Donald Kaczyński
Proponuję,
by posłuchali państwo uważnie Donalda Trumpa. Łatwo dostrzegą państwo jego,
przepraszam, bliźniacze podobieństwo do Jarosława Kaczyńskiego.
Zapomnijmy na moment o wzroście Trumpa, jego pięknej żonie, wielu
dzieciach, miliardach na koncie i zamiłowaniu do zbytku, bo wszystko to
utrudnia dostrzeżenie realnego podobieństwa. Gdy te didaskalia pominiemy,
ujrzymy wspólnotę charakteru i skłonności.
Donald Trump,
podobnie jak Kaczyński, zaciekle walczy z
elitami. W ich wypadku to pewna perwersja, bo obaj są kwintesencją
establishmentu. Miliarder Trump z jego majątkiem, koneksjami,
zamiłowaniem do wystawnych przyjęć i pięknych rezydencji, należy do elity
elit. Podobnie ascetyczny Kaczyński.
Pieniądze, owszem, interesują go o tyle, o ile pozwalają realizować
interes partii, ale w sensie przynależności społecznej jest exemplum establishmentu. Były senator i obecny poseł, były minister
w Kancelarii Prezydenta i były premier. Nie ma wprawdzie konta w banku, ale po
co mu ono, skoro jego własnością jest cała Polska. Mało kto jest u nas
beneficjentem przełomu z 1989 r. w większym stopniu niż Jarosław Kaczyński.
III RP, której organicznie nie cierpi, zawdzięcza karierę, pozycję i
stanowiska. Dlaczegóż więc zwalcza establishment? Bo służy mu to, jak każdemu
populiście, do zdobycia i utrzymania władzy.
Trump, podobnie
jak Kaczyński, wielką sławę zawdzięcza mediom, których organicznie nienawidzi.
Akceptuje je o tyle, o ile stanowią w jego
rękach użyteczne narzędzie. Ale ponieważ poza darmowym publicity serwują mu też
darmową krytykę, jako człowiek absolutnie bezkrytyczny na wstrętne
mainstreamowe media pomstuje przy każdej okazji. Nie jest po prostu w stanie
zaakceptować czegokolwiek, czego totalnie nie kontroluje, i kogokolwiek, kto
nie jest na jego usługach.
Jarosław Kaczyński ma oczywisty talent medialny, bo ma prawdziwą
osobowość. Jakkolwiek brzmi to więc jak szyderstwo - kamera go naprawdę kocha.
Kaczyński daje telewizjom oglądalność, internetowi klikalność, a gazetom lepszą
sprzedaż. Zapewne zresztą doskonale zdaje sobie z tego sprawę i czyni z tego
użytek. Jednocześnie jednak, podobnie jak Trump, jest
Kaczyński przez część mediów - tę, której jeszcze totalnie nie kontroluje -
ostro krytykowany. A jako osobowość autorytarna, podobnie jak Trump, krytyki organicznie nie znosi, szczerze nienawidzi więc
mediów niezależnych, czyli normalnych, zwanych mainstreamowymi.
Kaczyński jest absolutnie skupiony na „projekcie Kaczyński”, podobnie
jak Trump na „projekcie Trump”. Cel ma jasny, ale widzenie zaburzone skłonnościami do myślenia
paranoicznego i spiskowego. Podobnie jak Trump wszędzie
widzi spiski i wrogów. Kandydat republikanów (w każdym razie części
republikanów) ostatnio zadeklarował, że wybory mogą być sfałszowane. Czytaj:
jeśli przegra, to znaczy, że zostały sfałszowane. Całkiem jak u Kaczyńskiego, u
którego wybory dzielą się na uczciwe, czyli wygrane, i przegrane, czyli
sfałszowane. Trump potrafi opowiadać bzdury, np. o tym, że tysiące muzułmanów
z New Jersey głośno wyrażało entuzjazm po zamachu z 11 września. Jego
rzeczniczka sugerowała nawet, że tamte zamachy były efektem spisku zawiązanego
przez władzę. Tu oczywiście Trump i jego ludzie nie dorastają
Kaczyńskiemu do pięt, bo ideologia PiS w dużej części ufundowana jest na wierze
w spisek, czyli w zamach smoleński.
Trump, podobnie
jak Kaczyński, kreuje się na obrońcę ludu, ale wykazuje podobny do lidera PiS
deficyt empatii wyrażający się w pogardzie dla politycznych oponentów i nie tylko. Trump uważa, że Hillary Clinton powinna
wylądować w więzieniu, czyż nie tak Kaczyński myśli o Tusku? Kaczyński mówi,
że demonstrujący przeciw niemu to gorszy sort, ludzie podli i element
animalny. Trump potrafi zmieszać z błotem rodziców zabitego w Iraku
kapitana muzułmańskiego pochodzenia, bo ci śmieli skrytykować jego kandydaturę. Kaczyński też jest wstanie opluć każdego, kto
mu się sprzeciwia. A ta ich potrzeba jest tak silna, że ulegają jej nawet
wbrew swojemu oczywistemu interesowi, co wskazuje na pewien rys paranoiczno-narcystyczny.
Donald Trump
wykazuje podobno wielkie zainteresowanie
bronią jądrową. W czasie korepetycji z polityki zagranicznej kilka razy
zadawał ponoć ekspertom pytanie: „Can’t we just nuke them?”, czy nie
możemy po prostu zarzucić na nich ładunków jądrowych? Z oczywistych względów
lider PiS tego pytania nie zadaje, ale w relacjach z naszymi najważniejszymi
partnerami potrafi przecież odpalić werbalną broń jądrową. A co tam się będzie
mitygował.
Między Trumpem a Kaczyńskim jest oczywiście zasadnicza różnica. Trump w dążeniu do władzy nie może zamilknąć i ukryć się za
wystawionymi przez siebie marionetkami. I dlatego zapewne przegra. Niestety, to
ogromna różnica.
Tomasz Lis
Historia
2.0
Jako że jestem magistrem nauk historycznych, a i swoje lata
mam, młodzi ludzie niekiedy pytają mnie, jak to w zasadzie było z tą całą Solidarnością,
stanem wojennym, buntem lat 80.
A pytają, ponieważ brakuje popularnych i przyjaznych
czytelnikowi opracowań tych niezwykle ciekawych czasów. Postanowiłem więc wyjść
naprzeciw oczekiwaniom i na początek w bardzo zwięzłej formie przedstawić najważniejsze
elementy przyszłej opowieści.
Sprawa oczywiście nie jest prosta, gdyż pewna jest tylko przyszłość,
przeszłość zaś ciągle się zmienia. Na szczęście ozdrowieńcze przemiany, które
przechodzi nasza ojczyzna, pozwoliły na odrzucenie kłamstw historycznych,
którymi byliśmy karmieni przez ćwierć wieku.
Zapoczątkowany w sierpniu 1980 roku strajkami na Wybrzeżu wielki ruch
Solidarności był zwieńczeniem wieloletniej działalności opozycyjnej braci Kaczyńskich.
Jarosław i Lech walkę rozpoczęli w okresie wczesnonastoletnim jako najmłodsi
żołnierze wyklęci. Po likwidacji przez komunistów ostatnich gniazd oporu w
1963 roku przeszli do głębokiej konspiracji, by ponownie poprowadzić Polaków do
walki w marcu 1968 roku. Organizowali wówczas protesty studenckie, które władza
próbowała stłumić przy pomocy Kuronia, Michnika i Kołakowskiego. Zarzewiem tych
wydarzeń była inscenizacja „Dziadów”, którą bracia wystawili w Teatrze
Narodowym, używając pseudonimu scenicznego Dejmek. Pokonani, ale nie złamani,
zorganizowali następnie protesty na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. W drugiej
połowie lat 70. stworzyli jednocześnie Komitet Obrony Robotników, Studenckie
Komitety Solidarności oraz Wolne Związki Zawodowe, by następnie siłą swego
autorytetu przeprowadzić zwycięski strajk sierpnia 1980 roku.
Władza, próbując nie dopuścić do triumfu braci, posłała przeciwko
zrewoltowanym robotnikom Lecha Wałęsę, tradycyjnie już Kuronia i Michnika oraz
Geremka i Mazowieckiego. Szykując w tajemnicy stan wojenny, komuniści uruchomili
najmłodsze pokolenie swoich funkcjonariuszy, z których najbardziej znani byli
Bujak i Frasyniuk. Po wprowadzeniu stanu wojennego nawet komunistyczni
generałowie bali się internować Jarosława Kaczyńskiego, wiedząc, że
zatrzymanie tego legendarnego już wówczas działacza wywoła protesty na
niemożliwą do przewidzenia skalę, z powstaniem zbrojnym włącznie.
Musieli więc go pozostawić na wolności, prześladując brutalnie
ostentacyjną obojętnością i udawanym brakiem zainteresowania. Temu bestialstwu
towarzyszyło promowanie własnych agentów wpływu w postaci wspomnianych
Wałęsy, Kuronia, Michnika, Bujaka czy Frasyniuka oraz złowieszczego Wujca przez
fikcyjne uwięzienia bądź udawane ściganie ukrywających się na niby. W tym
czasie miliony świadomych Polaków skupiły się wokół Jarosława, który
organizował podziemie. Kluczowymi działaczami w tej walce byli prokurator
Piotrowicz, który rozkładał od środka komunistyczny wymiar sprawiedliwości,
ryzykując życie niczym rotmistrz Pilecki, i towarzysz Król, który demolował
Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą od wewnątrz, pnąc się dla niepoznaki po
jej szczeblach kariery, a w rzeczywistości organizując w podziemiu drugi obieg
prasowy. Podczas gdy Jarosław rzucił na szalę
wszystko, łącznie z własnym bezpieczeństwem i życiem, wspomniani wyżej agenci
wpływu lansowali się w lewackich zachodnich mediach, które już wówczas
rozpoczęły kampanię zohydzania Polski, czego pełne efekty możemy dzisiaj
obserwować. Przy okazji pławili się w luksusach dostarczanych przez CIA oraz
niemiecki wywiad, na co komunistyczna władza przymykała oko, by tym sprawniej
nimi sterować.
Gdy komuniści zorientowali się, że nie dadzą rady zniszczyć ruchu oporu
braci Kaczyńskich, postanowili zasiąść do negocjacji. Jarosława interesowało
tylko pełne zwycięstwo Polaków, nie chciał iść na żadne kompromisy, ale
widząc, że rząd będzie rozmawiać ze swymi agentami, wysłał brata, by przy
Okrągłym Stole i w Magdalence śledził dokładnie dzieło zdrady.
Niestety, komunistom i wspomnianym figurantom udało się wprowadzić reżim
III RP, który okazał się dyktaturą jeszcze bardziej bezwzględną niż PRL.
Nastąpiło kolejne 26 lat walki. Po dwóch nieudanych próbach w latach 1992 i
2005 ostatecznie w ubiegłym roku Jarosław osiągnął cel, który wyznaczył sobie
dekady wcześniej, czyli wolną Polskę.
W przyszłym tygodniu zajmiemy się rolą Jarosława Kaczyńskiego w
zakończeniu wojny w byłej Jugosławii oraz wpływem na nauczanie Jana Pawła II.
Marcin Meller
Tylko skinąć głową
Trybunał
Konstytucyjny to, jak mówią, sąd bez sakiewki i bez miecza, czyli z coraz
skromniejszym budżetem i bez możliwości egzekwowania swoich wyroków. Opiera
się tylko na autorytecie konstytucji i szacunku wolnych obywateli. W ubiegłym
tygodniu znów odparł szturm rządu, który dąży do pozbawienia go jakiegokolwiek
znaczenia. Uznał za niekonstytucyjną część przepisów nowej ustawy o TK. Ale
PiS zapowiada kolejną„ustawę naprawczą"; i tak, kawałek po kawałku,
możliwości osaczanego przez władzę sądu konstytucyjnego będą ograniczane, a
proceduralne możliwości obrony coraz mniejsze. Mój sąsiad w Warszawie, Anglik z
pochodzenia, wykształcony i rozważny, zatroskany losem Polski, ubolewał, że w
sprawie TK rząd i opozycja spierają się o technicalities, jak powiedział,
czyli formalności, jakieś szczegóły procedury. Znaczna część inteligencji ma
podobne nastawienie: co to za różnica - liczba sędziów, kolejność rozpatrywania
spraw, taki czy inny prezes?
To całkowite
nieporozumienie. Tego, że nie chodzi o żadne technicalities, lecz o ustrój
kraju, najlepiej, choć być może nieświadomie, dowiódł Zbigniew Jędrzejewski,
wybrany przez PiS nowy sędzia. W zdaniu odrębnym nie zgodził się z ostatnim
wyrokiem, argumentując, że Trybunał nie może się opierać na wyrokach niepublikowanych.
Nie ma publikacji - głosił w skrócie - to i nie ma skutku prawnego. Inaczej
mówiąc, sędzia sam się pozbawia swoich uprawnień. Mówi głośno: wprawdzie to ja
wydaję wyrok, ale będzie on ważny tylko wtedy, kiedy go opublikuje, czyli
zatwierdzi rząd, a w praktyce jeszcze wyższa władza - prezes Jarosław
Kaczyński. Ten w wywiadzie prasowym, jeszcze przed orzeczeniem TK, zapowiedział
z góry, że publikacji wyroku nie będzie, czyli z rozbrajającą szczerością
przypisał sobie władzę sądowniczą.
W
Polsce zdarzyła się rzecz niemająca nigdzie w Europie precedensu: rząd
publicznie odmawia publikacji i poszanowania wyroków sądowych. I sam sędzia
wyraża zgodę, by to rząd, a nie on, rozstrzygał spory. Już widać, że PiS
wybierze więcej takich sędziów, a zapewne także swojego prezesa TK, bo nowy
sposób jego wyboru, bardziej korzystny dla PiS, nie został w ostatnim wyroku
zakwestionowany przez TK (opozycja złożyła w tej sprawie nową skargę). Powtarzamy
więc po raz już nie wiadomo który: w Polsce łamie się zasadę podziału władz.
Podział na władzę ustawodawczą, wykonawczą i odrębną, niezawisłą władzę
sądowniczą nie jest jakąś ciekawostką organizacyjną, lecz broni słabszego z
natury rzeczy obywatela przed samowolą potężniejszej od niego władzy. Władza ta
robi, co chce w mediach, prokuraturze, w służbie cywilnej.
Niezliczone
gremia prawnicze stwierdzają łamanie praworządności w Polsce. Powinno to
zaalarmować wszystkich obywateli, tymczasem rodzi oburzenie i bezradność
mniejszości i obojętność większości. Autorzy piszący w różnych czasach o upadku
cywilizacji zwracają uwagę na skutki braku reakcji na bezprawie aż do momentu,
kiedy jest za późno. Lewicowy pisarz Arthur Koestler obserwował bezradnie
narastanie dyktatury w Niemczech w latach 30. Wyglądało to jak stanie w
poczekalni przed egzekucją. Koestler przytacza opowieść o Wang Lunie, sławnym kacie z dynastii Ming, którego ambicją
było tak ostre i błyskawiczne ścięcie głowy, by ofiara tego nie zauważyła.
Toteż pewnego dnia skazaniec już ścięty zgłosił pretensję do kata, że zwłóczy z
egzekucją i tylko przedłuża jego mękę. Wtedy Wang Lun od parł: „Proszę tylko
skinąć głową". Ta historia się u nas powtórzy?
Marek Ostrowski
Głos z Czerskiej
Kiedy
wszyscy narzekają na głęboki podział, jaki dzieli Polskę, warto odnotować głos
odrębny który wychyla się z własnego obozu.
Mam na myśli artykuł Romana
Graczyka w tygodniku „Do Rzeczy”, zaskakująco krytyczny wobec poczynań PiS, jak
gdyby wyjęty z opozycyjnego pisma „brudnego nurtu” lub wręcz z Czerskiej.
Graczyk jest publicystą konserwatywnym, zwolennikiem lustracji, pracownikiem
IPN. To chyba gwarantuje, że nie mamy do czynienia z komuchem ani ze
złodziejem, lemingiem czy platformersem.
W artykule „Zatrute drzewo »dobrej zmiany«” Graczyk pisze, że kiedy Kaczyński
szedł do władzy - on nie widział zagrożenia dla liberalnej demokracji. „Dzisiaj
już tak nie uważam” - przyznaje.
Pierwszym rozczarowaniem jest prezydent Duda (notabene artykuł ukazał
się w pierwszą rocznicę prezydentury) , który nie poszedł śladami takich
prezydentów, jak Vaclav
Havel czy Richard von Weizsacker. „Zaraz po objęciu urzędu nowy prezydent zaczął
dawać sygnały świadczące o tym, że jego mowa
(inauguracyjna - D.P.) była na pokaz”.
Najpierw Graczyk przypomina to, o czym i ja pisałem przed tygodniem, a mianowicie sposób, w jaki prezydent Duda
traktował premier Kopacz w okresie krótkiej kohabitacji. Gabinet Kopacz „był
pełnoprawnym polskim rządem - niczego mu nie brakowało pod względem legalności.
Jaka wyższa racja stała zatem za uporczywą odmową nowego prezydenta spotkania
się z panią premier (która kilkakrotnie wychodziła z taką propozycją)?” - pyta
publicysta. Dlaczego prezydent okazywał odchodzącemu rządowi niechęć „w tak
upokarzający sposób?”. (Przypomnijmy, że aby dodatkowo upokorzyć premier
Kopacz, prezydent spotykał się z niektórymi jej ministrami). Zdaniem
publicysty żadnej wyższej racji w tym nie było. „Była tylko naga polityka:
zamysł wsparcia PiS w kreowaniu obrazu odchodzącej ekipy rządzącej jako
uzurpatorów, ludzi niegodnych szacunku”.
Graczyk dostrzega to, co inni widzą już od dawna: „Ostentacyjny brak
szacunku dla wszystkich inaczej myślących. Nie jesteś zwolennikiem rządów PiS
- nie jesteś dobrym Polakiem”. A ponieważ nie jesteś dobrym Polakiem, ani
procedury, ani obyczaj nie mogą cię chronić. (Dodajmy, że nie chodzi tylko o
Polaków, ale i dyskredytowanych, „niedoinformowanych” polityków Unii Europejskiej,
członków Komisji Weneckiej czy przywódców ząbkującej w porównaniu z naszą
demokracji amerykańskiej).
Na tym nie koniec. PiS i prezydent „przystąpili do osłabiania
niektórych fundamentów liberalnej demokracji”, a konkretnie do „sparaliżowania”
Trybunału Konstytucyjnego. Chodzi o to - wyjaśnia Graczyk - by sąd konstytucyjny
nie mógł być przeszkodą dla rządzącej większości (czego PiS bynajmniej nie
ukrywa - D.P.). Żeby nad władzą większości parlamentarnej „nie stała już żadna
inna władza. To jest regres demokracji, powrót do form niedorozwiniętych tego
ustroju, który w Europie w XIX i w pierwszej
połowie XX w. nie znał pojęcia kontroli konstytucyjnej prawa”, traktując
demokrację jako prostą władzę większości, jak to czyni PiS.
Skok na media to przykład demokracji a la PiS, jaki podaje Graczyk. Co
prawda i przedtem media publiczne nie były wzorem rzetelności i obiektywizmu,
ale „nigdy dotąd po 1989 roku media publiczne nie były poddane mechanizmom tak
otwarcie politycznym”. Pod parasolem „niepolitycznego” Ministerstwa Skarbu
Państwa „dokonano czystki par excellence politycznej. Żadnego
instytucjonalnego hamulca nie było”. „Wiadomości” TVP przypominają autorowi pod niektórymi względami propagandę
z okresu PRL.
Trzeci przykład: IPN. Wybierając Kolegium, PiS mógł ustalić jego skład w
proporcji 5:4,6:3,7:2 dla siebie, a wybrał sobie wariant 9:0. „Partia rządząca
postanowiła wziąć wszystko w myśl hasła »Po nas choćby potop«”.
Sposób rządzenia PiS jest inny niż poprzedników. Tamci też zawłaszczali
państwo, ale „trochę się w tym powściągali”, natomiast PiS „odrzucając
hipokryzję bierze całą pulę”. Potop niechybnie nastąpi, a wraz z nim rewanż i
dalszy regres polskiej demokracji - kończy publicysta.
Roman Graczyk nie odkrywa Ameryki. Wręcz przeciwnie - to wszystko
wiadomo. (Autor pomija zresztą inne wątpliwe posunięcia niezłomnego prezydenta,
jak np. ułaskawienie formalnie niewinnego działacza PiS). Podobne ostrzeżenia
formułowane były jeszcze przed wyborami, a od roku powtarzane są całodobowo.
Autor pisze dokładnie to, co mówi opozycja w Polsce i wielu prawników,
polityków oraz media za granicą. Wszyscy oni są przez PiS dyskredytowani. Nawet
Adam Strzembosz czy Andrzej Zoll, gremia prawnicze czy akademickie (włącznie z
promotorem pracy doktorskiej prezydenta). Ale kropla drąży skałę i należy
docenić każdego nawróconego.
A co
słychać w telewizji narodowej?
Jacek Kurski o sobie: Harujemy jak
woły... Próbowano mnie odwołać w chwili największych triumfów telewizji.
Walczymy na wielu frontach, zagroziliśmy monopolom i wielkim interesom... Tu
nie chodzi o mnie, tu chodzi o miliony
Polaków, o dobro całego obozu dobrej zmiany... Dostrzegł to Kościół.
Kurski o Czabańskim: Miał do realizacji tego celu (odpowiednich ustaw)
wszystkie możliwe narzędzia, miał półtora roku spokoju, miał wsparcie
wszystkich na prawicy. Niestety, nie ma dziś nowego abonamentu, nie ma opcji
zerowej, było za to wprowadzenie niepotrzebnego chaosu.
Czabański o Kurskim: Kurski zawiódł... Obraz telewizji przedstawiony
przez Kurskiego nijak ma się do rzeczywistości. Dlaczego mam świecić oczami za
to, że prezes Kurski więcej uwagi poświęca lansowaniu siebie niż lansowaniu
polskiej telewizji?
Czabański o sobie: Moja opinia [o pracy prezesa Kurskiego] zaczęła się
pogarszać w miarę napływania do mnie różnych sygnałów o tym, co się w telewizji
dzieje... Być może wywołało to [ostrzeżenie dla prezesa Kurskiego] niepotrzebne
zamieszanie i biorę całą tę winę na siebie, proszę mnie za to obciążać...
Przyznaję, że taktycznie można to było lepiej rozegrać i nie uchylam się od
odpowiedzialności. Mogę złożyć rezygnację.
Ciąg dalszy nastąpi.
Daniel Passent
Zupa się wylała
Ileż
to mądrości jest w polskim narodzie, który co miesiąc przybywa pod Pałac
Prezydencki z okazji trzech wybuchów 10 sierpnia niespodziewanie objawiła się
prawda, której nikt dotąd nie miał odwagi wypowiedzieć głośno. Dopiero pewna
nieznana nikomu kobieta tę odwagę w sobie odnalazła. Jarosław Kaczyński w
prostej linii pochodzi od Bolesława Chrobrego - obwieściła spontanicznie.
Wywołany skromnie milczał, a lud stał symbolicznie osłupiały na cześć
pierwszego króla Polski, który wbijał w dno rzek żelazne słupy, by odgrodzić
nas od Niemców i Rusów.
Prastary szczep piastowy trwa, nie wywiały go pożogi ani wiatr historii.
Jest niezłomny niczym knieja, z której wyrósł. Trzeba tylko walczyć o jego
czystość, co właśnie czyni najmłodszy z rodu, niepokalany Piast Jarosław.
Bo tymczasem Polska jest utytłana w europejskim bagnie. Przecież
prokurator generalny Ziobro kilka dni temu stawiał w TV dolary przeciw orzechom, że gdyby w wyborach nie wygrał
PiS, to na polecenie Brukseli 70 tys. obcych zjechałoby do nas ze swoimi
pasożytami i pierwotniakami. Gdzie by zamieszkali? Ziobro nie miał wątpliwości,
że to w poradzieckich bazach wojskowych powstałyby islamskie osiedla.
Ciekaw jestem, dlaczego nikomu jeszcze nie przyszło do głowy, że w 1993
r. Lech Wałęsa wyganiał Armię Radziecką z Polski tylko po to, by dziś mógł się
tam zadomowić dżihad? Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Instytut Pamięci
Narodowej wkrótce znajdzie kolejne kompromitujące agenta „Bolka” dokumenty z
jego rozmów z Breżniewem i Osamą bin Ladenem. Ktoś powie, że
zwariowałem? Na szczęście nie ja jeden. Przecież historyk Sławomir Cenckiewicz
podejrzewa, że 20 lat temu cały blok mieszkalny w Gdańsku wysadzono w powietrze
tylko po to, by zniszczyć materiały świadczące o współpracy Wałęsy z bezpieką.
Na gniazdo naszego piastowskiego orła dybią dziś ze wszystkich stron.
Rosjanie anektowali polskie terytorium i nawet słowa przepraszam nie
powiedzieli - poskarżył się w 76. miesięcznicę smoleńską poseł Marek Suski.
Chodziło mu o wrakTu-154. Z Kremla szybko odpowiedzieli: po prostu
odzyskaliśmy, co nasze, jak z nieba nam spadło. Aż boję się pomyśleć, co by się
działo, gdyby Rosjanie naprawdę wrak oddali.
Tego samego dnia prezes PiS mówił o Polakach znajdujących się „poza
sferą wspólnoty kulturowej właściwej dla każdego narodu”. Chodziło mu
oczywiście o tych, którzy jeszcze nie dali się stłamsić ideologii ostatniego z
dynastii Piastów. Nazwał ich śmiało najeźdźcami, czującymi się wciąż w Polsce
jak u siebie. To oni chcą zrywać tablice smoleńskie, wywozić głazy pamięci,
niszczyć obeliski prawdy i nie dopuścić do budowy pomników największego prezydenta
w historii. Zwłaszcza na tle Andrzeja Dudy- dodam od siebie tak przy okazji.
Potem Kaczyński wezwał do walki z tymi spoza wspólnoty: „Całkowita racja jest
po naszej stronie. Jeśli będzie trzeba tę rację umocnić poprzez akty
normatywne, ustawy, to z całą pewnością to uczynimy”. No i zupa się wylała. Nie
chodzi o żadne pomniki, lecz o zamordyzm - nie bójmy się tego słowa. O to, żeby
każde bezprawie można było uznać za prawo. I żeby wreszcie skończyć jałowe
dyskusje o trójpodziale władzy.
Rząd
umieści samorządy w parafiach, zamiast euro wprowadzi cegiełki smoleńskie, a
skompromitowane Nagrodą Nobla in vitro zastąpią luźne kalesony
ministra Radziwiłła. W ramach sąsiedzkiego zbliżenia, o którym tyle ostatnio
rozprawiał przewodniczący klubu PiS Ryszard Terlecki, Konstytucja RP zostanie
uroczyście przybita gwoździem w nieczynnej windzie na Białorusi.
Stanisław Tym
Chadecja to nie endecja
Zaufanie w
Polsce zyska partia oparta na chrześcijaństwie, ale niezależna od hierarchii
kościelnej i niewkręcająca Kościoła w politykę.
Często
zastanawiam się, jaka w ogóle jest możliwość rozmawiania z drugą stroną sceny
politycznej? Dziś najwygodniejszą płaszczyzną są media społecznościowe, ale
panoszą się tam trolle, które utrudniają wymianę opinii. Debaty radiowe i
telewizyjne też do niczego nie prowadzą. Tymczasem rów dzielący Polaków
pogłębia się szybko i ze strachem obserwuję, że przestrzeni wspólnej jest coraz
mniej. Aż tu nagle szef mojej partii Grzegorz Schetyna udzielił wywiadu
prawicowemu tygodnikowi„Do Rzeczy". I zahuczało.
Rozmowa przewodniczącego największej i walczącej o swoją wyrazistość
partii opozycyjnej z rozchichotanym i prowokacyjnym Markiem Migalskim („wybuch
śmiechu prowadzącego wywiad") umieszczona w piśmie słynącym z promowania
„dobrej zmiany", w dodatku z okładką obrażającą najważniejsze postaci
polityki europejskiej, wywołała falę krytyki. To nie dziwi. Ale postarajmy się
zrozumieć intencje. Przecież nareszcie ktoś wychodzi poza zaklęty krąg swojego
środowiska i zwraca się nie tylko do swojego elektoratu. Wątpię, żeby rozmowa z
Migalskim sprawiała Schetynie przyjemność, ale przecież najpierw obowiązek. Tak
też potraktowałam ten wywiad.
Przewodniczący
mówi o opozycji:„Przykład węgierski pokazał, że skłócona ze sobą opozycja była
bezradna wobec Orbana",„opozycja musi być jak system naczyń
połączonych"; o Mateuszu Kijowskim:„Wiem, że zrobił wielką rzecz, wielki
ruch, pobudził wiele tysięcy osób"; o Wałęsie:„Ja mam z nim dobre relacje.
I będę je utrzymywał i wzmacniał". Czytam i rozumiem, że musimy ze sobą
współpracować blisko, mówić życzliwie i wspierać się wzajemnie. Dlatego też
zapisałam się do KOD i namawiam do tego demokratów wszelkiej maści.
Przewodniczący Schetyna wspomina też o Donaldzie Tusku.
Z szacunkiem zaznacza, że „zajmuje się naprawdę
ważnymi kwestiami": Unią po Brexicie, falą imigracji, porozumieniem
z Erdoganem. Oczywiście. Musimy utrzymać w Platformie mocny europejski kurs,
nie tylko szanujący najważniejsze osoby i instytucje w Unii, ale również
aktywnie i solidarnie uczestniczący w wielkim wspólnotowym projekcie.„Wystarczy
zobaczyć, jakie szkody ponosimy dziś dlatego, że straciliśmy wpływ na politykę
europejską, na politykę wschodnią" - mówi
Schetyna. Statut chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej, której członkiem jest
PO, już na samym początku zaznacza „wspólną wolę stworzenia federalnej Unii
Europejskiej", czyli takiej, w której wiele kompetencji powierzamy
instytucjom wspólnotowym. PO jest partią zdecydowanie proeuropejską.
Schetyna
chce powrotu PO do korzeni. Pamiętam „trzech tenorów" Platformy: od
konserwatywnego Płażyńskiego po liberalnego, stale poszukującego nowych
lepszych rozwiązań,Tuska. Takiej partii dziś potrzeba w Polsce: konserwatywnej
- czyli przewidywalnej, unikającej niepotrzebnych wstrząsów oraz rewolucji
pociągających za sobą zniszczenia i koszty, i zarazem liberalnej - czyli
ograniczającej działalność i kontrolę państwa tylko do obszarów, w których
jest ono niezastąpione i konieczne, mądrze uzupełniającej niedostatki mechanizmów
rynkowych. Potrzebujemy partii rozwijającej to, co udało się osiągnąć w III RP,
i poprawiającej to, co nie do końca wyszło, jak np. budowa aktywnie i
odpowiedzialnie uczestniczącego w życiu publicznym społeczeństwa
obywatelskiego.
Partia liberalno-konserwatywna musi odwoływać się do szerokiego
spektrum członków i wyborców, od tych, którzy są ostrożni i zachowawczy, po
tych, którzy częściej chcą podnosić kotwicę, uruchamiać motor i pędzić do
przodu (jak to powiedział Sławomir Nitras w„Rzecz- pospolitej"), oraz
zachęcać do żywej i twórczej dyskusji między nimi. Partia chadecka to taka,
która jest mocno związana ze swoją europejską rodziną polityczną, prorynkową,
ale zgodnie z nauką Kościoła wrażliwą społecznie, konserwującą to, co najlepsze
i najważniejsze zarówno w naturze, jak i w kulturze i obyczajach.
Do
tych obyczajów należy gościnność, a jeśli odnosimy się do chrześcijaństwa, to
mówimy o miłosierdziu. A dzisiaj oznacza to choćby przyjmowanie uchodźców i
opiekowanie się nimi. Zaufanie w Polsce zyska partia oparta na
chrześcijaństwie, ale niezależna od hierarchii kościelnej i niewkręcająca
Kościoła w politykę. Migalski wspomina w rozmowie lewicowe eksperymenty. Jakie?
Rozdawnictwo pieniędzy? Wspieranie z naszych podatków państwowych
nierentownych przedsiębiorstw często zatruwających wody i powietrze?^ nie jest
domena tych, którzy chcą jak najmniejszej ingerencji państwa, szanowania
dziedzictwa, a wyrównywanie poziomu życia rozumieją jako stwarzanie szans na
zrównoważony, trwały rozwój.
Co jest prawicowe, a co lewicowe, trudno powiedzieć, bo te pojęcia
zmieniają swoją zawartość zależnie od czasu i sytuacji. Dziś prawicowość,
zarówno polska, jak i europejska, jest przeważnie ksenofobiczna,
nacjonalistyczna, agresywna, nienawistna, zamknięta i antychrześcijańska, co
jest zaprzeczeniem wartości wyznawanych przez chadecję, więc i Platformie
zapewne nie grozi. Ogromna większość PO opowiada się za prawami dla mniejszości
oraz za związkami partnerskimi - i jest to wyraz szacunku dla drugiego
człowieka, miłości bliźniego, co jest cechą zarówno chrześcijańską, jak i
konserwatywną.
W takim liberalno-konserwatywnym kierunku chętnie idę i nie dlatego,
żeby tam szukać wyborców, tylko dlatego, że jestem etosowcem i staram się
uczestniczyć w sprawach, które są ważne, potrzebne, dobre, przyzwoite i trwałe.
I tylko tak chcę rozumieć wywiad Grzegorza Schetyny.
Róża Thun - absolwentka filologii angielskiej, w PRL
zaangażowana w działalność opozycji demokratycznej. W III RP działała w
organizacjach pozarządowych - przede wszystkim na rzecz integracji
europejskiej. Była związana z Unią Demokratyczną, następnie z Unią Wolności. W
latach 2005-09 pełniła funkcję dyrektora Przedstawicielstwa Komisji
Europejskiej w Polsce. Od dwóch kadencji z ramienia PO zasiada w
europarlamencie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz