Czyn pomówienia
Trzeba mieć jakiś niebywały talent do
nakręcania awantur, żeby ni stąd, ni zowąd wywołać międzynarodowy skandal,
bardzo dla reputacji Polski kosztowny. Chodzi o tę nieszczęsną nowelizację
ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej wprowadzającą karę do trzech lat
więzienia dla każdego, „kto publicznie i wbrew faktom przypisuje Narodowi
Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialność lub współudział” w zbrodniach
nazistowskich „lub w inny sposób rażąco pomniejsza odpowiedzialność rzeczywistych
sprawców”. Trudno powiedzieć, czy termin uchwalenia tej ustawy był przypadkowy
czy świadomie wybrany, ale ogłoszono ją w przeddzień międzynarodowych obchodów
rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau, wywołując od razu gorące protesty
przedstawicieli Izraela, którzy w ustawie odczytali groźbę represji wobec
świadków, a także zapewne badaczy Holocaustu, jeśli ośmielą się zarzucać
Polakom (Narodowi Polskiemu?) jakikolwiek współudział w zagładzie Żydów.
Niby, jak potem
zaczęli tłumaczyć rzecznicy polskich władz, nowe prawo miało przede wszystkim
zapobiec używaniu określenia „polskie obozy koncentracyjne”, ale w ustawie nie
ma do tego bezpośredniego odniesienia. Pojawiły się za to różne nieostre
pojęcia, pozwalające na bardzo szeroką interpretację „czynu pomówienia Narodu
Polskiego”. Zresztą, nawet ten najwęziej deklarowany cel nowelizacji wydaje się
naciągany, bo poza jakimiś sporadycznymi i niesłychanie rzadkimi dziś
przypadkami (raczej niechlujstwa niż intencji) nikt na świecie nie mówi i nie
pisze, że to Polacy zakładali nazistowskie obozy koncentracyjne, a państwo
polskie organizowało Zagładę.
Akurat Holocaust jest tak silnie obecny w światowej
historii, kulturze i popkulturze, że naprawdę nie ma tu czego prostować. W
ogóle walka z „polskimi obozami” jest jedną z obsesji założycielskich polskiej
prawicy. Psychoanalityk nie miałby pewnie problemu, żeby doszukać się tu pod
spodem jakiegoś dyskomfortu sumienia, nieprzepracowanego wstydu.
Niemal natychmiast pojawiło się więc
pytanie, w kogo i w co wymierzone są owe przepisy? Pół żartem, pół serio (choć
sprawa w ogóle nie jest śmieszna) niektórzy wskazywali europosła PiS Ryszarda
Czarneckiego, który atakując Różę Thun, wprowadził do europejskiego obiegu
pojęcie „szmalcownika”. W miarę sprawny prokurator mógłby, posługując się
znowelizowaną ustawą o IPN, ukręcić wobec Czarneckiego akt oskarżenia za
publiczne, przed całym Parlamentem Europejskim, pomawianie Polaków o to, że za
pieniądze wydawali Żydów w ręce hitlerowców. Wiadomo jednak, że domyślnym adresatem
ustawy był raczej prof. Jan T. Gross, autor głośniej książki o zbrodni w
Jedwabnem, oraz autorzy innych publikacji dotyczących udziału Polaków w
mordowaniu Żydów podczas okupacji i tuż po wyzwoleniu.
Zresztą już za
pierwszego rządu PiS uchwalono podobne zapisy, zwane „lex Gross”, które w 2008
r. zakwestionował Trybunał Konstytucyjny. Obecna wersja „lex Gross”, choć
wyłącza penalizację dzieł artystycznych i naukowych, znów zostawia tak duże
pole do interpretacji, że nietrudno byłoby na jej podstawie określić twórczość
Grossa („i jemu podobnych”) jako np. publicystyczne pamflety i oskarżyć autorów
o dyfamację. To samo mogłoby spotkać np. dziennikarzy czy nauczycieli
wypowiadających się na temat faktów niezatwierdzonych przez IPN. Polska
Fundacja Narodowa, powołana do obrony dobrego imienia Polski i hojnie
wyposażona w pieniądze spółek Skarbu Państwa, znalazłaby pewnie biegłych
gotowych przyrządzić stosowne ekspertyzy. Nieliczne placówki naukowe badające
relacje polsko-żydowskie musiałyby pewnie zatrudnić prawników analizujących -
przepraszam za określenie - „legalną koszerność” konkluzji swych prac i samego
języka opisu.
Ale nawet jeśli zamiary autorów ustawy nie
wykraczały poza „ochronę wizerunku Polski” przed niesprawiedliwymi oskarżeniami
(których, powtarzam, nikt poważny nie wysuwa), to efekt okazał się dokładnie
odwrotny. Oficjalna opinia władz Izraela była taka, że oto rząd polski próbuje
penalizować i wyprzeć z publicznego obiegu relacje o udziale Polaków w
prześladowaniach Żydów podczas okupacji. Państwo Izrael, od dziesięcioleci
uprawiające aktywną politykę historyczną, ma bez porównania silniejszą (cytując
prof. Zybertowicza) Maszynę Bezpieczeństwa Narracyjnego niż amatorzy z PiS i
raczej nie ma wątpliwości, jaka interpretacja zajścia będzie dominować i jak to
ożywi negatywne (i często krzywdzące) stereotypy na temat Polaków.
Wobec ewidentnego i
rozszerzającego się skandalu niektórzy oficjele PiS próbowali początkowo coś
wyjaśniać i rozwadniać, ale zaraz zwyciężyła tradycyjna „formuła Kaczyńskiego”:
jeśli nas krytykują, nie ustępować; odpowiedzieć atakiem na krytyków.
Oficjalnie pod adresem Izraela padły więc zarzuty o antypolską histerię,
ingerencję w wewnętrzne sprawy suwerennego kraju oraz sugestia, że owa
„przesadna reakcja” wiąże się z roszczeniami majątkowymi Żydów wobec Polski.
Poniżej poziomu oficjalnego, na prawicowych portalach, Twitterze, w mediach
społecznościowych te same myśli były już formułowane bez zahamowań. Wylała się
fala zarówno jawnego, najbardziej prostackiego, antysemityzmu, jak i tzw.
antysyjonizmu, w wersji dobrze znanej z marca 1968 r. (którego półwiecze
powinniśmy za moment obchodzić - ciekawe jak?).
Wciągu kilku dni PiS zdołał poważnie
uszkodzić budowane przez lata (także przez Lecha Kaczyńskiego) dobre stosunki
z władzami Izraela i społecznością żydowską, tak jak wcześniej zdewastował
relacje polsko-niemieckie czy polsko-ukraińskie. Przy okazji sporu o „ustawę
antypomówieniową” prawica pisowska odreagowuje jednak nieprzyjemne oskarżenia o
flirty ze środowiskami i organizacjami nazistowskimi, łącząc wszystko w „jeden
wielki spisek” przeciwko Polsce. Widać przecież, że atakują nas Żydzi, Niemcy,
Komisja Europejska, liberalne media, wielki biznes i inni. A dlaczego tak się
na nas nagle rzucili? Dlatego, że stajemy się suwerenną potęgą, a o naszej
sile świadczy moc i liczebność naszych wrogów. Proszę poczytać prawicową,
pisowską prasę i jej portale: naprawdę tak piszą, i pewnie nawet w to wierzą.
Megalomania narodowa, podsycana poczuciem krzywdy i zagrożenia, jest jedną z
najsilniejszych emocji, jakimi PiS spaja swój elektorat.
Tą metodą posługują
się zresztą wszyscy populiści świata: trzeba wskazać, wykreować wroga i przed
nim zajadle się bronić. W tym sensie dawno już w Polsce nieobecny propagandowy
Żyd-syjonista wsparł słabnącego Araba-terrorystę. „Nasz rząd nie pozwoli
bezkarnie obrażać ojczyzny” - zadeklarował patetycznie wobec Izraela Joachim
Brudziński. A Patryk Jaki wezwał patriotów do skupienia się wokół rządu i
polskiej racji stanu. I zapewne PiS znowu sondażowo na tym zyska. Tylko że
teraz nie wydarzyło się nic „antypolskiego”, poza uchwaleniem przez Sejm źle
sformułowanej ustawy. Trzeba powiedzieć, że jedyne realne szkody dla reputacji
Polski, jej międzynarodowego wizerunku i pozycji przynosi - niestety - rząd
PiS. I nie ma jeszcze żadnej ustawy, która by nas mogła przed tym ochronić.
Jerzy Baczyński
Awaria
W sobotę 27 stycznia w Karakorum trwał
wyścig czterech himalaistów z tym, co zwykle określamy jako nieubłagane. Tego
samego dnia tysiące kilometrów na zachód, czyli w Polsce, miały miejsce obchody
73. rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz. A do mnie wciąż natrętnie wracały
obrazy z lasów pod Wodzisławiem Śląskim. Radośni młodzi Polacy w mundurach SS,
którzy wznosili tam toasty urodzinowe za Hitlera i krzyczeli, że bardzo kochają
swoją ojczyznę.
Tymczasem, również
27 stycznia, państwowa telewizja wypełniała ustawowo nakazaną misję publiczną.
W trakcie audycji „Studio Polska”, w dzień pamięci ofiar Holocaustu, z
czerwonych pasków TVP Info lał się antysemityzm. To wierni widzowie przysyłali
swoje komentarze. Zacytuję jeden, bo reszta była podobną demonstracją
nienawiści:
„Dlaczego napływu Żydów nikt nie chce kontrolować? To gorsza
plaga niż islamiści i komuchy w jednym”.
Jak można coś takiego w ogóle puścić na antenę? Jacek Kurski
łgał potem, że wydarzyła się awaria systemu.
Ta... W państwowej telewizji awaria trwa nieprzerwanie od
dwóch lat. Haniebna, ale najważniejsze, że lud ciemnieje.
Nad tymi wszystkimi
polskimi wydarzeniami wisiała właśnie uchwalona przez Sejm nowelizacja ustawy
o IPN. Mówiąc najogólniej, wynika z niej, że w czasie drugiej wojny i po
wojnie Polacy i Polska byli zawsze niewinni, a jeśli ktoś ma inne zdanie,
choćby w sprawie Jedwabnego lub pogromu w Kielcach - można go będzie wsadzić do
więzienia. Niedawna „reforma” sądownictwa daje nawet pewność, że taki ktoś
pójdzie siedzieć. Oczywiście w imię poprawy wizerunku biało-czerwonej.
A propos. Na rzecz
ocieplania naszego wizerunku pracuje bez wytchnienia pan Andrzej Duda z
Krakowa. W dniu uroczystości w Auschwitz nie pojawił się na sali, bo musiał
jeździć na nartach w Zakopanem. Cel był dobroczynny, więc nie mógł odmówić.
Skąd miał wiedzieć, że terminy tak niefortunnie się zbiegną? O 73. rocznicy poinformowano
go pewnie w ostatniej chwili. Przedtem Andrzej Duda był na Światowym Forum
Ekonomicznym w Davos, gdzie błyszczał niczym gwiazda pierwszej wielkości. Przy
jakiejś windzie uścisnął sobie nawet dłonie z przechodzącym tamtędy
prezydentem Trumpem. To strona amerykańska zabiegała o ten uścisk i nie był on
przelotny - poinformował sekretarz stanu Krzysztof Szczerski. Przyciśnięty do
szwajcarskiej ściany pytaniem, jak długo trwało spotkanie, odparł bardzo
konkretnie: W Davos nikt czasu nie liczy. Potem popłynął już równo. Wymienił
tematy tej „komfortowej rozmowy”: współpraca gospodarcza, w szczególności
dotycząca energetyki i inwestycji amerykańskich w Polsce, oraz potwierdzenie
„bardzo dobrego stanu relacji politycznych obu krajów i swojej osobistej
wzajemnej sympatii”.
Andrzej Duda był szczęśliwy, gdy się
dowiedział, o czym rozmawiał z Trumpem. Przedtem głowa naszego państwa miała
parę rozgrzewających wpadek. Puszył się na przykład, że siłą kilkudziesięciu
komandosów w Jordanii, Iraku i Kuwejcie pomagamy pokonać terrorystów i zapewnić
pokój na Bliskim Wschodzie. Gdybyśmy mieli ich 300, zrobilibyśmy to sami do
końca lutego. Nie, tego akurat nie powiedział, ale powinien. Zrugał też Komisję
Europejską - może uważa ją za ślepą i głuchą?
że dała się nabrać na fake newsy o łamaniu praworządności w
Polsce, które rozpuszcza nasza opozycja w Brukseli. Zapomniał chyba, że nie
występuje w TV Kurskiego, więc dodał jeszcze: Od kiedy jestem prezydentem, a
moja dawna partia rządzi, robimy to, co obiecaliśmy przed wyborami. Czy to
dziwne w demokracji? I nos mu się wydłużył o ćwierć metra.
Stanisław Tym
Pudrowanie nihilizmu
Miniony tydzień pokazał, jak trudna jest
misja Mateusza Morawieckiego, któremu prezes Kaczyński formalnie powierzył
funkcję premiera RP, ale w praktyce uczynił go na swym dworze głównym
specjalistą od PR.
Ponieważ w państwie
PiS obowiązuje znana z PRL formuła „partia kieruje, rząd rządzi”, premier
rządu PiS-owskiego, który się nie nazywa Kaczyński, może być co najwyżej
administratorem. Premier Morawiecki jest i administratorem, i specem od
charakteryzacji. Rola to przez prezesa doceniana. Wystarczy przypomnieć, że ze
swojej wieloletniej makijażystki zrobił posła. Wskazuje to na wysoką samoświadomość
lidera PiS, który wizerunek ma wprawdzie fatalny, ale kwestii wizerunkowych nie
bagatelizuje i nie zaniedbuje.
Oczywiście na
salonach wizerunek jest ważniejszy niż na peryferiach. Premier Morawiecki na
salonach nie sprawia wrażenia takiego dziwoląga jak jego poprzedniczka, ale w
czasie pobytu w Davos kłamał na temat imigrantów z Ukrainy czy zmian w
sądownictwie podobnie jak ona w Warszawie.
O wiele ważniejsze
od tego, co Morawiecki mówił w Davos, było to, co w Warszawie mówił jego
podwładny, minister Brudziński. Pierwszy puder nakładał, drugi go zmywał. Morawiecki,
jako spec od makijażu i komiwojażer wizerunku, sprzedawał światu wizję, którą
ten miałby kupić. Brudziński zaś niczego nie pudrował i po rytualnym zapewnieniu,
że z naziolstwem władza będzie walczyć, stanął na głowie, by zagrożenie
zbagatelizować. Na Twitterze, w telewizyjnych studiach i w sejmowych
wystąpieniach władza deklaruje walkę z rasizmem i ksenofobią. Pilnuje się
jednak, by zbędną gorliwością nie stracić przez przypadek poparcia rasistów i
ksenofobów.
Każda część
elektoratu może wybrać przesłanie, które jej odpowiada. Jedni słyszą
Morawieckiego i potępienie ekscesów nazioli czy pobicia dziewczynki tureckiego
pochodzenia oraz gratulacje dla dziennikarzy TVN. Inni słyszą filipiki
Brudzińskiego o złej opozycji, złych komuchach i złych białych różach. PiS
podjęło się bowiem zadania niezwykle ambitnego. Chce jednocześnie obsłużyć i
Unię Europejską, i ONR, i Brukselę, i Orle Gniazdo. W ramach - jak to się mówi
w marketingu - szerokiej oferty, jedno oko puszcza do Europejczyków, drugie do
nacjonalistów, a nawet rasistów.
To zadanie naprawdę
ambitne. Nie zmienić nic, udając jednocześnie nową jakość. Produkt pozostawić
niezmieniony i zająć się tylko opakowaniem, a i to jedynie w przypadku pewnej
partii towaru. Zadanie jest jeszcze bardziej wymagające niż przed wyborami.
Wtedy PiS udawało, że będzie inne, niż ludzie się obawiali. Teraz udaje, że
jest inne, niż jest. Wcześniej opierano się na założeniu, że „ciemny lud to
kupi”. Teraz na założeniu, że ciemna i niezdolna do interpretacji rzeczywistości
jest ogromna większość ludu. Tępa jednoznaczność poprzedniego etapu zastąpiona
została pozorną dwuznacznością obecnego, która miałaby przemawiać do
wątpiących po drugiej strony barykady. Ale po stronie władzy nikt żadnych
wątpliwości nie ma. Z ręki mógł zostać zdjęty kastet, ale zaciśnięta, gotowa do
uderzenia pięść została.
Kastetu jednak
chwilowo nie widać i wielu może ulec złudzeniu, że go nie ma. Kto wie, skoro
pozornie sztywny Morawiecki potrafił zamaszystymi wizjami uwieść prezesa
Kaczyńskiego, to może uwiedzie i część publiki. Szczególnie tę, która nie ma
apetytu na kontestowanie rzeczywistości i potrzebuje jakiegokolwiek alibi, by
się z nią pogodzić.
Przedstawiony przez
TVN leśny nazizm ma w istocie także wymiar kabaretowy. Ale flirt obecnej
władzy z ksenofobicznym radykalizmem jest śmiertelnie groźny. Warto tu zwrócić
uwagę, że nawet premier Morawiecki nie udaje, że jest Justinem Trudeau.
Rytualne potępienie zwyrodnialców, owszem, ale rzeczywiście serdeczny gest
wobec ofiar przemocy, choćby słownej (Róża Thun) - co to, to nie. Dla suwerena
to byłby już o jeden most za daleko.
Leśny nazizm jest
zły, ale w Polsce o wiele gorsze są dziś naszyzm i nasizm. Pierwszy jest po
prostu prymitywnym nacjonalizmem, przez władzę wspieranym. Drugi jest formą
wykluczenia ze wspólnoty wszystkich, którzy władzy nie popierają. Nazizm
władza potępia, naszyzm i nasizm namiętnie praktykuje.
Władza zmienia
maski i żongluje słowami, ale jej postawa jest o niebo groźniejsza niż wybryki
rekonstrukcyjnej grupy nazistowskiej. Puder ma właściwości maskujące, ale nie
powinien przesłaniać tego, co jest tej władzy istotą - jej nihilizmu i pełnej
moralnej abdykacji, całkowicie niezależnej i od jej skłonności
moralizatorskich, i od jej sprawności w dziedzinie makijażu.
Puder nie likwiduje
nihilizmu. Czyni go jedynie groźniejszym, bo bardziej perfidnym. Władza gra
teraz na różnych instrumentach, ale orkiestra jest ta sama, dyrygent ten sam,
partytura ta sama i ta sama filharmonia - oczywiście narodowa.
Tomasz Lis
Wafelek
Są ludzie, dla których zajmowanie się
polską polityką to zajęcie równie pasjonujące jak kibicowanie polskiej piłce
nożnej kilkanaście lat temu, kiedy wszystkie mecze były skorumpowane. Żyją tym
jak tlenem, pocą się, przeżywają, choć wiedzą, że jest to jedno wielkie
megaoszustwo.
Wystarczy metr
dystansu, chwila odejścia od telewizora czy internetu, a wszystko widać jak na
dłoni. I wtedy włączyć rozum, a zakładam, że każdy go ma.
Wydarzenie w wodzisławskim lesie z - jak to ktoś ładnie
napisał - „trzcicielami Hitlera” zostało zwleczone przez sejmową dyskusję do
poziomu komórki, gdzie spokojnie można bić pianę, pijąc piwo i rzucając
dowcipy, także o Hitlerze. Nikt nie powiedział prawdy, nie wyjaśnił, nie dociekał.
Wrzucono do kotła wszystko, co kto miał w głowie i pod fularem. Głupkowate
przemówienie Brudzińskiego od razu ustawiło debatę sejmową pod trzepakiem i
wykazało jedno: facet nie ma pojęcia o społeczeństwie. O tym, co się może
dziać z młodymi ludźmi, gdy szukają tożsamości. W ilu różnych grupach i jakimi
ideologiami mogą się zafascynować. Ogarnął jedynie, że ma walnąć w lewaków.
Proste jak przecinak do kłódki. Podpowiem mu w ramach edukacji: gdyby w Polsce
byli prawdziwi lewacy, Brudziński chodziłby ze strachu ze stuosobową ochroną.
Niech rzuci okiem na hasło „Czerwone Brygady” albo „Frakcja Czerwonej Armii”.
To byli lewacy. Dalej nic nie ma. Kończysz w bagażniku samochodu z kilkoma
kulkami w głowie.
Nazwanie lewakami
ludzi z PO czy Obywateli RP to tak, jakby nazwać najbliższych współpracowników
Kaczyńskiego „rodziną Mansona”. Nawet fajnie brzmi, ale nie odważyłbym się, bo
znam wagę słów.
Więc do meritum.
Kolesie z lasu posłużyli się Hitlerem, widać mają w swoim składzie kogoś, kto
sprzedaje im taką wizję świata, gdy inni prowadzą np. niewinny fan club
Messiego. Robi to pociągająco, więc poszli za nim. Jak ja za Józkiem Prorokiem
w 1967 roku, gdy zostałem członkiem wyalienowanej społecznie grupy hipisów warszawskich
- to po prostu było fascynujące i dawało nam poczucie odrębności. Wreszcie do
czegoś nieoficjalnego należałem. Dla nas ważny był Allen Ginsberg, pieśni
antywojenne, długie kudły i kolorowe spodnie z koralikami, wolność osobista,
przez co nasza postawa kłuła w oczy ówczesne władze. Policja nas pałowała jak
dzisiaj Obywateli RP, gitowcy tłukli.
A ci z lasu
powiesili swastykę, na szubienicach portrety parlamentarzystów i hajlują (dość
nieporadnie, od gestapowców dostaliby ochrzan) - taką sobie znaleźli niszę dla
własnej niepokory. Za przyzwoleniem władz. Groźną, bo skierowaną przeciw innym
ludziom. Czy rozmawiał ktoś z nimi? No właśnie.
Po innej stronie są
chłopaki i dziewczyny z Antify, apacze-antyfaszyści, mają swoje symbole, flagi,
sprejują ściany, przeszkadzają faszystom w ich manifestacjach, są waleczni.
Świetni, twórczy ludzie, ale tak - potrafią w walce być agresywni. Mojemu
kumplowi zniszczyli witrynę sklepu z gitarami. Znam ich ponad 30 lat, od tylu
lat walczą z polskimi faszystami. W wolnych chwilach budują w pustostanach
świetne domy niezależnej kultury. Są dziewczyny i chłopcy z grupy 15W08, którzy
z kolei niszczą wszelkie komercyjne dobro, witryny sklepów znanych marek,
oblewają je farbami milion razy obszerniej, niż ktoś oblał okna PiS na
Nowogrodzkiej. Hegemonia wielkiego pieniądza im nie odpowiada. Chcą powrotu do
źródeł. Rozmawiał ktoś z nimi? Nie. Są wreszcie radykalni wyznawcy księdza
Natanka, który otoczył swój kościółek w Grzechyni palisadą i był moment, że
zanosiło się na polskie Waco. Watykan wymiękł, umył ręce, zwiał.
Ruch gitowców,
gangrena, która terroryzowała polskie szkoły i podwórka w latach 60.-70.
ubiegłego wieku, to był - oceniając koncept moralny zjawiska - czysty faszyzm,
choć bez mundurów i swastyk. Jedni byli „ludźmi” i mieli wszelkie prawa,
łącznie z biciem, rabowaniem, wymuszeniami i gwałtami. Inni „frajerami”, czyli
„podludźmi” - ci nie mieli szans. „Ludzie” mieli własny kod kulturowy, język,
za podanie ręki „frajerowi” groziła kosa w plecy. Nosili spodnie w kant, buty
ze szpicem, bluzki polo, mieli wytatuowaną kropkę pod lewym okiem (cynkwajs).
Skąd się wzięli?
Ludzie szukają,
lgną, wypatrują dla siebie miejsca. Chcą należeć. Polityka nie ma w sobie
magnesu i budzi obrzydzenie. Wafelek na torcie, jak kiedyś cynkwajs, rodzi
się, kiedy politycy nie mają żadnej twórczej oferty dla młodego pokolenia.
Rozprzestrzenia się w podziemiu (ostatnio na UW). Siana z mównic agresja spływa
w dół. Kiedy pan mówi, panie Brudziński, ktoś zaczyna rysować swastykę.
Zbigniew Hołdys
Wszystko przez wafelki
Szanowni neonaziści! Drodzy faszyści!
Przy całej dla Was sympatii, doceniając Waszą
pasję, ogień ideowy i marzenia o wielkiej wspaniałej Polsce, muszę z
przykrością stwierdzić, że zachowaliście się jak ostatnie głąby. Po jaką
cholerę były Wam te wafelki ułożone w kształt starohinduskiego symbolu
szczęścia? Te przebieranki we wdzianka od Hugo Bossa?
I patrzcie, co się
dzieje. Lewactwo wpadło w amok i drze ryja na pół świata, nawet porządni
politycy i dziennikarze, którym bliska jest wielka idea narodowa, muszą się
wobec Was nieco zdystansować. Oczywiście przypominają, że prawdziwym złem jest
TVN, czas emisji programu, szkody wizerunkowe wśród degeneratów na Zachodzie,
podkreślają, że pochwała wymordowania milionów elementów szkodliwych, chorych
i zbędnych to w sumie to samo co oblanie farbą biura poselskiego, że to
wszystko wina Platformy, że po co w ogóle o tym gadać, przecież nazistów i
faszystów jest w Polsce ledwie piętnastu i trzy czwarte, że to ustawka i
przebieranka, ale ze względu na hałas, jaki wywołaliście, muszą się trochę po-
oburzać, bo chcieliby jeszcze trochę pociągnąć kaski od tych ciot z
brukselskiej unii dewiantów.
I na co to nam,
bracia, było? A bo to źle się nam żyło za dobrej zmiany? Na dzień dobry
zlikwidowali ten durny zespół w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych od praw
człowieka, co to nas prześladował, wyłapując rzekome przestępstwa z nienawiści,
i tę jeszcze durniejszą radę przy premierze do spraw przeciwdziałania dyskryminacji
rasowej. Dwa ruchy i lewactwo zaorane.
Jak żeśmy oklepali
KOD-erastę, co chciał pajacować antypolsko na ulicy, to minister Błaszczak
słusznie powiedział, że to wina opozycji, a rzeczniczka Mazurek, że nas co
prawda nie pochwala, ale rozumie. No, i czy to nie było piękne? Pokażcie mi
drugi kraj w Europie, gdzie można w biały dzień spuścić wpie... lewactwu, a
władza jeszcze pochwali! A jakżeśmy robili szubienice dla tej szóstki
PO-jechanych zdrajców, co pluli na Polskę, to władza i jej media niby nas
krytykowały, ale nienachalnie, delikatnie i dawały do zrozumienia, że jak jest
akcja, to jest i reakcja, może przesadna, ale szlachetna.
Pewnych rzeczy nie
trzeba robić tak wprost i na chama. Przecież jak idziemy na Marsz
Niepodległości i niesiemy krzyże celtyckie, pokrzykujemy o czystej krwi,
białej Europie, życząc śmierci wrogom ojczyzny, to i my wiemy, o co chodzi, i
władza wie, lewactwo zresztą też wie, ale może się cmoknąć, bo władza nas
popiera jako wspaniałych polskich patriotów i bat na zdrajców z opozycji. I
dlatego prokuratura pięknie interweniowała w sprawach niezłomnego księdza
Jacka Międlara naszego brata Piotra Rybaka, który spalił kukłę żydka we
Wrocławiu i który tak ładnie się prezentował na wiecach partii ministra
Ziobry.
Wszystko można -
byle z głową. Po co afiszować się z tym starohinduskim symbolem szczęścia,
kiedy można zrobić jakiś fajny transparent o treści „krew naszej rasy”,
wywiesić go na stadionie i wszyscy wiedzą, że kojarzy się z pewnym zespołem
wielbiącym narodowy socjalizm, ale jak jakiś lewak nazwie nas faszystami czy
nazistami, to się oburzymy, a władze klubu zapewnią, że na sercu leży nam tylko
dobro naszego narodu, edukacja młodzieży, los staruszków, i pogrożą sprawą sądową.
Możemy manifestować do woli, krzycząc, kto ma wypierdalać z Polski, i nikt nas
paluszkiem nie tknie, bo to jest wreszcie nasza Polska, a nie jakaś ciapata,
pedalska czy gudłajska.
Naprawdę wszystko
można. Spójrzcie na ONR. Przecież nawet jak się ma minus 50 dioptrii, to
wiadomo, o co chodzi w tym obrazku, a jakby ktoś jeszcze nie jarzył, to się
chłopcy i dziewczyny pochwalą miłością do Leona Degrelle’a, wspaniałego
nazisty, wybitnego SS-mana, o którym sam Adolf, wręczając mu order, powiedział,
że gdyby miał syna, to chciałby, żeby był jak Degrelle. I ONR jak gdyby nigdy
nic maszeruje przez Warszawę w rocznicę Powstania Warszawskiego, siejąc panikę
wśród zestrachanych dziadków myślących, że właśnie Hitlerjugend albo SS weszło
do miasta.
Można? Można. A
władza nie kryje, że ONR to bliska im ideowa, słuszna, choć może troszkę w
gorącej wodzie kąpana młodzież. I jeżeli rządzący kogoś krytykują i wskazują
jako zagrożenie dla Polski, to lewaczki z pożarem macic, które próbują blokować
nasze marsze, i w ogóle jakąkolwiek opozycję, której nie podoba się nowy
ustrój polityczny w Polsce. Tak to się, kochani, robi, a nie durne wafelki.
Pozdro!
Marcin Meller
Wiara w pieniądz
Mimo palącego problemu i dyskusji na temat
obchodów urodzin Adolfa Hitlera, tematu, który rozgrzał atmosferę sejmową i po
raz kolejny przekonał nas, że marszałek, a obecnie minister Brudziński ma co
najmniej dziwną wrażliwość, media sporo czasu poświęciły niezwykłemu szczęściarzowi,
ojcu Rydzykowi. O ile zastanawianie się nad wrażliwością ministra Brudzińskiego
specjalnie nie ma sensu, o tyle pytanie być może wynikające z zazdrości:
„Skąd o. Rydzyk ma tyle szczęścia?” jest pytaniem co najmniej zasadnym. Dość
długo żyję na świecie, obserwuję też wielu ludzi w moim wieku, a nawet
młodszych i nie spotkałem jeszcze takiego szczęściarza. Nie tylko bezdomny,
ale nawet bogaty nie dał mi żadnego samochodu, nie mówiąc już o dwóch. Poznałem
też milionera, który wygrał w Lotto, ale z tego, co pamiętam, to ja zapłaciłem
za nasz wspólny obiad, a on nie kwapił się do żadnej darowizny. Gdyby Jurek Owsiak
miał tyle szczęścia co o. Rydzyk od początku swojej działalności, to jestem
pewien, że służba zdrowia nie miałaby żadnych budżetowych kłopotów, a lekarze
dopłacaliby każdemu, kto się do nich zgłosi.
Przecież tu nie
chodzi wyłącznie o te dwa samochody i bezdomnego, który mieszka raz w jednym
samochodzie, raz w drugim, a zatrzymuje się tylko przed punktami totalizatora.
Dom takiemu bezdomnemu nie jest potrzebny, bo generalnie nie śpi z nerwów, czy
wygra. Oprócz historii z samochodami do o. Rydzyka ciągle przychodzą ludzie,
którzy bezinteresownie dają mu nasze pieniądze. Ktoś próbował wyliczyć, ile
ojciec Rydzyk otrzymał dotacji, ale nikomu chyba się do końca nie udało.
Dołóżmy do tego pieniądze na ratowanie stoczni (one pewnie do dzisiaj
procentują). Dołóżmy gorejące szczęście w postaci źródeł, które trysnęły
właśnie koło o. Rydzyka, a nie koło mieszkania księdza Bonieckiego. Dołóżmy
kolejki tych, którzy są przy władzy i którzy za wszelką cenę chcą coś ojcu
ofiarować, a obraz pełni szczęścia tego zacnego ojca będzie pełny. Myślę, że
jest to nagroda za głęboką wiarę. Wiarę w to, że pieniądz jest najważniejszy.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
27:1 bis
Kilka miesięcy temu brałem udział w
niecodziennym zgromadzeniu. Dwie największe aule na Wydziale Prawa i
Administracji UW wypełnione były po brzegi. Wśród obecnych - najwybitniejsi
polscy prawnicy, kwiat profesury: Zoll, Łętowska, Płatek, Rzepliński,
Suchocka, Lewaszkiewicz-Petrykowska, Zieliński, Hauser, Mączyński.
Okazja była
niecodzienna. Otóż jeden z najwybitniejszych polskich prawników Mirosław
Wyrzykowski, doktor habilitowany, profesor UW, postanowił w młodzieńczym jak na
profesora prawa wieku 66 lat przejść z Uniwersytetu na emeryturę! Podczas kiedy
wielu profesorów w tym wieku dopiero rozkwita, M.W postanowił powiedzieć
adieu, czyli au revoir, w rozkwicie sił i na pożegnanie wygłosił wykład będący
podziękowaniem dla współpracowników, jakich spotkał na swojej drodze życia
prawniczego. Kilka przystanków: kierownik Zakładu Praw Człowieka, UW, przez 5
lat profesor w szwajcarskim Instytucie Prawa Porównawczego w Lozannie, dyrektor
„konstytucjonalizmu” w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich za czasów prof. Ewy
Łętowskiej, a potem w Instytucie Spraw Publicznych, dziekan Wydziału Prawa,
przewodniczący Komitetu Nauk Prawnych PAN, do tego Krzyż Oficerski Orderu
Odrodzenia Polski i bogata kariera międzynarodowa. Nie będę już dalej nudził,
tylko przejdę do „ad remu”, czyli do wyjaśnienia tytułu niniejszego felietonu,
„27:1 bis”.
Otóż od kilku już
lat profesor jest członkiem tzw. Panelu 255 Unii Europejskiej, którego zadaniem
jest opiniowanie kandydatów na sędziów Court of Justice i General Court
przedstawionych przez rządy państw Unii. Areopag ten, nazywany „siedmiu
wspaniałych”, składa się z siedmiu prawników, byłych sędziów tych sądów, a
także sądów najwyższych w swoich krajach, prawników o „uznanej kompetencji”.
Panel 255 to nie żadna synekura, każdy kandydat wygłasza prezentację,
przedstawia na piśmie kilka trudnych spraw, w jakich orzekał, podsumowuje swój
dorobek naukowy itd. W ciągu dwóch lat wydał 36 opinii (w tym sześć
negatywnych). Bliższe szczegóły znajdą państwo w internecie (wstukać „Fourth
activity report of the panel...”).
Jednym z „siedmiu
wspaniałych” jest prof. Mirosław Wyrzykowski (Polska!). Jest to dla Polski i
dla polskiego prawnika wyraz uznania, drobny przykład, iż nie byliśmy na kolanach,
mamy z czego i z kogo być dumni. Członków panelu wybierają (na jedną kadencję z
możliwością przedłużenia na drugą) ambasadorowie wszystkich państw Unii Europejskiej.
Jakież musiało być ich zdumienie, kiedy Polska - jako jedyny kraj -
przeciwstawiła się wyborowi na II kadencję polskiego sędziego. 30 listopada
2017 r. przedstawicielstwo polskie przy UE nadesłało następujące oświadczenie: „Rzeczpospolita
Polska pragnie złożyć następującą deklarację: Rzeczpospolita Polska
przeciwstawia się ponownemu mianowaniu prof. Mirosława Wyrzykowskiego jako członka
panelu z artykułu 255 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej z powodu
jego wystąpień publicznych, które sytuują go jako stronę w wewnętrznej debacie
politycznej. Zdaniem rządu polskiego wystąpienia polityczne prof.
Wyrzykowskiego mogą rodzić wątpliwości co do jego pełnego obiektywizmu w ocenie
kandydatów nominowanych na sędziów Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej
oraz General Court”. Tylko Polska odcięła się od swojego człowieka w Panelu
255, prof. Wyrzykowski pozostał na drugą kadencję przy jednym (polskim!)
sprzeciwie. Znów 1:27! Czyż postawa i porażka rządu polskiego w tej sprawie to
nie jest kolejny smutny przykład świadomej izolacji naszego kraju na arenie
międzynarodowej?
Nie wierząc własnym
oczom, 8 stycznia wysłałem zapytanie do rzecznika prasowego MSZ, czy to jawa,
czy sen, prosząc jednocześnie o uzasadnienie stanowiska polskiego i informację
o dalszych losach kandydatury profesora. Po dwóch tygodniach otrzymałem
uprzejmą, acz anonimową odpowiedź, iż „Polska nie popierała” (faktycznie w
oświadczeniu napisano „sprzeciwia się” - D.P) ponownego mianowania profesora „z
powodu jego udziału w krajowym sporze politycznym. Mogło to budzić wątpliwości
co do jego pełnego obiektywizmu przy ocenie kandydatów...”.
Voila! Oto moje uwagi.
Dlaczego polski rząd publicznie dyskredytuje zasłużonego na arenie
międzynarodowej polskiego prawnika, przedstawiciela w elitarnym Panelu Unii
Europejskiej? Dlaczego podstawia nogę Wyrzykowskiemu, tak jak podstawiał
Tuskowi i Polsce z podobnym, kompromitującym nasz kraj rezultatem? Co sobie
myślą przedstawiciele 27 państw o Polsce, która - jako jedyna - mówi „nie”
przedstawicielowi własnego kraju, i co sobie myślą o samym Wyrzykowskim, który
„bierze udział w krajowym sporze politycznym”? Czy Polska to jest taki kraj, w
którym profesorowie nie mogą brać udziału w sporze politycznym, czy też chodzi
o to, że opowiedział się po złej stronie sporu?
Zapytałem profesora, co o tym myśli.
„Rzeczpospolita Polska, dyplomatycznym językiem Ministra Spraw Zagranicznych,
oskarża mnie na arenie międzynarodowej o brak obiektywizmu w realizacji
funkcji członka Panelu 255 - odpowiedział. - Powodem miałyby być moje
publicznie wyrażane poglądy, które sytuować mnie mają jako stronę w krajowym
sporze politycznym. Mam z tym problem, i pewnie podobny problem będzie miał
Minister Spraw Zagranicznych, bowiem zawsze moje wypowiedzi dotyczyły wyłącznie
obrony i powagi Konstytucji RP oraz respektowania praw i wolności. Czy
wypowiedź w tych sprawach może być kwalifikowana jako czynnik sytuujący
uczestnika debaty prawniczej w charakterze »strony sporu politycznego«?
Dzisiaj, w sytuacji wielokrotnego naruszania konstytucji, problemem jest
zdefiniowanie pojęć »uczestnik« i »spór polityczny«. Będę oczekiwał od Ministra
Spraw Zagranicznych podania użytych przez niego definicji, a w konsekwencji
udokumentowania oskarżenia zawartego w oficjalnym dokumencie rządowym. To jest
kwestia podstawowej odpowiedzialności za słowo i minimalnej przyzwoitości. I
wtedy zastanowię się, czy odpowiedź ministra rozesłać do ambasadorów 27 państw
członkowskich UE”.
Zwycięstwo ma wielu
ojców, a przegrana jest sierotą - dlatego wątpię, czy odpowiedź nadejdzie.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz