderzyć się z szerokim gestem ministra Błaszczaka. Wtedy
okaże się, który z nich ma w rządzie mocniejszą pozycję. - Na miejscu
policjantów nie wpadałbym przedwcześnie w entuzjazm - mówi jeden z byłych
ministrów spraw wewnętrznych. - Bo okaże się niebawem, że modernizacja musi
poczekać kolejnych kilka lat.
Dzielnicowy bliżej
mas
Za czasów PO-PSL w ramach oszczędności zlikwidowano ponad połowę z 817
posterunków gminnych policji. Protestowały samorządy, krytycznie oceniały tę
reorganizację media (również POLITYKA, słusznie przewidując, że w osieroconych
gminach wzrośnie zagrożenie przestępczością), ale nic nie wskórano. Rząd PiS
ogłosił, że przywróci 150 z ponad 400 zlikwidowanych posterunków. To mądre,
chociaż kosztowne posunięcie i ukłon w stronę lokalnych społeczności.
Także rozsądnie brzmi zapowiedź wzmocnienia roli dzielnicowych, czyli
policjantów na co dzień utrzymujących kontakt z ludnością. W Polsce jest ok. 8
tys. dzielnicowych, teraz ma być ich więcej. Program nosi nazwę „Dzielnicowy
bliżej nas”. Odejdą od biurek i ruszą w teren. Szkopuł w tym, że wszyscy
poprzedni ministrowie spraw wewnętrznych wśród priorytetów wymieniali właśnie
wzmocnienie pozycji dzielnicowych i na tym się kończyło.
Według naszych rozmówców, gdyby dzisiaj przeprowadzić badania wśród
młodych policjantów, okazałoby się, że ich priorytety są zgodne z obietnicami
ministra. Chcą więcej zarabiać i szybciej awansować. Dymisje policjantów z
długim stażem i fala odejść na emeryturę (od stycznia do maja odeszło ponad 2
tys. funkcjonariuszy) to szansa dla młodych na szybsze wdrapanie się wyżej w
hierarchii. Problem polega na tym, że pogłębiła się, zauważalna już wcześniej,
luka pokoleniowa. Kiedyś to starzy doświadczeni gliniarze uczyli młodych
profesjonalizmu. Teraz nie ma kto uczyć.
Szefowie MSWiA deklarują, że zadbają o stan bezpieczeństwa Polaków.
Dlatego ministrowie przeprowadzają policyjną rewolucję, doglądając wszystkiego
i stosując osobisty nadzór specjalny. W resorcie sprawiedliwości u ministra
Ziobry to codzienna praktyka, oni nie chcą być gorsi.
Piotr Pytlakowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz