Anormalizacja
W wariackich
czasach jest być może tylko jeden sposób, by przed wariactwem się uchronić. Jest
nim zachowanie gotowości, by nie uznawać wariactwa za normalność, ale za to,
czym ono jest - za wariactwo.
Widok Władysława Frasyniuka skuwanego kajdankami i wyprowadzanego z domu
o szóstej rano wielu przywodzi na myśl stan wojenny. Innym zaś takie
skojarzenia wiążą się z histerią. Skojarzenia z założenia są subiektywne i nie
należy z nimi polemizować, ale byłbym skłonny przyznać, że skojarzenie ze
stanem wojennym idzie za daleko i w tym sensie jest „niesłuszne”. To, że
Frasyniuk będąc wyprowadzanym, nie uczestniczył w akcie heroicznym, najlepiej
wie on sam. On sam najlepiej też wie, że poza kajdankami i godziną nie miało to
ze stanem wojennym nic wspólnego.
Łatwo byłoby nawet przeprowadzić dowód, że skoro Frasyniuka zakuwają w
kajdanki, ale jego żona to filmuje, to nie jest tak źle. Jeśli wiozą go do
prokuratury, a w tym samym czasie w internecie ludzie masowo na władzę pomstują,
to znaczy, że w ogóle nie jest źle. Jeśli niedługo potem jest już na wolności,
to jest OK. Skoro wieczorem występuje w telewizji, to jest całkiem dobrze.
Jeśli zaś w tej telewizji spokojnie zachęca do oporu wobec władzy, to znaczy,
że władza jest całkowicie normalna. Historia z zatrzymaniem Frasyniuka może
więc służyć - jak okazano wyżej - nie tylko oskarżycielom obecnej władzy, ale i
jej apologetom.
Ale to, że Frasyniuk po godzinie był wolny, a po kilku godzinach był w TVN24, to, że Frasyniuk z roku 2018 nie musi być Frasyniukiem z
roku 1982, oraz to, że Kaczyński nie jest Jaruzelskim, nie świadczy o tym, że w
obecnej Polsce jest normalnie. Nie jest. Nie jest normalna ta władza i nie jest
normalny system, który tworzy. Z całym szacunkiem dla Kaczyńskiego, to, że nie
jest Jaruzelskim, nie czyni go demokratycznym przywódcą, a to, że PiS nie jest
PZPR, nie czyni go demokratyczną partią.
To, że wielu ludzi dla własnego komfortu lub korzyści albo z innych
względów uznaje sytuację anormalną za normalną, nie oznacza, że nienormalność
jest normalnością. Przeciwnie, to, że ludzie całkiem masowo gotowi są uznać
nienormalność za normalność, jest wyłącznie dowodem skali nienormalności.
By ocalić normalność w czasach nienormalnych, należy pielęgnować w
sobie gotowość do niezmiennego bycia zaszokowanym i zbulwersowanym. Zdolności
adaptacyjne, owszem, ułatwiają życie, należy jednak pamiętać, że w największym
stopniu wykazują je w przyrodzie kameleony. Owe zdolności ułatwiają im
przeżycie, ale kameleon, w przeciwieństwie do człowieka, nie musi się
zastanawiać, czy ocali nie tylko życie, ale i
siebie. Przyzwyczajenie, jak wiadomo, jest drugą naturą człowieka, ale
przyzwyczajanie się do aberracji oznacza, że pod pozorem adaptacji, racjonalizacji
i relatywizacji ulegliśmy wariactwu, a być może nawet zwariowaliśmy.
Przyzwyczajenie zakłada uznanie czegoś za zwyczajne, ale skoro to coś wcale
zwyczajne nie jest, to przyzwyczajenie jest też formą akceptacji zła.
Normalizacja w Czechosłowacji po tym, gdy sowieckie, a także i polskie
czołgi rozjechały Praską Wiosnę, nie polegała na tym, że zaczęło być
normalnie. Polegała na tym, że większość w imię świętego spokoju uznała
nienormalność za normalność, bo skoro nie można czegoś zmienić, trzeba to
zaakceptować. Dzisiejsza Polska nie jest ani Polską stanu wojennego, ani
Czechosłowacją z 1968 roku, nie ma więc żadnej potrzeby poddawać się
normalizacji tak jak Czesi i Słowacy 50 lat temu.
Możemy więc, a nawet powinniśmy sobie powtarzać, że nie jest normalna
zgoda na dyktaturę, nawet jeśli jest ona dyktaturą pełzającą i raczej paskudną
niż przerażającą. Nie można uznawać za normalność, że rządzi Polską dyktator
specjalnej troski, nad którym w odruchu perwersji albo syndromu
sztokholmskiego wciąż tak wielu się rozczula. Nie jest normalne serwowane nam
przez władzę wszechobecne kłamstwo, chamstwo
udające siłę, pogarda udająca szacunek i prostacka pazerność deklamująca
wierszyki o społecznej solidarności.
Zgoda, naprawdę nie trzeba wiele, by uznać, że nie jest tak źle, a nawet
jest całkiem dobrze. Prawda, o wiele trudniej jest uznać, że wcale nie jest OK,
a nawet że jest bardzo źle. Psychiczny komfort z pewnością jest łatwiejszy niż
dyskomfort.
Podtrzymywanie w sobie poczucia dyskomfortu ma jednak w tych czasach
wielkie znaczenie. Gotowość dostrzegania i odrzucania aberracji jest
niezbędna, by przetrwać mogła normalność.
Wymaga to tylko przyjęcia prostego założenia: sprzeciwu wymaga
stwierdzenie, że tu już tak jest, trudno, nie ma rady. Hołubienia zaś wymaga
myśl, że mimo wszystko kiedyś może tu być znowu normalnie. I będzie, pod
warunkiem że przechowamy w sobie normalność, której znakiem jest niezgoda na
nienormalność.
Tomasz Lis
Antypolonizm
Po monachijskiej wypowiedzi premiera
Mateusza Morawieckiego, który w kontekście Holocaustu wspomniał, że istnieli
także „żydowscy sprawcy”, wszyscy zastanawiają się, po co on to palnął? Nie
sądzę, aby odpowiadając na osobiste, prowokujące pytanie izraelskiego
dziennikarza, Morawiecki miał ułożoną kwestię; raczej chwycił się myśli, do
której miał najbliżej. Takiej mianowicie, że gwałtowna reakcja izraelska na
ustawę o IPN wynika z nieczystego sumienia samych Żydów, którzy (także) mieli
swoich szmalcowników i kolaborantów, ale nie chcą się do tego przyznać.
Wszystko jedno, czy to był skrót myślowy, czy niezręczność językowa, powszechna
interpretacja jest taka, że polski premier w jednej linii ustawił niemieckich,
polskich, żydowskich „sprawców” Holocaustu. Jest niesłychanie krępujące, aby
przy okazji żałosnej międzynarodowej awantury - wywołanej przez PiS, zapewne
przez głupotę, a podgrzewanej przez cynizm - przypominać wyjątkowości
straszliwego doświadczenia Zagłady, wracać do obrazów Holocaustu,
nieodczytywalnych dziś i niepojmowalnych dramatów etycznych. Raczej nie w
takich okolicznościach, nie w takim kontekście. Ale też i nie można tego
zostawić bez słowa.
Więc tylko tyle: tak, byli (również) po
stronie żydowskiej kolaboranci i szmalcownicy. Roman Frister, nasz zmarły
przed trzema laty redakcyjny kolega, więzień Auschwitz, pisarz i wieloletni
korespondent POLITYKI w Izraelu, w swej bestsellerowej książce „Autoportret z
blizną” pisał o tym, jak sam stał się ofiarą żydowskiego donosiciela. A Calel
Perechodnik, funkcjonariusz żydowskiej policji w getcie otwockim, którego
najbliżsi zginęli w Treblince, a on sam w powstaniu warszawskim, swoje
brutalnie rozrachunkowe pamiętniki („Świadectwo. Czy ja jestem mordercą?”)
dedykował „niemieckiemu sadyzmowi, żydowskiemu tchórzostwu i polskiej
podłości”. Tak, mamy setki raportów z piekła gett i obozów, gdzie zagłodzono i spopielono
człowieczeństwo na równi z ciałami. I co? Czy funkcjonariuszy judenratów i
obozowych Sonderkommando niezłomni, bohaterscy Polacy z PiS będą nazywali
tchórzami? W czyim imieniu wymuskany i arogancki młodzian Patryk Jaki broni
dziś „honoru Polaków” i wymierza moralne racje? Można tylko podpisać się pod
zdaniem Szewacha Weissa: „jestem zdruzgotany i przybity”.
Ciężką wizerunkową i polityczną wpadkę
Morawieckiego można by od biedy zapisać na konto braku doświadczenia i zgubnej
skłonności opowiadania, co ślina na język przyniesie. Ale niedawno podobną myśl
wyraził inny wysoki przedstawiciel obozu władzy prof. Andrzej Zybertowicz,
mówiąc, że „Żydzi wstydzą się swojej bierności w czasach Holocaustu” i dlatego
antysemityzm Polaków jest im potrzebny jako dodatkowe usprawiedliwienie. Obie
te wypowiedzi, sądzę, nie są przypadkowe, ilustrują nową doktrynę polskiej
polityki zagranicznej, dość precyzyjnie wyłożoną przez Jarosława Kaczyńskiego w
opublikowanym w ubiegłym tygodniu, i zbyt szybko zapomnianym, wywiadzie dla
tygodnika „Do Rzeczy”. Otóż prezes PiS wykłada tam teorię światowego
antypolonizmu, co „jest dziś zjawiskiem bardzo groźnym, jeśli nie
najgroźniejszym z punktu widzenia interesów naszego kraju". Jak ów
antypolonizm (prezes używa też określenia „polonofobia”) zwalczać? Jarosław
Kaczyński mówi, że bardzo skutecznym, a dotąd w ogóle nieużywanym przez Polskę
narzędziem polityki zagranicznej jest zawstydzanie, „odwoływanie się do złego sumienia
zachodnich sojuszników”, przypominanie tego, o czym chcieliby zapomnieć. I
Polska powinna to właśnie robić. „Teraz jesteśmy na początku kontrofensywy”.
Chyba więc nie ma
przypadku w narracjach Morawieckiego, Zybertowicza, całej pisowskiej
propagandy, która wreszcie „mówi prawdę w oczy”. Stąd zapewne w stosunkach z
Niemcami powrót tematu reparacji wojennych. Stąd, uznane za wielki sukces nowej
dyplomacji, „przyznanie się” Angeli Merkel do odpowiedzialności Niemców za
zbrodnie wojenne (choć Niemcy nigdy temu nie zaprzeczali). Stąd wysunięcie na
plan pierwszy w relacjach z Ukrainą zbrodni wołyńskiej. Dlatego też, co mogło
wydawać się niezrozumiałe, w odpowiedzi na zarzuty prezydenta Macrona,
dotyczące łamania przez rząd PiS standardów praworządności, premier Morawiecki
przywoływał kolaboracyjne rządy Vichy. I teraz te reakcje na krytykę ze strony
Izraela i społeczności żydowskiej wobec „ustawy o Holocauście” - jak już ją
nazwała światowa prasa.
Kłopot w tym, że sama doktryna
antypolonizmu i wizja polskiej dyplomacji jako wędrownego sumienia narodów,
choć jakoś tam użyteczne w polityce krajowej, w relacjach międzynarodowych
gwarantują jedynie samoizolację Polski, ruinę wizerunku, ześlizgnięcie się
Polski do kategorii państw specjalnej troski, politycznego drugiego sortu.
Kraju, uprawiającego jakąś niezrozumiałą, samobójczą „politykę głupich kroków”,
budowania konfliktów. Widać zresztą, jak PiS się męczy, próbując przed Europą
odgrywać komedię łagodzenia wizerunku. Wyjazdy nowego premiera do Brukseli i
Berlina - gdzie zbierał, głównie kurtuazyjne zapewnienia o uwadze i powadze, z
jaką nasi partnerzy patrzą na Polskę - skończyły się monachijską klęską.
Niestety, ryzyko to było od początku wpisane w misję Morawieckiego. Nowy
premier, o czym pisaliśmy, przy wszystkich pozorach biznesowej racjonalności
jest człowiekiem głęboko ideologicznym, osobiście przekonanym, że Polska była
dotąd upokarzana, a jego zadaniem jest pomóc jej wstawać z kolan. Bez wątpienia
premier jest wyznawcą doktryny„światowego antypolonizmu” a zagraniczne reakcje
na wystąpienie monachijskie tylko go w tym utwierdzą. Morawiecki dał się zbyt
szybko zdegradować do pozycji nowego wcielenia Beaty Szydło, tyle że ze
znajomością języka angielskiego, co chyba jedynie podwaja ryzyko
kompromitacji. Miało być nowe otwarcie na Europę i na polityczne centrum w
kraju, a wyszło jak zwykle. Jeśli jednak po kolejnym podgrzaniu „wojny z Żydami”
sondaże PiS znowu wzrosną, trzeba będzie przyjąć, że być może większość Polaków
ma taką władzę, na jaką zasługuje.
Jerzy Baczyński
Bajki o Zagładzie
Rozmawiałem niedawno z młodym człowiekiem
(30+), który 10 lat temu ukończył polonistykę na UW. Pracuje w zawodzie. Kiedy
padło słowo „Marzec”, młody człowiek nie kumał, o co chodzi. „Marzec? Marzec?
Miałem historię na studiach, ale nie pamiętam...” - powiedział. Nie do wiary,
a jednak to prawda, czyli - jak powiadają - „fakt autentyczny”. Podobny szok
przeżyłem, spotykając się z grupą studentów V roku dziennikarstwa i nauk politycznych
(!) innego uniwersytetu państwowego, z których żadna(-en) nie wiedziała, kto
to był Sartre. Jak to jest możliwe? Nie potrafię tego „rozkminić”, jak mówią
młodzi. Pojedynczy przypadek czy szersze zjawisko - niech ocenią inni.
PiS powie: wina
Tuska, za Platformy historia była zakazana. Premier Morawiecki mówił niedawno
o „ogromnych błędach polityki historycznej III RP, które doprowadziły do
tego, że musimy się tłumaczyć ze zbrodni prawdziwych sprawców II wojny
światowej”. A co powiedzieć o polityce historycznej PiS? Ostatnio, w Monachium
(sic!), polski premier powiedział m.in., że „Nie będzie karane ani postrzegane
jako działalność przestępcza, jeżeli ktoś powie, że byli sprawcy polscy, tak
samo jak sprawcy żydowscy, tak samo jak byli sprawcy rosyjscy czy ukraińscy,
nie tylko niemieccy”. Wypowiedź niedopuszczalna, jak gdyby podyktowana przez
negacjonistów niemieckich, którzy chcą się podzielić winą. Stwarza wrażenie, że
sprawców było dużo, że wart Pac pałaca, że Niemcy i Żydzi, Polacy i Ukraińcy
wzięli się za czuby i tyle. Sprawcy byli po każdej stronie. Premier chyba nie
rozumie, co znaczy „sprawcy” w kontekście Holocaustu. Jeszcze trochę, a dowiemy
się, że sprawcy Zagłady byli różni, w tym żydowscy. Że Holocaust to nie tylko
eksterminacja narodu żydowskiego, ale międzynarodowa awantura. W ramach naprawy
stosunków z Izraelem i z USA to wypowiedź samobójcza. Premier powinien chyba
udać się na korepetycje (oby nie do minister Zalewskiej!). Natomiast wojewoda
mazowiecki p. Sipiera, który odmówił włączenia syren w 75. rocznicę powstania w
getcie, a przedtem nakłamał w sprawie placu Piłsudskiego, powinien odejść, bo
to niemądra złośliwość.
Jeżeli historii
będą nauczać autorzy nowelizacji ustawy o IPN, twórcy nowej wersji okupacji z
różnymi zbrodniarzami i najnowszej historii Polski - bez Wałęsy, za to z Lechem
Kaczyńskim jako przywódcą Solidarności, z wojną światową jako sielanką, bez
szmalcowników tylko ze Sprawiedliwymi, to może lepiej, żeby nie nauczali
niczego. Premier chyba zapomniał, czego uczono go na studiach.
Kto jeszcze pamięta
ton marcowej propagandy? Przypomina go ostatnio paszkwil Witolda Gadowskiego w
„Gazecie Polskiej” na „elitę”. Fragmenty: „W opinii świata staliśmy się
pomocnikami Hitlera, bardziej winnymi niż on sam. Wy - stypendyści niemieckich
fundacji, »artyści« opłacani za niemieckie, rosyjskie i żydowskie pieniądze
(...). Dokonania waszych światłych przodków z Konfederacji Targowickiej,
»Goralenvolku«, stalinowskiej hordy naniesionej po wojnie na Polskę, PKWN, PPR,
ZSL, SD i PZPR, przy waszym dziele są jedynie marnym początkiem. (...) Pod
batutą niemiecką, rosyjską i po części żydowską braliście jednak twórczy
udział (...). Jesteście dziś dumni ze swojej pracy? Uśmiechacie się, czując
niemieckie, rosyjskie, amerykańskie i żydowskie pieniądze w kieszeniach?!”.
Doktor Ewa Kurek,
historyk (?), mówi: „Prowadzona na klęczkach polityka Polski doprowadziła do
sytuacji, w której Żydzi uznali, że już wszystko z Polską mogą. Ja, jako
historyk, zagroziłabym Żydom, że jeśli nie przestaną, opublikujemy w
ekspresowym tempie w kilku językach żydowskie źródła z czasów wojny, które są w
naszych zasobach archiwalnych, a które uświadomią światu skalę udziału Żydów w
zagładzie własnego narodu”. To są źródła bardzo niebezpieczne dla „głoszonej
od lat żydowskiej bajki o zagładzie”.
Podobnie pisano
wówczas, w 1968 r., o piątej kolumnie, o wielkim spisku wymierzonym przeciw
Polsce, o sojuszu izraelsko-niemieckim, o „osi Tel Awiw-Bonn”, o zmowie
stalinowców z rewizjonistami i wichrzycielami. Premier Morawiecki powiada, że
żadna suwerenna władza nie wypędzała Żydów z Polski, i to formalnie prawda, ale
tysiącom emigrantów było obojętne, kto wyrzucał ich z pracy, kto zamiast
paszportu dawał im „dokument podróży” i poniżał na inne sposoby. Teraz też
słyszymy, że państwo polskie i naród jako całość nie są winne denuncjacji i
prześladowań Żydów. Oczywiście, to święta prawda, ale jaka to była różnica dla
zdradzonych? Jak to ujął historyk Zagłady profesor Dariusz Libionka: ci
sprawiedliwi to jest naród polski, a ci, co mordują i wydają - nie.
Wizerunek Polski poniósł w ostatnich latach
znaczne straty. Premier Morawiecki, niczym komiwojażer dobrego imienia,
nieudolnie usiłuje rozwiać, rozproszyć niepokój za granicą i dolewa oliwy do
ognia. Nawet w Marcu ’68 nie było takiej aktywności Departamentu Stanu, tylu
oświadczeń jego rzeczniczki ani takiego wydarzenia bez precedensu, jak
uprzednio nagrane (a więc nie spontaniczne ani przypadkowe) oświadczenie ambasadora
USA w ostatnim dniu jego misji w Polsce. Ambasador Paul Jones nie bez powodu
przypomniał, jak ważne dla Ameryki są wolność słowa, mediów i edukacji.
Członkowie rządu,
tacy jak Mariusz Błaszczak, wielokrotnie wyrażali się z pogardą o „ulicy i
zagranicy”. Z ich punktu widzenia mieli rację - najbardziej znacząca opozycja
wobec dokonań rządu pochodzi z zagranicy. Można krajową opozycję wyzywać od
zdrajców i targowiczan, można twierdzić, że prezydent Obama i kolejni
sekretarze stanu - John Kerry (demokrata) i Rex Tillerson (republikanin) są
niedoinformowani, manipulowani przez rozmaite lobbies, ale nie są chyba tacy
naiwni, by działać na własną szkodę. Tymczasem demokratyczna, praworządna
Polska leży w interesie Stanów Zjednoczonych, NATO i Unii Europejskiej.
Dlatego na nas patrzą i nie można ich zmusić do milczenia.
Daniel Passent
Na strzępy
Niech Jacek Kurski szykuje się na
transmisję wielkiej patriotycznej uroczystości. Premierowi Morawieckiemu
zostanie wręczony bukiet 27 róż, pisowski symbol zwycięstwa. Ten wybitny
historyk, który wie, że w Katyniu zabijali Niemcy, miał odwagę ogłosić w
Monachium zaczadzonemu światu prawdę o Holocauście - sprawcami zagłady byli
też Żydzi. Kanalizacja rządowa wydała oświadczenie, że za te słowa przeprosin
nie będzie, bo za prawdę się nie przeprasza. Pokrzepiony na duchu suweren już
ma pewność, na kogo głosować w najbliższych wyborach. My zaś, czyli zdrajcy i
mordercy brata Jarosława, dowiedzieliśmy się, że nie tylko prezydenta, ale
premiera też nie mamy. Jest jedynie destrukcyjny wszechwładca i jego świta.
Oto Patryk Jaki,
człowiek nieprzerwanego łańcucha sukcesów. Jeszcze niedawno przyniesionego w
słoiku karalucha demonstrował całemu Sejmowi, mówiąc, że to pluskwa. Dziś z
łatwością zabiera i oddaje warszawskie kamienice. Oczywiście tylko na
papierze, i to cierpliwym bardzo. A gdy pan wiceminister przemawia w sprawach
ojczyzny, to aż się Cyceron przypomina: trzeba wdrożyć nową politykę
historyczną, bo w tej sprawie od dwudziestu paru lat nic nie zrobiono, Polacy
zaś mają głowy zatrute wartościami TVN i Jerzego Owsiaka.
O tempora, o mores!
A przecież polski rząd robi, co może. Już w Azerbejdżanie i na Wyspie
Wielkanocnej piszą na pierwszych stronach, że w polskich obozach koncentracyjnych
pomagaliśmy nazistom. Dał się Patryk Jaki wciągnąć w narkotyk. Oczywiście mam
na myśli władzę.
Mój ulubiony
biuletyn rządowy „Ciecie” znów mnie ujął swoją okładką. Krystyna Pawłowicz stoi
na niej w majestatycznym płaszczu, dzierżąc oburącz nagi miecz. Ani chybi to
Szczerbiec, słynny miecz koronacyjny królów Polski. Posłance brakuje tylko dymka
z ust: „Nie będzie Niemiec pluł nam w płaszcz”, ale tytuł na okładce zagrzewa
„Ta walka o Polskę jest na śmierć i życie”. Nie wiedziałem, o co chodzi, jednak
w tym samym numerze mamy też relację ze szpitala pod wezwaniem Trybunału
Konstytucyjnego z wręczania nagrody Człowieka Wolności mgr Julii Przyłębskiej.
Czytelniku, trzymaj się blatu! Dostała ją za skuteczną i odważną obronę
Konstytucji RP. No a przede wszystkim, uważam, za bolszewicką czujność, bo
wygoniła z gmachu TK za płot wszystkich dziennikarzy prywatnych stacji
radiowych i telewizyjnych. Największy sukces dopiero przed nią - na polecenie
Nowogrodzkiej bezkompromisowo zakwestionuje nowelizację ustawy o IPN. I znów
ujrzymy 27 róż.
My tu gadu, gadu, a Antoni Macierewicz z
nowym doradcą znów się wspina. Ze swojego biura z czasów ministerialnych nawet
się nie ruszył. Chyba że w podróż do Mińska Mazowieckiego, gdzie amerykańscy
naukowcy z Kansas razem z prof. Biniendą „wykonują prekursorski w skali
światowej eksperyment”. Z braku wraku, którego Rosja nam nigdy nie odda,
skanują śrubka po śrubce samolot Tu-154, czyli bliźniaka tego ze Smoleńska.
Następnie w skanie umieszczą wirtualną bombę, albo nawet trzy, ile tam będzie
im potrzeba. „Samolot” rozerwie się na strzępy, co już dziś wiadomo, i to
będzie dowód na zamach. Rezultaty tego idiotycznego pomysłu zobaczymy nieprędko.
Podobno nie zdążą przed 10 kwietnia. Słusznie. Jeśli pociągną jeszcze rok,
wydoją z budżetu kolejne miliony.
Na koniec wrócę
jeszcze do Monachium. Dlaczego sejmowa opozycja nie zorganizowała dotąd
specjalnej konferencji prasowej, by w imieniu nas wszystkich, komunistów i
złodziei, przeprosić za słowa Mateusza Morawieckiego rujnujące dialog
polsko-żydowski? To milczenie jest złowróżbne.
Stanisław Tym
NKRDSTZKONBPAPTNWBJNNDSIWZKCWAZFPSONU
Towarzysze
patrioci! Zebraliśmy się na posiedzeniu Nadzwyczajnego Komitetu Rządowego Do
Spraw Tego, Że Ktoś O Nas Brzydko Powiedział, A Przecież Tak Nie Wolno, Bo
Jesteśmy Największymi Niepokalanymi Demokratami Świata I Wstajemy Z Kolan,
Czego Wszyscy, A Zwłaszcza Francuzi, Powinni Się Od Nas Uczyć. W skrócie
NKRDSTŻKONBPAPTNWBJNNDŚIWZKCWAZFPSONU, pani Zosiu, pani zanotuje dokładnie, jak
ktoś przekręci, zwłaszcza w Niemczech, Izraelu, we Francji, w USA, Holandii,
Belgii, Kanadzie, Australii, we Włoszech, w Hiszpanii, Belgii, na Ukrainie,
Litwie, Łotwie, w Czechach, Estonii, Austrii, Szwajcarii, Szwecji, to będziemy
pozywać i ścigać na całym globie. Z automatu: jedna pomylona litera - rok
więzienia, dwie - dwa, trzy - trzy i tak dalej, nie muszę tłumaczyć.
Spodziewamy się kolejnej brudnej piany na mętnej fali antypolskiego wrzasku,
jaki się podniesie w określonych stolicach, ale godność nie ma dla nas ceny.
Towarzysze patrioci! Wiele ostatnio zrobiliśmy dla obrony dobrego
imienia Polski. Skutki są oszałamiające, mówi o nich cały świat, ale nie
możemy zatrzymać się w pół drogi. Tym bardziej że w miarę zaostrzania się walki
o nasze dobre imię wróg czający się za każdym rogiem atakuje coraz brutalniej,
coraz bardziej bezwzględnie. Jak dobrze wiecie, towarzysze patrioci, do czasu
dobrej zmiany Polska była powszechnie nienawidzona, pogardzana, wyśmiewana,
wyszydzana, zwłaszcza w Europie. To raz na zawsze się skończyło. Patrioci
całego globu, ludzie nieulegający propagandzie kosmopolityczno-syjonistyczno- imperialistycznej
podziwiają polską dobrą zmianę i nam kibicują. Chwali nas sam Ramzan Kadyrow. Naszą powinnością więc jest przyspieszyć marsz.
Cieszy działalność Reduty Obrony Dobrego Imienia i Polskiej Fundacji
Narodowej, które łączy świetlana postać pana Macieja Świrskiego. Ten jeden z
najwybitniejszych w kraju i na świecie specjalistów od wizerunku dał naszej
walce twarz i nazwisko. W niezwykle trudnych warunkach, praktycznie bez
środków własnych, z budżetem liczącym ledwie kilkaset milionów złotych udało
się tym instytucjom osiągnąć tak wiele na arenie międzynarodowej, czego
najlepszym dowodem jest dzisiejsze posiedzenie NKRDSTŻKONBPAPTNWBJNNDŚIWZKCWAZFPSONU.
Nie możemy jednak, towarzysze patrioci, spocząć na laurach, nie dla nas
zawrót głowy od sukcesów. Cieszy inicjatywa telewizji narodowej, powołania
specjalnego Zespołu Do Spraw Promocji Dobrego Imienia i Historii Polski,
rośnie biało-czerwone serce, gdy słyszy o utworzeniu
Instytutu Solidarności i Męstwa, choć kwili jednocześnie, gdy dowiaduje się,
że na tak szczytne cele przeznaczono środków jak na waciki - skromne 75 milionów
złotych. Nie chciałbym nikogo wskazywać palcem, ale chyba towarzysze patrioci z
resortu finansów podeszli nieco zbyt technokratycznie do problematyki wartości.
Dużo lepiej dystrybucja środków idzie w rządowym Instytucie Koleżeństwa...
Aha, miałem o tym nie mówić, towarzysze patrioci, to nic ważnego, wracamy do
meritum.
Otóż w sytuacji brutalnego ataku ze strony całego świata musimy
wzmocnić filary instytucjonalne naszej walki. Generalnie przyjęliśmy filozofię
działania narodowego w treści i nowoczesnego w stylu. Analogicznie do zasady
wrzucania zdjęć na Instagram - czyli średnio jedno dziennie, nie rzadziej, żeby
nie dać o sobie zapomnieć, nie częściej, by
nie zmęczyć - będziemy codziennie uruchamiali jedną instytucję szeroko
rozumianej obrony dobrego imienia. Już dzisiaj rozpoczynamy działalność
Narodowego Instytutu Obrony Dobrego Imienia Na Skutek Naszych Własnych
Działań, pokieruje nim, co chyba nikogo nie zaskoczy, towarzysz patriota
wiceminister Jaki. Tak, brawa!
Jutro startuje Instytut Dziedzictwa i Dziewictwa, tu towarzysz patriota
poseł Tarczyński zgłosił się na kierownika. Tak, pani Zosiu? Aha, faktycznie.
No więc Dziedzictwo i Dziewictwo na pojutrze,
bo na jutro z wiadomych względów wskoczył nam Komitet Obrony Przed Antypolskim
Frasyniukiem. Tu oczywista oczywistość, towarzysz patriota prokurator
Piotrowicz pokieruje i może wreszcie wyrówna rachunki za stan wojenny, bo
ówczesne komitety z Frasyniukiem niestety nie dały sobie rady.
W czwartek na organizowanej przez ONR i profesora Zybertowicza
konferencji na temat żydowskiego wstydu, tchórzostwa i odreagowywania
uruchomimy Maszynę Bezpieczeństwa Narracyjnego, proszę tylko pamiętać, żeby
wszystkim zagranicznym dziennikarzom wręczyć przy wyjściu torbę czosnku. No, i
w piątek chcemy wystartować Instytut Obrony Nas Przed Nami Samymi. Ktoś chętny
na szefa?
Marcin Meller
Trochę
publiczne
Coraz
częściej skazani na idiotyczne polemiki fachowców my, zwykli odbiorcy
prawnych postanowień tęgich umysłów, dowiadujemy się, jak ogromne znaczenie w
ustawie może mieć jedno słowo. Dla każdego normalnego człowieka jasną jest
sprawą, kto jest sprawcą Holokaustu i przez kogo budowane były obozy koncentracyjne.
Diabeł tkwi w szczegółach, czyli w rozwadnianiu tego, co chcieliśmy ustawą
osiągnąć. Na te szczegóły w przeciwieństwie do polskich autorów, którzy nie
potrafią prawnie sformułować myśli, wrażliwy jest cały świat, z naszymi
największymi sojusznikami włącznie. Obecnie grupa wielkich mózgów
reprezentujących Ministerstwo Sprawiedliwości doszła do genialnego odkrycia w
sprawie słowa „publicznie” i oznajmiła nam, że wykreślenie tego słowa spowoduje
trafną interpretację ustawy zakazującej propagowania treści faszystowskich i
komunistycznych. Obchodzenie imienin Hitlera w lesie czy też w domu też nie
jest wskazane. Genialne odkrycie. Tu chciałbym zacytować pewien internetowy
filmik, w którym jakiś ksiądz, a być może (tu wyrażam swoją nadzieję) ktoś
przebrany za księdza, mówi tak: „Zrobię wyjątek i odpowiem na bluźniercze
pytanie. Wielu z was pyta: proszę księdza, czy Jezus był żydem? Odpowiadam:
Jezus żadnym żydem nie był. Jeśli w ogóle był żydem, to tylko trochę, na
początku, bo nawrócił się już w łonie swojej matki Maryi, która jest
królową Polski, na chrześcijaństwo”. Nie chcę osądzać filmowego księdza, bo
trudno by było nie nazwać go idiotą, ale zwracam uwagę na kluczowe dla tej
wypowiedzi słowo „trochę”. Gdyby nie ono, stanęlibyśmy przed koniecznością
poznania prawdy, czy Jezus był żydem, czy też nie był. Ale jeżeli był tylko
trochę, to pole do interpretacji dla podobnych do księdza jest tak ogromne, że
nie daliby sobie z nim rady nawet nowi prezesi sądów wybrani przez nieomylnych
ziobrystów. Na zakończenie zmieniam temat Nasz prezydent wyjechał z Korei. W związku z tym wiatr ucichł. Zobaczymy, czy naszym
to pomoże.
Krzysztof Materna jest
satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Nowa żelazna kurtyna
Europa znowu dzieli
się na dwie części, które coraz mniej nawzajem się rozumieją. Jedna część
walczy z populizmem, ogranicza go, nie dopuszcza do rządzenia. Druga się w
populizmie pogrąża. Dekady integracji mogą zostać zmarnowane.
Wybranie
Donalda Trnmpa na prezydenta najbardziej rozwiniętego państwa globu i decyzja
Brytyjczyków o brexicie
były tak szokujące, że powstało wrażenie,
jakby populizm zalewał cały świat. Na tym tle Viktor Orban czy
Jarosław Kaczyński nie wyróżniają się specjalnie. Tymczasem różnica jest
zasadnicza, a konsekwencje mogą zmienić bieg historii. Gdy na wschodzie Unii
populiści rządzą albo współrządzą w większości państw, na zachodzie Europy nie
stoją na czele rządu w żadnym. I tylko w dwóch są słabszym partnerem w
koalicji: Austria i Szwajcaria.
Badacze Martin Eiermann, Yascha Mounka i Limor Goultchin z Tony Blair Institute for Global Change zebrali dane dotyczące działania
102 partii populistycznych w 39 krajach od 2000 r. do dziś. Populizm
zdefiniowali nie jako ideologię, ale jako sposób politycznego działania.
Populistów wyróżnia posługiwanie się ostrym podziałem na przyjaciół i wrogów,
którym z tego powodu odmawiają prawa do równego traktowania. Znamy to dobrze.
Druga cecha wyróżniająca
populistów to przyznawanie sobie
wyłącznego prawa do reprezentowania prawdziwej woli „zwykłych ludzi” w opozycji
do elit, mniejszości albo imigrantów.
Badacze podzielili Europę na cztery części: Wschodnią (od Polski po
Macedonię), Zachodnią (od Szwajcarii po Wielką Brytanię), Północną
(Skandynawia i państwa bałtyckie) i Południową (od Grecji do Portugalii). Nasz
region okazuje się jedynym, gdzie populiści wygrywają konkurencję z
tradycyjnymi partiami. Rządzą aż w 7 na 15 państw (Bośnia, Bułgaria, Czechy,
Węgry, Serbia, Słowacja i oczywiście u nas), współrządzą jeszcze w dwóch, w
trzech są zaś głównymi siłami opozycji (Kosowo, Macedonia i Czarnogóra). W2000
r. jedynie w dwóch państwach populiści przekraczali wynik 20 proc., dziś aż w
dziesięciu.
Polska opisywana jest jako najbardziej rażący przykład. Od 2000 r. do
dziś poparcie dla partii uznawanych za populistyczne wzrosło z 0,1 proc. do
skali umożliwiającej samodzielne rządy. Mimo że na południu Europy - czyli w
państwach najbardziej zadłużonych - dominuje populizm lewicowy, to i tam
zaczyna nabierać barw nacjonalistycznych (w całej Europie na 102 partie
populistyczne aż 74 są na prawicy). W Grecji z lewicową Syrizą współrządzą
nacjonaliści. Liderujący przed marcowymi
wyborami w sondażach włoski Ruch
Pięciu Gwiazd, dotąd lewicowy, coraz bardziej przechodzi na prawo, atakując
imigrantów i mniejszości. Jako lewicowy ekonomicznie i prawicowy kulturowo
zmierza w stronę PiS. Najmniej dotkniętą przez populistów częścią Europy jest
Północ, ale i tu ich wpływy rosną. W wyborach 2018 r. Szwedzcy Demokraci mogą
zająć nawet drugie miejsce. W Danii, Norwegii i Finlandii znajdują się
formalnie lub nieoficjalnie w wielopartyjnych koalicjach rządzących. Osobno
traktować należy trzy kraje bałtyckie, gdzie populiści regularnie wchodzą do
rządu od początku XXI w. (na Litwie są raczej lewicowi).
Wnioski dla Polski? Smutne, niestety. Im bliżej nas, tym
częściej rządzą populiści i tym bardziej są prawicowi. W Europie Wschodniej na sześć głosów oddanych na
populistów aż pięć trafia do prawicy. Najgorsze przewidywania badacze mają
wobec Polski i Węgier, przytaczając dotychczasowe zniszczenia dokonane w
sądownictwie i mediach jako trwałe zaburzenie trójpodziału władzy i demokratycznego
procesu w parlamencie. Pocieszają się, że jesteśmy demokracjami dopiero od
niedawna, co pozwala mieć nadzieję na to, że w Europie Zachodniej populizm nie
pójdzie tak daleko, a może nawet osiągnął właśnie swoje granice. We Francji i w
Wielkiej Brytanii poparcie dla populistów spada.
Raport ten podaje suche liczby. Dużo ważniejsze jest, jakie powody stoją
za tak odmienną sytuacją wschodniej i zachodniej Europy. Populizm
wschodnioeuropejski ma inną genealogię niż zachodnioeuropejski. Na Zachodzie
zrodził się w dwóch krokach. Najpierw doszło do zbliżenia się lewicy i prawicy
z powodu powszechnego przekonania, że upadek komunizmu jest ostatecznym dowodem
na brak alternatywy dla liberalizmu ekonomicznego. Ogłoszony w 1989 r. koniec
historii to także koniec podziału na lewicę i prawicę, który traci sens, jeśli
istnieje tylko jedna polityka gospodarcza.
Nikt wówczas nie zauważył, że druga część tezy Fukuyamy, czyli brak
alternatywy dla demokracji liberalnej, stoi w sprzeczności z pierwszą. Bo
jeśli istnieje tylko jedna polityka gospodarcza, to co obywatele mają wybierać
w wyborach? Tak zaczęła się wojna kulturowa, która zastąpiła tradycyjną
politykę jako walkę klas społecznych głosujących na swoje partie. Ale wojna
kulturowa wyklucza się z liberalizmem politycznym, bo jest wojną właśnie. Konfliktu
wartości nie da się rozwiązać.
Pokłosiem 1989 r. była „trzecia droga” Wima Koka w Holandii, Tony’ego Blaira w Wielkiej Brytanii, Gerharda Schrodera w Niemczech
(zwana Neue Mitte), George Papandreu w Grecji i Jose Luisa
Zapatero w Hiszpanii. Jeśli tradycyjne partie prawicy i lewicy zaczynają
przypominać siebie nawzajem, to różnica musiała odrodzić się gdzie indziej i
tak powstał podział między mainstreamem i populizmem.
Drugą prędkość partiom populistycznym dał wielki kryzys z 2009 r. To
wtedy ci wyborcy, którzy najgorliwiej popierali „trzecią drogę”, bo uwierzyli
kiedyś w sens wolnej konkurencji i, zarzynając się, brali w niej gorliwie
udział, poczuli się oszukani. Zostawieni na lodzie potracili swoje
oszczędności, domy i pracę.
Połowa poszła w lewo (w państwach najbardziej zadłużonych, czyli na
Południu), druga połowa w prawo (państwach, u których zadłużało się Południe).
Tak powstał lewicowy populizm hiszpańskiego Pode- mosu, greckiej Syrizy,
włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd. Tak też wypłynęli Jeremy Corbyn
w Wielkiej Brytanii i Berni Sanders w USA. Na prawicy to kryzysowi
finansowemu zawdzięcza swoją popularność Donald Trump, brexitowcy, Geerd Wilders itd. Tak obywatele doprowadzili
do odrodzenia się różnicy między lewicą i prawicą, ale nie musi być to już
różnica w ramach demokracji liberalnej. Obie strony kontestują (lewica mniej,
prawica bardziej) liberalizm.
W naszym regionie nie działa mechanizm „checks and balances", czyli
kontroli i równowagi, który skutecznie ochrania demokracje liberalne na
Zachodzie. Donald Trump w USA, inaczej niż Jarosław Kaczyński, nie pozwala sobie
na lekceważenie orzeczeń i wyroków sądów ani nie wykorzystuje służb
specjalnych do walki z opozycją. Dość powiedzieć, że śledztwo na temat jego rosyjskich
powiązań prowadzi podporządkowany mu urzędnik Robert Mueller, którego prezydent ma prawo w każdej chwili odwołać, ale nie
waży się tego zrobić. Porównanie systemu politycznego w Polsce i w USA
najlepiej pokazuje, że u nas trójpodział władzy od początku był tylko hasłem.
Władza wykonawcza powierzona rządowi jest częścią władzy ustawodawczej, a
reszta powierzona prezydentowi łatwo się
podporządkowuje przez zależność kandydatów na prezydenta od partii politycznych.
Wobec takiej przewagi władza ustawodawcza nie ma szans. W USA prezydent,
Kongres i sądy (w tym dożywotnio sprawujący swoje funkcje sędziowie Sądu
Najwyższego) są od siebie całkowicie niezależni i żadne nie jest w stanie zmusić drugiego do niczego.
W Europie Wschodniej populiści, wobec niedziałających mechanizmów kontroli
i równowagi, mogą zapewnić sobie wybór na następne kadencje, a w Europie
Zachodniej wydaje się to niemożliwe. Nikt nie ma wątpliwości, że ani służby specjalne,
ani armia nie stanęłyby po stronie Donalda Trumpa, gdyby przyszło mu do głowy
przekroczyć granice swoich kompetencji. W Polsce służby specjalne są ramieniem
partii rządzącej, a prokuratura i policja coraz wyraźniej chronią demonstracje
rządowe i nie patyczkują się z opozycjonistami. Już zapadło 226 zaocznych wyroków
na uczestników antyrządowych demonstracji.
Druga różnica to przewaga potrzeb materialnych nad postmaterialnymi
(badania socjologa Ronalda Ingleharta). W naszym regionie w hierarchii wartości
wyżej są potrzeby materialne, w Europie Zachodniej większe znaczenie mają
postmaterialne, takie jak wolność słowa, równość wobec prawa, równość płci, poszanowanie
procedur i rozdziału władz. Warto zwrócić uwagę, że te drugie pokrywają się z
definicją liberalizmu politycznego. Nic więc dziwnego,
że jest on dużo bardziej zagrożony w naszej części Europy niż sama
demokracja rozumiana jako rządy większości. Stąd hasło budowy demokracji
antyliberalnej rzucone przez Viktora Orbana i poparte przez
Jarosława Kaczyńskiego ma swoje społeczne podstawy. Nic dziwnego również, że
wielu Polaków w Unii Europejskiej pociągają
niemal wyłącznie fundusze
europejskie, a nie wyższe wartości. Pęknięcie między Niemcami, Francją i
Włochami a Polską, Czechami, Węgrami i Słowacją w sprawie uchodźców najlepiej
obrazuje, na czym polega różnica między materialistyczną Europą Wschodnią i
postmaterialistyczną Zachodnią.
Po trzecie, Europa Wschodnia to państwa postkomunistyczne, z czego
wynika brak albo słabość lewicy. Zamiast podziału na left and right (lewicę
i prawicę) mamy podział na right and wrong (dobrych i złych). A to jest podział
właściwie wykluczający się z demokracją liberalną. Bliższy jest temu, o czym
pisał najciekawszy zachodni krytyk liberalizmu Carl Schmitt, czyli podziałowi na przyjaciół i wrogów. Upadek komunizmu i
wspomniane przekonanie o „końcu historii”, które legło u podstaw transformacji
ustrojowej w naszym regionie, doprowadziło do budowy nie tylko innej sceny
politycznej, ale także odmiennego społeczeństwa obywatelskiego. Inaczej niż w
Europie Zachodniej, u nas w założeniu miało być ono apolityczne i koncentrować
się na działalności charytatywnej, spędzaniu wspólnie wolnego czasu i
rozwiązywaniu problemów społecznych. Stąd nieporównywalnie mniejsza liczba
ludzi, którzy u nas biorą udział w demonstracjach, angażują się w działalność
organizacji politycznych i partii politycznych.
Lepiej zdać sobie sprawę ze skali różnicy, bo uspokajająca
iluzja, że dzielimy te same problemy co najbardziej cywilizowane państwa, może
się okazać bardzo kosztowna. Jeszcze raz:
tam populiści nie rządzą nigdzie, u nas rządzą albo zaraz rządzić będą
wszędzie, włączając w to najbardziej rozwinięty czworokąt wyszehradzki.
Oddalamy się od Zachodu znacznie szybciej, niż wydaje się to nawet pesymistom.
Różnic między kulturami politycznymi Europy Wschodniej i Zachodniej nie
zniosły upadek Związku Radzieckiego, transformacja ustrojowa, wolny rynek ani
nawet integracja europejska z jej funduszami europejskimi. Unia rozpada się
coraz wyraźniej na dwie części niemal dokładnie tam (włączając w to także byłe
NRD, tam populistyczna AfD zastąpiła na drugim miejscu SPD, likwidując podział
na lewicę i prawicę), gdzie w 1946 r. Winston Churchill
nakreślił przebieg żelaznej kurtyny. Historia zatacza koło. Europa Zachodnia
zmierza dziś w przeciwnym kierunku niż Wschodnia. Tam chcą się reformować, tu
się odsuwają. W poprzek Europy staje kulturowa żelazna kurtyna, która szybko
zamienia się w polityczną granicę.
Sławomir Sierakowski
Otorbianie
Jak
widać, w niezbyt licznym ujawnionym zbiorze kandydatów do KRS i ich
pełnomocników występują silne zależności i powiązania, w których postacią
centralną jest Zbigniew Ziobro.
Z 18 kandydatów do pisowskiej Krajowej Rady
Sądownictwa znamy już dane 17. Wszystkie stowarzyszenia sędziowskie i cała
opozycja zaapelowały o to, aby sędziowie do KRS nie kandydowali. Nikt rozsądny
nie miał specjalnych nadziei, że wyboru nie da się przeprowadzić z braku
kandydatów - musiałoby ich być mniej niż 15, a wśród ponad 8 tys. sędziów minimum 15
arywistów da się znaleźć bez trudu. Niemniej - i to obserwacja pierwsza - osób
takich jest niewiele więcej niż 15, co wskazuje na dużą silę oddziaływania
stowarzyszeń sędziowskich.
Spośród ujawnionych
17 kandydatur jedna jest z naszego punktu widzenia mało interesująca, to
kandydatka zgłoszona przez grupę ok. 5 tys. obywateli. Całą resztę zgłosili
sędziowie - pod zgłoszeniem musi się podpisać ich minimum 25, ale - uwaga,
uwaga! - sędziowie popierający mogą zgłosić dowolną liczbę kandydatów.
Teoretycznie 16 kandydatów „sędziowskich” mogła zgłosić ta sama grupa minimum
25 sędziów.
Pisowski ustawodawca przewidział, że
dociekliwi posłowie opozycji i dziennikarze mogą sobie zażyczyć wiedzy o tym,
jacy to sędziowie i ilu zgłosili kandydatów do KRS. Lista z podpisami stanowi
załącznik do zgłoszenia i stąd przepis, że załączników nie podaje się do
wiadomości posłów i opinii publicznej.
Ale z tego, co się
podaje, i tak można sporo wywnioskować. Na 16 interesujących nas kandydatów
siedmioro to sędziowie świeżo awansowani na stanowiska prezesów lub
wiceprezesów sądów przez ministra Zbigniewa Ziobrę, który korzysta z uprawnień
przyznanych mu przez pisowską nowelizację ustawy o ustroju sądów powszechnych.
Do tej siódemki można dołączyć śmiało ósmą kandydatkę, która wprawdzie na
prezesa z ręki ministra Ziobry nie awansowała, ale jako pełnomocnik zgłosił ją
jej życiowy partner, który - i owszem - awansował. Ale to nie koniec, bo oprócz
kandydatów coś niecoś wiadomo też o zgłaszających ich w imieniu grupy sędziów
pełnomocnikach. Na przykład pełnomocnikiem kandydata Dariusza Drajewicza (z
ręki ministra - wiceprezesa Sądu Okręgowego w Warszawie) jest sędzia Łukasz
Kluska - prezes Sądu Rejonowego w Pruszkowie, także z ręki ministra.
Skoro sędzia Drajewicz
został zgłoszony, to sam nie mógł się uchylić od zgłaszania - i zgłosił
sędziego Macieja Miterę, którego minister przeflancował z sędziego delegowanego
do ministerstwa na prezesa sądu. Jeżeli tak badać powiązania, to kandydaci do
KRS, którzy dotąd nie awansowali, przestają być tacy niewinni. Sędziowie
Jędrzej Kondek i Grzegorz Furmankiewicz są sędziami sądów rejonowych, ale
pełnomocnikiem ich obu jest sędzia Marcin Romanowski - delegowany przez
ministra Ziobrę na stanowisko dyrektora Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości
podległego panu ministrowi.
Jak widać, w niezbyt licznym ujawnionym
zbiorze kandydatów i pełnomocników występują silne zależności i powiązania, w
których postacią centralną jest minister Ziobro. Czy można uzyskać jakąś
wiedzę o całym zbiorze sędziów, którzy popierają kandydatury do KRS, skoro
kancelaria Sejmu, powołując się na ustawę, odmawia podania do wiadomości
publicznej załączników? Nie jest to niemożliwe.
Zarówno opozycja,
jak i dziennikarze oraz organizacje pozarządowe, powołując się na ustawę o
dostępie do informacji publicznej, mogą zadać parę kluczowych pytań, na które
trudno będzie PiS nie odpowiedzieć (a w każdym razie uzasadnić odmowę
odpowiedzi). Pierwsze pytanie to: ilu sędziów podpisało poparcie dla co
najmniej jednej kandydatury do KRS? Teoretycznie, gdyby zbiory osób
zgłaszających kandydatury były rozłączne, to liczba ta wyniosłaby nie mniej niż
400 sędziów (25 razy 16). No, ale wiemy, że w co najmniej dwóch przypadkach
zbiory mają co najmniej jednoelementową część wspólną.
Następne pytanie
powinno zatem brzmieć: ilu sędziów podpisało poparcie dla co najmniej dwóch
kandydatów? To pozwoli odpowiedzieć na pytanie, jak liczny jest zbiór
popierających, który jest częścią wspólną co najmniej dwóch podzbiorów z
podpisami poparcia dla poszczególnych kandydatów. I wreszcie pytanie trzecie i
czwarte: ilu spośród sędziów, którzy podpisali poparcie dla co najmniej jednego
kandydata do KRS, w momencie podpisywania poparcia było sędziami delegowanymi
do Ministerstwa Sprawiedliwości? Oraz: ilu było takich sędziów wśród tych,
którzy poparli co najmniej dwóch kandydatów?
Jeśli okaże się, że liczba sędziów, którzy
poparli co najmniej dwóch kandydatów, stanowi duży odsetek liczby sędziów,
którzy poparli co najmniej jednego kandydata (np. od kilkunastu do kilkudziesięciu
procent), a wśród takich sędziów liczba sędziów delegowanych do ministerstwa
także stanowi liczący się odsetek, to będzie to dowód na to, że akcja
zgłaszania i popierania kandydatów do KRS była sterowana bezpośrednio przez
ministra sprawiedliwości i jego współpracowników. „Dobra zmiana” może mieć w
związku z sędziami delegowanymi spory kłopot.
10 lat temu
Trybunał Konstytucyjny uznał, że orzekanie przez sędziów delegowanych do
urzędów władzy wykonawczej jest sprzeczne z konstytucją, znajdują się oni
bowiem w sytuacji urzędniczej podległości i nie dają gwarancji niezawisłości
sędziowskiej. W ślad za wyrokiem TK zmieniono prawo o ustroju sądów
powszechnych. KRS z mocy konstytucji ma stać na straży niezawisłości sędziów.
Gdyby się zatem okazało, że sędziowie delegowani, którzy pozbawieni są na czas
delegacji przymiotu niezawisłości, odegrali kluczową rolę w wykreowaniu składu
instytucji, która ma stać na straży niezawisłości, PiS znalazłby się w sporym
kłopocie na forum unijnym w związku z procedurą z art. 7 traktatu o UE.
Cały proces kreowania składu KRS jest też
interesujący z punktu widzenia funkcjonowania podziału i równoważenia się władz
publicznych. Na poziomie makro pisowska władza ten podział znosi. Niemniej
realnie równie istotny jak wymiar makro jest wymiar mikro - wewnętrzne blokady
i hamulce wpisane w poszczególne instytucje państwa, które polegają na tym, że
obsługujący je urzędnicy, funkcjonariusze, sędziowie wykazują opór przeciwko
nadmiernym roszczeniom władzy wykonawczej. Jeśli okaże się, że w procesie
podporządkowywania sobie władzy sądowniczej „dobra zmiana” może liczyć
wyłącznie czy przede wszystkim na ludzi bezpośrednio od siebie zależnych,
będzie to dowód na to, że we władzy sądowniczej mechanizm wewnętrznych hamulców
zadziałał, a obóz PiS na istotnych polach jest przez III Rzeczpospolitą
otorbiany.
Ludwik Dorn
Genialny potwór
Wyobraźmy
sobie takie coś: wchodzimy do czyjegoś mieszkania i widzimy na ścianie przepiękny
obraz. Patrzymy, dusza się nam raduje, obok nas właściciel kołysze się z dumą
na piętach, w końcu pyta: „Fajny?”. „Wspaniały!” - odpowiadamy. I wtedy ten
właściciel mówi: „Namalował go ten pedofil, co zgwałcił siedem małych dziewczynek”.
Na fali ruchu #metoo wypłynęła cała masa opowieści o niegodziwościach
słynnych ludzi. Nie zamierzam ich teraz oceniać, często są to sprawy intymne,
niekiedy straszne, że aż się wierzyć nie chce, w innych wypadkach budzące u
ludzi mojego pokolenia zdumienie, bo przecież takie były czasy, obyczaje i
nikt nie protestował - zostawiam to sądom. Dziś zamyślę się nad czymś innym:
nad naszymi emocjami, gdy dowiemy się, kim naprawdę był twórca dzieła.
Ile jest dziś wart „Pulp Fiction” Quentina Tarantino? W 1995
roku wzbudził powszechny zachwyt, znokautował krytyków nowatorską realizacją,
genialną obsadą, wspaniałym scenariuszem i kultowymi dialogami. Wszystko
wydawało się wspaniałe i niewątpliwie takie było. Ale dziś sprawy mają się
ciut inaczej. Film wyprodukował Harvey Weinstein. Ten sam Weinstein, o którym świat właśnie się dowiedział, że jest psychopatycznym
gwałcicielem i zbokiem. Facetem rzucającym się na aktorki, masturbującym się
przy nich, szantażującym je i grożącym, że jeśli nie będą posłuszne, to je wykończy
(w sensie kariery) i pozabija (dosłownie). Bóg jeden wie, ile kobiet uległo
zastraszeniu - lista oskarżycielek przekroczyła liczbę 100.
Otóż ten Harvey Weinstein zdecydował o powstaniu „Pulp Fiction”. Pokochał
scenariusz, wyłożył na film pieniądze i doprowadził do jego powstania. I co
teraz? Oglądamy? Czy może chwilowo lepiej nie?
Zapytany o to, który film jest dla mnie najważniejszy w życiu,
odpowiadam bez wahania: „Ojciec chrzestny”. Arcydzieło. Oglądałem go
kilkadziesiąt razy. Marlon
Brando, uważany przez wielu za
najwspanialszego aktora wszech czasów, wspiął się w nim na wyżyny aktorskiego
kunsztu. Ale dziś już wiemy, że wkrótce potem na planie filmu „Ostatnie tango w
Paryżu” zgwałcił szpatułką do masła aktorkę Marię Schneider. Nie było tej sceny
w scenariuszu. Była młodą dziewczyną, kamery ruszyły, ona kompletnie zaskoczona
nie była w stanie zaprotestować, przeżyła traumę i nigdy się z niej nie
podniosła.
I co teraz, panie Brando?
Pierwsze wahnięcie w tej dziedzinie przeżyłem wcześniej. Perkusista
mojego ulubionego zespołu The Beach Boys, Dennis Wilson, przyjaźnił
się z Charlesem Mansonem. Szaleńcem, późniejszym autorem potwornej zbrodni w
willi Romana Polańskiego w 1968 roku. Wcześniej razem mieszkali, ćpali, organizowali
orgie, podczas których dostawali amoku. Ilekroć dziś słucham „Good Vibrations” mała iskierka niepokoju przelatuje przez moje myśli. I do
dziś nie mogę pojąć, dlaczego zespół Guns N’Roses w
1993 roku na płycie „The Spaghetti Incident?” zamieścił swoje wykonanie
piosenki „Look at
Your Game, Girl” autorstwa tegoż Mansona. Stworzonej już po dokonaniu zbrodni. Że - jak mówili - to
„czarny humor”? Really?
Czytam na
Twitterze wpisy słynnych aktorek - Mia Farrow i Ellen Barkin - które są mocno zaangażowane
w walkę o prawa kobiet ruchu #metoo. Co chwila pojawiają się w nich słowa
„zbrodniarz”, „gwałciciel”, „wstyd”. Syn Mii Farrow, Ronan,
ujawnił aferę Weinsteina i właśnie przeszedł do historii. Ellen Barkin pisze o Einsteinie „spalić go w piekle”. Obie równo rozjeżdżają
Romana Polańskiego (Farrow
zagrała główną rolę w „Rosemary’s Baby”), którego nazwisko tonie w morzu historii pedofilskich.
Obejrzymy coś jego teraz? Albo jakiś film z udziałem Michaela Fassbendera,
który katował żonę, złamał jej nos i wlókł ją po asfalcie za samochodem?
Słowo o poezji. Swego czasu nie kryłem zachwytu nad dokonaniami
pierwszego poety ery beatników Williama Burroughsa. Dziś nie mogę się uwolnić
od wspomnienia pewnego faktu. W 1951 roku Burroughs zastrzelił
swoją życiową partnerkę Joan Vollmer podczas zabawy w Wilhelma
Tella. Nikt nie wie, czy nie celowo. Dzięki fałszywym zeznaniom wyszedł z
aresztu po 13 dniach i nigdy za zabójstwo nie odpowiedział. Gdy natykam się na
jego wiersze, które naprawdę zapierają dech w piersiach, owa myśl każe mi po
chwili przestać je czytać.
Pytanie brzmi: czy piękne dzieło da się oderwać od mrocznych zachowań
jego twórcy? Mam w domu ogromną kolekcję filmów na DVD, patrzę na okładki, widzę słynne twarze i dziś niektórych
nie chce mi się oglądać. Póki co.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz