W narożniku
Podczas gdy PiS pod maską patosu chowa
cynizm i arogancję, opozycja pod maską pragmatyzmu skrywa strach. Opozycja
zapowiadała, że będzie totalna, i zbiera za to cięgi, jednocześnie ponosząc
skutki tego, że nie jest totalna, lecz rachityczna.
PiS nie lubi półsłówek i półcieni. T-shirtowy
patriotyzm potrzebuje decybeli i jednoznaczności, a nie subtelności. Mówicie w
Brukseli o łamaniu praworządności w Polsce - jesteście zdrajcami. Głosujecie za
wszczęciem procedury w tej sprawie - jesteście targowicą. Udzielacie wywiadu
niemieckiej telewizji - jesteście szmalcownikami.
To oczywiście putinowska wersja patriotyzmu, w której partię
zrównuje się z krajem, a sprzeciw wobec partii traktuje się jak zdradę. Ale co
z tego, skoro skuteczna?
PiS gra na
najprostszych emocjach, odwołując się do najniższych instynktów. Widząc pałki
i „Wiadomości”, opozycja - zamiast ryknąć - kuli się w sobie. Zamiast
odwoływać się do serc, odwołuje się do rozumu. Ale sam rozum w zderzeniu z
emocjami jest bez szans, szczególnie gdy podsuwa rozwiązanie najbardziej
bezpieczne - poparcie władzy ze strachu lub wstrzymanie się od głosu ze
strachu.
Głosowanie w
sprawie wyklętych z Brygady Świętokrzyskiej, głosowanie w sprawie uruchomienia
procedury z art.7 głosowanie w sprawie nowelizacji ustawy o IPN - w każdej z
tych spraw opozycja zademonstrowała charakterystyczny dla siebie przykurcz.
Pojawia się on zawsze, kiedy dociera do niej, że gdy nie zrobi tego, co chce
PiS, PiS zacznie się drzeć, że jest nie dość patriotyczna albo nawet
antypatriotyczna. Żałosne wrażenie sprawia łatwość, z jaką PiS, stosując te
metody, wciąż zagania opozycję do narożnika. A ta na to pozwala, jakby
cierpiała na jakiś straszny kompleks. Oddała PiS flagę i pozwala, by ten walił
ją po łbie drzewcem. Protestuje, gdy nazywa się ją drugim sortem, ale
zachowuje się, jakby nim była.
Zarzuty i
oskarżenia, jakie padają ze strony PiS, są bezceremonialne, a często po prostu
chamskie, ale w epoce, w której cham ma się lepiej niż Kordian, chamstwo często
popłaca. Suweren zdaje się bowiem autentycznie zafascynowany siłą i
brutalnością. Wątpliwości postrzega jako słabość, a słabością gardzi.
Zniuansowane stanowisko jest więc z założenia defensywne, czyli złe. Non stop
się broniąc, można ograniczać straty, ale nie można wygrywać. Publika jest
bezwzględna. Nie nagradza za kunktatorstwo, granie na czas i wstrzymywanie się
od głosu. Całkiem prawdopodobne, że doceniłaby drużynę nieustraszoną, nawet
gdyby ta przegrywała. Drużynę bojaźliwą wygwizduje albo ignoruje.
W wypadku PiS mamy
do czynienia z klasycznym efektem „bandwagon”. Im więcej zwolenników jakiejś
idei, tym więcej skłonnych jest ją poprzeć. Im silniejsze wydaje się PiS, tym
więcej ludzi dochodzi do wniosku, że z PiS mu po drodze. Nikt nie chce zbyt
długo grać w drużynie przegrywającej. A nasza opozycja ma o wiele większy
problem niż to, że nie wygrywa. Nie sprawia wrażenia, że może wygrać. Kto
obstawia na wyścigach konia, myśląc, że ten z całą pewnością nie dobiegnie do
mety pierwszy?
Nie twierdzę, że w
odpowiedzi na barbarzyńskie ataki ze strony PiS opozycja powinna wyciągnąć
pałki i kastety. Powinna jednak wyciągnąć wnioski z faktu, że niezmiennie
obrywa, że za swoje kunktatorstwo zbiera cięgi i od swych przeciwników, i od
zwolenników. Zamiast czekać na nieuchronny cios, trzeba po prostu samemu
atakować. Nie należy wyłączać rozumu, ale odpowiedzą na emocje musi być pasja.
Patosu zresztą też
nie trzeba unikać. Tym bardziej że patos PiS-owski czasem jest groteskowy. Gdy
europoseł Czarnecki zostaje odwołany z funkcji wiceprzewodniczącego Parlamentu
Europejskiego, przywołuje na Twitterze dewizę żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji
AK: „Nic nam nie zabrano, skoro mamy Ojczyznę”. Nie można wykluczyć, że ową
dywizję byłby skłonny przywoływać także po wizycie u stomatologa i ekstrakcji
zęba. Nabzdyczenie patriotyczne jest jak balonik. Aż domaga się igły.
Nowelizacja ustawy
o IPN była dla opozycji szansą na przejęcie moralnego przywództwa. Zamiast
odwołać się do najlepszej tradycji polskiej tolerancji, Armii Krajowej, Żegoty,
wsparcia dla niepodległej Ukrainy, do Solidarności i myśli Jana Pawła II,
ustąpiono bez walki w obliczu aktu skrajnej politycznej głupoty i bezczelnego
cynizmu wrzeszczącego, że jest patriotyzmem.
Drużyna może
wychodzić na boisko, mając najlepszą taktykę i niezłych graczy, ale nie ma
szans na zwycięstwo, jeśli nie ma mentalności zwycięzców. Zdeterminowany
przeciwnik zawsze wyczuje słabość rywala i go pokona. W sporcie bowiem równie
ważne co umiejętności jest killer's instinct - instynkt zabójcy, zdolność do
tego, by przeciwnika dopaść i pokonać.
Powyższe rozważania
i apele mogą oczywiście trafiać w pustkę. W końcu chirurgia nie zna czegoś
takiego jak transplantacja genu zwycięstwa.
Tomasz Lis
Potworny atak
Za komuny było takie powiedzenie, że partia
bohatersko zmaga się z kryzysem, który sama wywołała - i odnosi w tej walce
wielkie sukcesy. Ta partia też walczy na wszystkich frontach, które pootwierała
i powymyślała. Najnowszy i najgorętszy, to - by zacytować militarne tytuły
prawicowej prasy -„wojna Polska-Izrael” a właściwie napaść Izraela na Polskę.
(Może nie powinienem tego czynić, ale jak zawsze polecam lekturę tzw.
konkurencyjnych tygodników obozu „dobrej zmiany”; zanurzenie się w świat tamtej
argumentacji, perswazji, języka, emocji). Otóż - jak się tam dowiaduję - obecna
wojna to wynik operacji specjalnej przeciw Polsce, od dawna planowanej i teraz
sprowokowanej. Chodzi (cytuję) polską „suwerenność, prawdę i pieniądze” o
„rzucenie nas na kolana” bo choć „ani Amerykanie, ani Izrael nie chcą
likwidacji Polski” to chcą jej podporządkowania, „chcą nas zgnieść i złamać”, a
„awantura o nowelizację jest przykrywką do awantury o reprywatyzację” oraz do
walki z chrześcijaństwem w ogóle. W dziesiątkach publikacji eksploatowane są,
rzec można odwieczne, skojarzenia i skrypty: znów mamy do czynienia z
żydowskim (izraelskim) spiskiem przeciw suwerenności Polski, z podstępnym
zamiarem odebrania nam własności i majątków oraz pognębienia religii
katolickiej, słowem - jak mówi klasyk prawicowej publicystyki - widzimy intrygi
i niewdzięczność „chciwych parchów”.
Ten „wściekły atak na Polskę” zauważa inny znany publicysta,
sprawia zresztą wrażenie „jakby Żydom zależało na stworzeniu fali antysemityzmu”.
Bo generalnie, jak wiadomo, antysemityzmowi winni są sami Żydzi, skoro są tacy,
jacy są, i tak się zachowują. A to, co czytamy w druku, to już ledwie
delikatna piana po -„wywołanej przez Żydów” - fali antysemityzmu, jaka od
kilkunastu dni, na oczach zdziwionego świata, faktycznie przelewa się przez
polski internet.
Sytuacja wokół Polski zrobiła się na tyle
nieprzyjemna, że władze musiały wreszcie na front polsko-izraelski posłać
wzmożone siły. Najpierw premier Morawiecki ruszył z serią wykładów
historycznych, a właściwie prezentacji pokrętnej polityki historycznej PiS,
wzywając ogólnie do „unikania antysemickich wypowiedzi, bo to woda na młyn
naszych wrogów”. Po czym na scenę wkroczył sam prezes, mówiąc na miesięcznicy
smoleńskiej, że „antysemityzm to choroba duszy i umysłu, którą podpowiada
diabeł”. Powinien był dodać, że ten diabeł szczególnie upatrzył sobie i
upodobał wiernych wyborców oraz sympatyków Prawa i Sprawiedliwości, tam głównie
kusi i podszeptuje. Niestety, wiarygodność tej anty-antysemickiej deklaracji
prezesa, przyjętej z ulgą przez opozycję, mocno osłabia jego oświadczenie z
poprzedniej miesięcznicy że droga do zwycięstwa czasem musi być kręta i ze
względu na wrogów nie zawsze można mówić, jak jest. Nie zostało wszak w żaden
sposób napiętnowane kierownictwo TVP, tolerujące antysemickie wybryki, ukarany
europoseł Czarnecki, potępieni narodowcy (od jarmułki Dudy) czy upomniane
szefostwo IPN, omijające szerokim łukiem ciemniejsze obszary naszej historii.
Bo też działania i słowa ministra Czaputowicza, premiera Morawieckiego i samego
prezesa wyraźnie są skierowane na zagranicę i mają choć trochę zmniejszyć dramatyczny
kryzys reputacji, w jaki Polska PiS zabrnęła, tak długo ociągając się z
jakimkolwiek oficjalnym potępieniem antysemickiej retoryki własnego zaplecza.
Na zewnątrz PiS, przestraszony tym, co narobił, wysyła
uspokajające sygnały, ale narracja polityczna skierowana do wewnątrz nie
zmienia się ani na jotę, przeciwnie - jej twardość musi przekonywać, że nie
nastąpiła żadna korekta kursu. I że niezbędne jest - jak mówiono za komuny - jeszcze
większe zwarcie szeregów wokół kierownictwa partii.
Jedną z najczęściej stosowanych technik
politycznych PiS jest rozsiewanie opowieści o potwornym ataku na Polskę, od
kiedy tylko wstała ona z kolan i poraziła świat swą wielkością. Atak idzie
właściwie z każdego kierunku: z Brukseli, Paryża, Berlina, Moskwy, Kijowa,
Jerozolimy, nawet z Waszyngtonu. Metafora oblężonej twierdzy, czy też
bohatersko bronionej „reduty dobrego imienia” jest w tym przypadku tyleż wyświechtana
co precyzyjna. Ten skądinąd zabawny, komiksowy obraz ma stałe komponenty:
wymaga niezłomnego wodza, wiernych dowódców, poległych bojowników, zdrajców
wewnątrz murów; flag, orłów i krzyży, pod którymi gromadzą się obrońcy;
propagandowych głośników, rozmieszczonych na każdej blance. Nic nie szkodzi,
że wokół tej walczącej, wypełnionej bojowymi okrzykami reduty w rzeczywistości
nie ma nikogo, żadnego prawdziwego potężnego przeciwnika, są jacyś banalni,
zajęci swoimi sprawami sąsiedzi, dla których Polska nie stanowi środka świata,
a co najwyżej lokalny kłopot.
Paranoiczna wizja
potwornego ataku ze wszystkich stron twierdzy, a także od wewnątrz - jakkolwiek
śmieszna się wydaje, konstruuje dzisiaj i spaja całą politykę PiS. Jest
niezbędna. Utrzymuje w wojennym napięciu i mobilizacji wyborców (Jarosław
Kaczyński opisuje swoich zwolenników jako „elektorat niepodległościowy i
patriotyczny” domyślnie definiując cały niePiS jako niepatriotyczny i
antyniepodległościowy). Daje iluzję wspólnoty i bezpieczeństwa. Działaniami
wrogów uzasadnia z góry wszelkie błędy i porażki, przekształcając je, w miarę
potrzeby, w moralne, godnościowe zwycięstwa. Ten koncept delegitymizuje też
opozycję, która „nie broni Polski”. Bój uszlachetnia łamanie przez władzę
procedur i standardów, bo przecież żyjemy, praktycznie, w państwie stanu
wyjątkowego. Nawet zagarniająca posady i pieniądze partyjna nomenklatura ma w
twierdzy dumny status bojowników.
Polska PiS przypomina dziś jakiś matrix,
równoległą rzeczywistość, w której władza toczy nieustanną, niewypowiedzianą
wojnę z potężnymi, na ogół ukrytymi, przeciwnikami. Sami-wiecie-z-kim.
Przynajmniej jedna trzecia społeczeństwa kupuje tę bajkę, znajduje jakąś
satysfakcję w symbolicznym, tytularnym udziale w walce o zagrożoną godność
narodu. Spowita propagandowym dymem i prochem twierdza wciąż się broni i pewnie
tylko z dystansu widać, że nikt jej nie atakuje, reduty są z piasku, a wódz nie
stoi na skrwawionych murach, tylko na plastikowej drabince.
Jerzy Baczyński
Sędziowie nie poszli na polityczną kolaborację
Wybory do nowej, pisowskiej Krajowej Rady
Sądownictwa są moralnym zwycięstwem środowiska sędziowskiego. Na 10 tys.
sędziów tylko 18 zgłosiło swoje kandydatury do ciała, które nie będzie się już
składało - jak mówi konstytucja - z „przedstawicieli sędziów”; ale wyłącznie
z pomazańców partii rządzącej.
Wśród owych
pomazańców są sędziowie z wyrokami dyscyplinarnymi - w tym jeden, który ma ich
na koncie kilkanaście. Są sędziowie, którzy latami bezskutecznie starali się o awans, ale ich dorobek i kompetencje były oceniane przez
dotychczasową KRS i samorząd sędziowski negatywnie. Są sędziowie delegowani do
Ministerstwa Sprawiedliwości, czyli osoby podległe ministrowi. Są wreszcie nowo
awansowani przez ministra-prokuratora Zbigniewa Ziobrę prezesi sądów. W środowisku
sędziowskim mówi się, że w wielu przypadkach ich zgoda na kandydowanie do KRS
mogła być w pakiecie, z propozycją awansu.
Są też osoby, których krewni zostali awansowani lub starają
się o awans. Albo o zgodę ministra na dalsze sprawowaniu urzędu, bo właśnie
wchodzą w nowy, obniżony przez PiS sędziowski wiek emerytalny. A więc będziemy
mieli w KRS - konstytucyjnym organie stojącym na straży niezawisłości sędziów i
niezależności sądów - nie tylko polityków PiS, ale sędziów zależnych od PiS.
Organizacje sędziowskie i „stara KRS”
wzywały sędziów do bojkotu wyborów do KRS, bo mieliby zająć miejsca dotychczasowych
sędziów-członków KRS, których kadencję bezprawnie przerwano. I sędziowie
posłuchali: na 15 miejsc udało się zgromadzić tylko 18 kandydatów. Jak podało
Forum Obywatelskiego Rozwoju, kandydatura sędziego Grzegorza Furmankiewicza,
sędziego Sądu Rejonowego w Jaśle, który od czerwca zeszłego roku jest na
urlopie, wpłynęła do Sejmu na kilka minut przed upływem terminu. Zgłosił ją
pracownik Ministerstwa Sprawiedliwości niebędący sędzią. Podobno w imieniu 25
sędziów (do czego daje prawo nowa ustawa o KRS), czy to prawda - nie wiadomo,
bo Kancelaria Sejmu odmawia ujawnienia list z podpisami.
Podobnie z podpisami sędziów pod innymi
kandydaturami. Krąży domysł, że wtedy mogłoby się okazać, że niektórzy
podpisani pod poparciem dla kandydata wcale owego poparcia nie wyrazili. I nie
jest to domysł pozbawiony podstaw. Do KRS kandyduje np. nowo mianowana przez
ministra-prokuratora Zbigniewa Ziobrę prezeska Sądu Okręgowego w Krakowie
Dagmara Pawełczyk-Woicka, przed awansem orzekająca w Sądzie Rejonowym
Kraków-Podgórze. Odwołała z funkcji rzecznika prasowego SO w Krakowie niepokornego
sędziego, członka KRS, Waldemara Żurka, twierdząc, że wyraziło na to zgodę Kolegium
Sądu Okręgowego, i to jednogłośnie. Na dowód przedstawiła protokół sporządzony
przez podległych sobie pracowników sądu. Ale sześcioro z ośmiorga członków
Kolegium wydało oświadczenie, że żadnej zgody nie wyrażali. I w proteście
zrezygnowali z udziału w Kolegium. Można byłoby więc twierdzić, że prezes
Pawełczyk-Woicka posłużyła się dokumentem poświadczającym nieprawdę. Prokuratura
Zbigniewa Ziobry właśnie została zmuszona doniesieniem małopolskiego KOD do
wszczęcia postępowania wyjaśniającego. Zobaczymy, czy podejmie śledztwo. Jeśli
podpisy pod kandydaturami sędziów są równie wiarygodne, jak protokół
przedstawiony przez prezes Pawełczyk-Woicką, to można by je kwestionować w
Państwowej Komisji Wyborczej. Może to zrobić minister-prokurator Zbigniew
Ziobro, którego pracownicy - sędziowie delegowani do ministerstwa - są na
liście do KRS. Albo marszałek Sejmu.
Zatem kandydatów PiS mogą zakwestionować
tylko funkcjonariusze PiS. To typowe dla nowego ustroju Polski pozorowanie
istnienia mechanizmów kontrolnych. O to, by opinia publiczna nie mogła
zweryfikować prawidłowości zgłoszenia kandydatów, PiS zadbał, nie nakazując w
ustawie ujawniania podpisów. Wprawdzie nie oznacza to, że podpisy wolno
utajnić - ale PiS utajnia. Organizacje pozarządowe - w tym FOR - wystąpią
zapewne na drogę sądową w trybie dostępu do informacji publicznej. Ale zanim
sprawa zostanie prawomocnie rozstrzygnięta, PiS zakończy
już„reformę sądownictwa” i zadba, by sprawa trafiła do właściwych sędziów.
Zresztą, nawet jeśli okaże się, że wybrani do KRS sędziowie nie mieli zgodnego
z ustawą poparcia - to i tak PiS, jak to już wielokrotnie robił, zadziała na
zasadzie „nie mam pańskiego płaszcza, i co mi pan zrobi?” Powie: może były wady
prawne, ale skoro marszałek Sejmu uznał, że podpisy są prawidłowe - to ważna
jest ta jego decyzja, a nie to, że jakiś sędzia wypiera się teraz swojego
podpisu. Tak było już w sprawie „głosowania kolumnowego” w Sejmie: marszałek
powiedział, że wszystko było OK i causa finita.
Powtórzy się
historia z nowym Trybunałem Konstytucyjnym, którego sędziów i prezesów wybrano
nie tylko z naruszeniem konstytucji, ale też pisowskich przepisów (przyznał to
sam nowo wybrany Trybunał Konstytucyjny, uznając jednak, że powołanie przez
prezydenta „uzdrawia” ewentualne wady prawne wyboru). Tak wybrana KRS będzie
podejmować decyzje w sprawie mianowania sędziów, pisać opinie
pisowskich ustawach dotyczących sądownictwa i żyrować - jak
dziś Trybunał Konstytucyjny
decyzje partii rządzącej.
Odmawiając udziału w wyborze aktorów tego
cyrku, sędziowie zachowali godność. Środowisko pokazało, że rozumie, na czym
polega niezawisłość i szanuje sędziowską przysięgę na wierność konstytucji.
Pokazali też, że PiS kłamie, twierdząc, że jego „reformy” mają poparcie
sędziów. Udziału w tym cyrku odmówiła też opozycja parlamentarna. Nie będzie
dzięki temu wątpliwości, że nie mamy do czynienia z konstytucyjnym organem, ale
jego polityczną atrapą.
A w marcu zacznie
się nabór do „zreformowanego” Sądu Najwyższego, w tym do jego dwóch nowych
Izb: Dyscyplinarnej Spraw Nadzwyczajnych. Jak zachowa się środowisko? Zobaczymy.
Różnica jest taka, że z członkostwem w KRS nie wiążą się znaczące pieniądze, w
przeciwieństwie do sędziowania w SN. A sędziowie Izby Dyscyplinarnej dostaną o
40 proc. wyższe uposażenie niż pozostali.
Ewa Siedlecka
Izba bez refleksji
Przykro
patrzeć na tę degrengoladę Senatu. Odzyskanie tej izby dla demokracji, rozsądku
i postulowanej refleksji jest jednak możliwe.
W zgiełku wywołanym nieszczęsną nowelizacją
ustawy o IPN mało kto zauważył, że po cichutku umiera nam Senat, zwany niegdyś
izbą refleksji. Pomyślany w 1989 r. jako przeciwwaga dla opanowanego przez
postpeerelowskie partie Sejmu - już po pierwszych wolnych wyborach w 1991 r., a
potem po przyjęciu tzw. małej konstytucji zdecydowanie stracił na znaczeniu.
Przez kolejne lata co i raz pojawiały się propozycje zlikwidowania tej izby.
Senat bronił się argumentem, że potrzebna jest refleksja nad przyjętymi w
pośpiechu ustawami sejmowymi, co rzeczywiście od czasu do czasu podtrzymywało
rację jego bytu. Począwszy od 2007 r., a w szczególności w kadencji 2011-15,
rozpoczął się jednak - z inicjatywy samych senatorów - proces nadawania
Senatowi mocniejszej i bardziej wyrazistej roli w polskim systemie
parlamentarnym. Senat zaczął mianowicie szerzej wykorzystywać prawo inicjatywy
ustawodawczej w celu lepszej realizacji praw obywatelskich i w ogóle ulepszania
prawa.
Czynił to przez:
1 współpracę z
rzecznikiem praw obywatelskich, który w rocznych raportach wymieniał przepisy naruszające prawa obywatelskie;
2 analizę wyroków
Trybunału Konstytucyjnego, w których TK wskazywał na wymagające zmiany
niekonstytucyjne przepisy;
3 analizę
raportów Najwyższej Izby Kontroli, w których nierzadko pojawiały się propozycje
zmian w prawie;
4 wzywanie „na
dywanik” ministrów opóźniających wydawanie wymaganych ustawami rozporządzeń,
bez których ustawy były martwe.
W ten sposób stopniowo Senat budował swoją
nową tożsamość: stawał się strażnikiem i inicjatorem dobrego prawa - zarówno w
stosunku do pojedynczego obywatela (lub grup obywateli), jak i do instytucji, a
dodatkowo był także izbą refleksji, gdy Sejm uchwalił prawny bubel.
Co z tego zostało
po przejęciu władzy w Senacie przez prawych i sprawiedliwych? Nic. Rzecznik
praw obywatelskich jest dla PiS wrogiem publicznym nr 1, NIK pod kierownictwem
Krzysztofa Kwiatkowskiego to NIK-t, z Trybunału Konstytucyjnego została atrapa,
a ministrów „na dywanik” żaden pisowski senator ani marszałek nie śmie
zawezwać. Wyparowała również „refleksja”, bo najsensowniejsze poprawki są
odrzucane, a ewidentnie niekonstytucyjne ustawy są przyjmowane - na ogół niemal
z szybkością światła.
Gwóźdź do trumny Senatu wbiła debata
dotycząca ustawy o IPN. Senatorowie PiS, choć prywatnie mówili mi o jej
kontrskuteczności, karnie zagłosowali nad tym szkodliwym dla wizerunku Polski
bublem, bo taka była wola prezesa. Tak się przy tym spieszyli, że ograniczyli
senatorom opozycji prawo do zadawania pytań i do wypowiedzi. Przykro patrzeć na
tę degrengoladę Senatu. Odzyskanie tej izby dla demokracji, rozsądku i
przysłowiowej refleksji jest jednak możliwe. Wybory do Senatu są większościowe,
wystarczy, aby demokratyczna opozycja w każdym ze stu okręgów wystawiła tylko
jednego wspólnego kandydata - a PiS może znaleźć się w mniejszości. Warto o tym
pamiętać w ogniu sporów o wspólne listy do Sejmu.
Rozszaleli nam się wojewodowie w swym
dekomunizacyjnym zapale. Wytyczne wszędzie są takie same: „komucha” (kto nim
był, określa urzędnik IPN) z nazw ulic wyciąć, Lecha Kaczyńskiego na plany
miast nanieść! Rady miast, broniąc się, podejmują uchwały zmieniające nadane
przez wojewodów nowe nazwy ulic na jeszcze inne, bo tych nadanych bez ich zgody
nie chcą. Wojewodowie unieważniają te uchwały, a sprawy idą do sądu. Wywołana
przez PiS wojna trwa, a mieszkańcy zastanawiają się, jaki właściwie jest ich
adres zamieszkania? Opowiadano mi, że w Tokio ulice nie mają nazw, a adres
podaje się następująco: w czwartym sektorze, naprzeciw apteki. Wygląda na to,
że zapowiadana niegdyś przez Lecha Wałęsę budowa drugiej Japonii w Polsce
nareszcie się ziści.
Jako prawy (choć
związany z lewicą), szanujący ustawy obywatel chciałbym pomóc pisowskim
tropicielom śladów niepożądanej przeszłości. Czujni oni są jak myśliwskie
wyżły, ale biegają z nosem przy ziemi i nie dostrzegają zarazy, jaka szerzy się
w przestrzeni publicznej - i to w całym kraju, na oczach zgorszonych obywateli!
Mam tu na myśli tablice rejestracyjne pojazdów. Weźmy takich poznaniaków -
jeżdżą samochodami z literami PO! Zmusza się więc prawych Wielkopolan,
zwolenników „dobrej zmiany”, do tak upokarzającego zapierania się własnych
poglądów! Ale to nie koniec. W Słupcy i powiecie słupeckim obowiązuje
rejestracja PSL, chociaż w wyborach 2015 r. PSL zebrał tam tylko 12 proc.
głosów. Niebywały - jak mawia prezes - skandal! Gdybyż jednak sprawa dotyczyła
tylko tych dwóch - przyznajmy, oburzających - przypadków, to pół biedy.
Wiadomo, postkomuna robi, co może, aby zaistnieć. Tu wystarczy szybka decyzja:
zamiast PO - PiS, zamiast PSL - PRZ („PoRoZumienie” Gowina), a prawu oraz
sprawiedliwości stanie się zadość.
Niestety, gdy
jeździmy po kraju, prześladują nas także miazmaty peerelowskiej przeszłości.
Mogłoby się wydawać, że o skompromitowanych wspólnikach PZPR (tworzących także
przez pewien czas zdradziecki rząd Tadeusza Mazowieckiego), czyli o
Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym i Stronnictwie Demokratycznym, nikt już nie
będzie nawet wspominał. A tu proszę: w Sławnie bezwstydnie szaleją samochody z
oznakowaniem ZSL, a w Dąbrowie Górniczej - SD! Trosce prezesa Jarosława polecam
pytanie, czy to zwykła nieuwaga, czy może coś więcej'?
W tym przypadku można jeszcze zadawać
pytania, ale to, co niedawno zobaczyłem w telewizji, wstrząsnęło nie tylko mną,
ale także - jak sądzę - każdym szczerym patriotą. Pamiętają państwo sympatyczną
(tak się pozornie wydawało) akcję obdarowania amerykańskiego aktora Toma
Hanksa małym fiatem? Niby chodziło o promocję Polski i polskiego przemysłu, ale
wystarczyło spojrzeć na tablicę rejestracyjną tego samochodu: SB (!) 0126T, aby
zorientować się, kto za tym stoi i komu to służy. Przypadek?
A to, że w
Siedlcach zagnieździły się dawno podobno rozwiązane WSI (Wojskowe Służby
Informacyjne), to też przypadek? To brak czujności, a bez rewolucyjnej
czujności dobra zmiana padnie jak kawka. Tymczasem rządzący zabawiają się
wymianą Wojciecha Jasińskiego (zarobił już dość) na Daniela Obajtka (musi
jeszcze dorobić) oraz Bartłomieja Misiewicza na Ewę Bugałę. Panie prezesie,
panie ministrze Brudziński - larum grają! Do roboty!
Marek Borowski
Odrobina absurdu
Wydarzenia wokół żałosnej ustawy o IPN
przywodzą na myśl Marzec 1968 r. Co prawda Jan Olszewski uważa takie
skojarzenia za „absurdalne”, ale co nam szkodzi? Oczywiście, w ciągu pół wieku
świat zmienił się nie do poznania, komunizm upadł, Polska jest wolna i na
wyśnionym Zachodzie. Polska trwa, wraz ze swoimi zaletami i kompleksami, a
jednym z nich (dla niektórych najważniejszym) są Żydzi. Żywi czy martwi,
uwierają internautów jak kamyk w bucie. Widzę to m.in. na moim blogu internetowym
„En passant”. Przez 10 lat przewinęły się setki tysięcy odwiedzających i
komentarzy. Bez względu na temat mojego kolejnego posta (rodzaj zagajenia),
dyskusja na ogół schodzi na Żydów.
Nie dotyczy to
wyłącznie sieci. Na ulicach Białegostoku, na placu we Wrocławiu, w centrum
Warszawy, gdzie niektórzy uczestnicy (wiem, wiem, nie wszyscy) wielotysięcznego
Marszu Niepodległości skandowali: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć
syjoniści”, nawet w lesie, gdzie garstka idiotów świętowała urodziny Hitlera -
wszędzie Żydzi. I to w 50 lat po kolejnej fali emigracji, kiedy Polska stała
się w dużym stopniu Judenfrei. Nietrudno więc o skojarzenia z Marcem.
Pierwsze
skojarzenie: w obu przypadkach (’68 i ’18) wydarzenia nie były nagłe i
nieoczekiwane, one dojrzewały, pracowano nad nimi. W latach 60. raczej
zakulisowo, w aparacie władzy, pół wieku później jawnie, w narodowym i
pseudopatriotycznym wzmożeniu, w marszach narodowców, w antysemickich mediach,
w bojówkach zakłócających odczyty i spotkania z czytelnikami, na ulicy, a nawet
w lesie. Historyk Piotr Osęka swoją książkę „Marzec ’68” rozpoczyna od czasów
okupacji niemieckiej, od porachunków komunistów - krajowców (Moczar, Gomułka)
i „Moskali” (Kasman), zrzuconych z rosyjskich samolotów, „przybranych w długie
szynele”. W latach 60. żyło się ciężko, Gomułka - kiedyś symbol niezależności -
stawał się bezradny i irytujący, aparat partyjny sarkał, „partyzanci” Moczara,
ze swoją ideologią narodowego komunizmu i żydokomuny, szli w górę. Pół wieku
później, w styczniu 2018 r., sprawa też ma swoją historię, co najmniej od
Okrągłego Stołu. I także idzie z góry, gdzie powstała koślawa ustawa.
Drugie skojarzenie:
w obu przypadkach zaczęło się między innymi od pamięci historycznej, od
liczenia ofiar drugiej wojny światowej, której historia dotychczas nie jest w
Polsce przepracowana, jej pełny obraz nie jest znany ani uznany za wspólny, a
nawet jest celowo wypaczany. W 1968 r. zaczęła się licytacja ofiar i
cierpienia, która trwa do dzisiaj - kto więcej cierpiał, kto bardziej - Polacy
czy Żydzi, czy więcej było sprawiedliwych czy szmalcowników, policjantów
granatowych czy żydowskich?
Pierwszy sygnał dał
Władysław Machejek z „Życia Literackiego”, atakując Wielką Encyklopedię
Powszechną PWN za to, jakoby zawyżała liczbę Żydów zamordowanych w Auschwitz,
a zaniżała liczbę ofiar polskich. „Smutno mi Boże, gdy się spać położę... i
odkrywam w ósmym tomie WEP a raczej w pewnych jej hasłach zatopioną prawdę.
(...) Komu na korzyść ma wyjść zatajanie milionowych strat wśród Polaków?”.
Krytyce poddano hasło „Obozy”, a także ilość miejsca poświęconego Żydom, ich
kulturze, nawet Biblii. Potem nastąpiła awantura o „Dziady”, brutalne represje
wobec protestujących studentek i studentów, partyjne masówki z hasłami
antysemickimi, egalitarnymi i populistycznymi. „Oczyścić partię z syjonistów”,
masowe zwolnienia, szczucie na partyjną elitę, „nową klasę”, oskarżenia przez
Gomułkę o piątą kolumnę, fala emigracji na upokarzających warunkach (ze
zrzeczeniem się obywatelstwa i dobytku), tragedie rodzinne i przyjacielskie
(„ci odlatują - ci zostają”, jak pisała Agnieszka Osiecka), aresztowania i
procesy, rodzi się zalążek opozycji: Kuroń, Modzelewski, Michnik, Macierewicz,
Lasota, Gross, Blumsztajn, Dajczgewand, Król, Celiński, Chojecki, Aleksander
Smolar, Staniszkis i inni. Któż by przewidział, że pół wieku później niektórzy
z nich znów znajdą się w opozycji?
Skojarzenie
trzecie: czystka. Wtedy - obrzydliwa kampania antysemicka, włącznie z
pozbawianiem obywatelstwa i masową wielotysięczną emigracją. Moją ciotkę
wywalili z przedsiębiorstwa COPiA (szycie kostiumów teatralnych). Czystka w
aparacie władzy, w mediach, uczelniach. Wymiana elit. Odchodzi część starych
komunistów i intelektualistów, nieraz z bagażem stalinizmu, a na ich miejsce
przychodzą marcowi docenci i młodzi aparatczycy, przed którymi otwierają się
drogi awansu.
Dziś mamy inną
czystkę. Prezes pogania ministra do likwidacji partyjnych złogów, to samo w
publicznych mediach, w spółkach Skarbu Państwa, w przemyśle zbrojeniowym, tam
gdzie są pieniądze. Były minister obrony Antoni Macierewicz z dumą opowiada,
ilu wyrzucił generałów, a minister spraw zagranicznych - ambasadorów. Obu już
nie ma. Nosił wilk razy kilka.
Pomiędzy tamtym marcem a tym lutym istnieje
też wiele różnic. Inna jest sytuacja gospodarcza i międzynarodowa kraju, inne
- znacznie lepsze - są nastroje społeczeństwa i poparcie dla demokratycznie
wybranej władzy. Marzec ’68 wyprzedzał zaledwie o kilka miesięcy interwencję
zbrojną w Czechosłowacji, Zachód był daleko. W lutym ’18 Zachód jest tuż, tuż,
do pewnego stopnia my też jesteśmy Zachodem, dlatego nie milczy Biały Dom,
Departament Stanu, Unia Europejska, Komisja Wenecka - nie ma żelaznej kurtyny,
wszyscy widzą, co się w Polsce dzieje, niektórzy nie potrafią milczeć.
Skojarzenie
czwarte: władza nie znosi kontaktów opozycji z mediami zagranicznymi. Uważa, że
Polska jest otoczona przez wielki spisek sterowany z Warszawy. Zarówno w Marcu
’68, jak i teraz pojawia się oskarżanie przeciwników o współpracę ze zgniłym
Zachodem, zwłaszcza z Niemcami i z Izraelem. Ofensywa marcowa została
zatrzymana mniej więcej po roku (maj ’69?) przez samego Gomułkę. „Luty ’18”
może dopiero się zaczyna, ale trudno być prorokiem we własnym kraju.
Skojarzenie
ostatnie: wtedy partia chciała zmusić POLITYKĘ, żeby się ugięła, dzisiaj nikt
nas do niczego nie zmusza.
Daniel Passent
Korona nie dla Elżbiety
Kiedy pada pytanie, dlaczego zarząd Orlenu
został zwolniony, słyszymy odpowiedź: bo był to najlepszy zarząd z
dotychczasowych i przyniósł spółce wyniki, o jakich nikt dotąd nie marzył.
Czyli powód do zwolnienia był.
Kiedy zastanawiamy
się, dlaczego musiała odejść premier Szydło, słyszymy, że powód jest oczywisty -
bo była bardzo popularna, świetnie wywiązywała się ze swoich obowiązków i
fantastycznie wykonywał powierzone jej zadania. Wszystko jasne.
Kiedy przemnożymy
te odpowiedzi, linia racjonalnego myślenia musi zostać zgruzowana, bo nikt inny
o tej pory nie wpadł na taki tok rozumowania. Panujący nam miłościwie
prezydent, uzasadniając podpisanie ustawy o IPN, tak żarliwie mówił o jej
wadach, że sumienie nie pozwoliło mu na weto.
Prezydent został
honorowym obywatelem Seulu. Szczerze mu tego gratulujemy i po ludzku zazdrościmy,
bo to duże i nietypowe wyróżnienie. W przemówieniu dziękczynnym zauważył coś,
co jest oryginalnym spostrzeżeniem, że Seul jest bardzo duży. W naszym kraju
ktoś, kto zostaje honorowym obywatelem miasta, ma zapewniony bezpłatny bilet
miejskiej komunikacji i darmowy pochówek. Nie wiem, jakie przywileje ma
honorowy obywatel Seulu, ale jeżeli przysługuje mu darmowa komunikacja, to
może hulać po mieście, ile wlezie, nie zwracając uwagi na to, że to bardzo duże
miasto. Nie mam wątpliwości, że prezydent będzie obecny na olimpijskich
skokach. Oddaję te parę słów po udanych dla Polaków kwalifikacjach i nie wiem,
czy przyniesie naszym zawodnikom szczęście. W Zakopanem nie do końca mu się to
udało. Ale z drugiej strony nie był jeszcze wtedy honorowym obywatelem Seulu.
Telewizja BBC nie
dogadała się z prezesem Kurskim w sprawie koprodukcji narodowego serialu. W
rewanżu BBC nie wyemituje (a były takie przymiarki) polskiego serialu „Korona
królów”. W ten sposób królowa Elżbieta i jej dwór zostają pozbawieni szansy na
nabycie wiedzy, jak ciekawie spędzali czas polscy królowie. A byłoby się czego
uczyć.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Wozy kolorowe
Los sprawił, że w ostatnim czasie
codziennie odwiedzałem wielki warszawski szpital przy ulicy Banacha. Szedłem
długim korytarzem do wind, które akurat były przyjazne i nie trzeba na nie
długo czekać. W nich jedyny ślad człowieka zewnętrznego: flamastrem napisane
„hwdp” na świetlówkach. Osoba, którą odwiedzałem, nie miała znanego nazwiska
ani najmniejszych znajomości. Starsza pani, skierowana na leczenie przez
lekarza z przychodni, w dość poważnym stanie. Zaopiekowano się nią znakomicie.
Lekarzom i pielęgniarkom, których poznałem, dziękuję za to z całego serca. Ale
opowieść będzie o czym innym.
Bodajże trzeciego
dnia miało miejsce spore poruszenie. Schody przed wejściem i korytarz w
pobliżu szatni były zatłoczone Romami. Kilkadziesiąt osób elegancko ubranych,
zadbanych, kobiety w kożuszkach i wyjściowych spódnicach z fioletowego
aksamitu, w czystych czarnych zamszowych trzewikach na obcasie, nienagannie
uczesane, z ozdobnymi spinkami w niedużych kokach. Panowie w kaszkietach i
kapeluszach fedora, jakie nosił Al Capone, w garniturach z kamizelkami, w czarnych
paltach. Zachowywali się spokojnie. Nie tak jak kilka lat wcześniej, gdy na
izbie przyjęć też zjawiło się ich sporo, wołali do siebie ponad głowami
pacjentów, tłukli w automat sprzedający napoje, a przed parkingiem urządzili
wrzaskliwy piknik na trawie. Wtedy przyjechali z kimś, kto potrzebował nagłej
pomocy. Tym razem pacjentem była podobno młoda kobieta.
Przez kilka dni,
dopóki przebywała w szpitalu, tłum Cyganów wypełniał hol od rana do wieczora.
Rozmawiali cicho lub tkwili w milczeniu, jakby czekali na pociąg. Gdy kupowałem
napoje w kiosku, podeszła romska kobieta z chłopcem, na oko pięciolatkiem.
Wyglądał zjawiskowo w świetnie skrojonej jesionce z futrzanym kołnierzem i z
elegancko zaczesanymi do góry włosami. Puściłem do niego oczko, on puścił do
mnie. Zrobiłem głupią minę, on też. Zaczęliśmy robić miny na zmianę, Cyganka
była speszona. „Dobry z pana człowiek” - powiedziała.
Porajmos to romski
odpowiednik żydowskiego Holokaustu. Całkowita eksterminacja. W tłumaczeniu znaczy
„pochłonięcie”. W czasie wojny zamordowano ponad pół miliona Romów, ale ofiary
nigdy nie zostały policzone, bo z reguły nie miały żadnych dokumentów. Poprzez
wygląd, obyczaje, a zwłaszcza pochodzenie - wywodzą się z protoplastów
Aryjczyków - stanowili „zagrożenie dla czystości rasy”. W1943 roku Himmler
wydał wyrok:
wybić ich do końca, podobnie jak Żydów. Nie mówimy o nich w
tych dniach.
Mój przyjaciel
Gustaw, cygański skrzypek z zespołu Roma, wspaniały lutnik, który naprawiał
gitary muzykom z amerykańskiego zespołu Styx, opowiadał mi o niektórych zwyczajach. Kiedy zachorował w Chicago i wylądował
w szpitalu - odwiedzały go wycieczki. Wyjaśnił, że byłoby nietaktem, gdyby
ktoś nie zjawił się w szpitalu, kiedy inny choruje. „Czy Cygan może być lekarzem?”
- pytałem. „Nie, nie wolno nam mieć do czynienia ze śliną, z odchodami, z
ludzkim potem. Z kobietami w czasie miesiączki. Wszystko to rzeczy nieczyste”.
Słowo „nieczyste” ma znaczenie mistyczne, ponadreligijne, określa tak wiele
rzeczy, że tylko oni są w stanie to ogarnąć. Tabu „nieczystości” złamać nie
wolno.
Ostatniego dnia
natknąłem się w pobliżu szatni na moją dobrą przyjaciółkę, słynną piosenkarkę.
W każdy wtorek wpada do szpitala na Banacha do kaplicy na mszę. Podobno ksiądz
jest wyjątkowy i odprawia piękne misterium. Rozmawialiśmy przez chwilę. Gdy
mijałem Romów, policzyłem stojące kobiety i siedzących na krzesłach mężczyzn -
osiemdziesiąt osób. Przed drzwiami mały chłopiec pomachał mi na pożegnanie, a
ja jemu.
Są najmniej
szanowaną grupą społeczną w Polsce. Gdy Polacy w USA w drugim lub trzecim
pokoleniu praktycznie nie używają języka polskiego - oni bezustannie mówią w
swoim. Mimo ogromnych nacisków, by się całkowicie asymilowali, są zamknięci w
sobie, źle się czują w polskich szkołach. Mają złą opinię. Wciąż ubierają się
po swojemu, nie rezygnują ze swych tradycji. W święto zmarłych zasiadają wokół
grobów bliskich z jedzeniem i alkoholem, urządzając im przyjęcie. Są głęboko
wierzącymi katolikami.
Gustaw mi naprawiał
gitarę, Kennedy uczył mnie poślizgów swoim Trans Amem, książę Witek prosił,
bym mu grał na gitarze melodię z „Ojca chrzestnego” i on ją wtedy śpiewał. Jest
ich w Polsce więcej niż Żydów. Są Polakami. Czy kiedykolwiek polski Rom mógłby
zostać posłem na Sejm? Wyobraźcie to sobie.
Zbigniew Hołdys
All you need is love
Nie da się ukryć, że walentynki mnie
drażnią. Niegroźnie, ale jednak. Trochę tym, że to taki mechaniczny
przeszczep ze Stanów, jakby ktoś nagle zainstalował na Łazienkowskiej drużynę
bejsbolową. Gryzie mi się też spontaniczność i nieprzewidywalność miłości z
dekretowaniem, że 14 lutego, ten tego, dzień zakochanych.
I wszystko takie
uładzone, grzecznusie, słodziutkie. Wolę pokręcone historie. Choćby mój sporo
młodszy kumpel, który po kilku latach niewidzenia spotkał piękną koleżankę ze
szkoły, on się ucieszył, ona się ucieszyła, zaczęli gadać, ale jakoś im nie
szło, a że kolega jest dość szczery, tedy rzucił: „Rozmowa się nie klei, więc
pójdę się odlać”. I wiecie co? Poskutkowało. Pobrali się. No, a potem się
rozwiedli, ale to już przecież całkiem inna historia.
Albo jak byliśmy z
kolegami w pewnej warszawskiej klubokawiarni, takiej z tych nieoznaczonych, co
trzeba wiedzieć, gdzie wejść, w środku kolorowa bohema. Obsługiwała nas
pofarbowana na czerwono dziewczyna z jakimś tysiącem kolczyków w różnych
miejscach. Któryś z kumpli zamówił ruskie. Kelnerka je przyniosła i pyta, kto
zamawiał. Ale muzyka głośno grała, wszyscy rozgadani, nikt nie zwrócił uwagi.
Dziewczyna chyba ze trzy razy powtórzyła, aż w końcu nie wytrzymała i
krzyknęła: „Do kurwy nędzy!!! Kto zamawiał pierdolone pierogi?!”. Rozmowa
zamarła, a z oczu jednego z kolegów, tak jak na filmach rysunkowych, zaczęły płynąć
w stronę dziewczęcia czerwone serduszka. Umówili się na randkę. Z której chleba
nie było, ale wspomnienie i owszem.
Spoko, nie
narzekam, są istotniejsze problemy na świecie i muszę przyznać, że ja również
mam ujmujące przeżycie związane z walentynkami. W roku 2002 pisałem reportaż o życiu
bramkarzy. Nie o Janie Tomaszewskim czy Jerzym Dudku, lecz o panach pilnujących
wejść na koncerty, do dyskotek, klubów oraz dyscypliny i porządku w tychże.
Czyli o takiej dziwnej strefie między podziemiem, mafią i policją. Problemem
była kwestia zaufania bohaterów do reportera. Chciałem, żeby sami opowiadali
swój świat. Na szczęście znajomy adwokat miał kilku takich podopiecznych, zapewnił
ich, że jestem w porządku i nie zrobię im kuku w tekście.
Zaczęli ze mną
gadać, poznali z kolegami, aż w pewnym momencie zaufali na tyle, że chcieli
mnie zabrać na tak zwany wjazd. Czyli mieliśmy wejść grupą i siłą do dyskoteki
ochranianej przez konkurencję i zrobić demolkę, by zasugerować właścicielowi
zmianę ochrony. Musiałem nowym znajomym tłumaczyć, że brak mi słów, by
wyrazić, jak strasznie żałuję, ale jestem dziennikarzem i nie mogę brać
udziału jako strona w działaniach zbrojnych. Byli na swój sposób honorni,
zrozumieli, nie obrazili się.
Minęło kilka
kolejnych dni. Jeden z bramkarzy wyznaczył mi spotkanie w centrum dużego
miasta pod Pizzą Hut. Wchodzimy do środka i dzieją się naraz dwie, trzy, a
nawet cztery rzeczy. Tu trzeba zaznaczyć, że byłem już po dwóch edycjach
programu „Agent” w roli prowadzącego, czyli miałem całkiem popularnego
telewizyjnego ryja. Więc najpierw widzę, że mimo dnia powszedniego i
nieoczywistej pory między obiadem i kolacją lokal jest pełen, dość dziwne.
Jest coś jeszcze innego dziwnego, ale nie potrafię zdefiniować co.
W tym momencie dzwoni
telefon mego rozmówcy. Ktoś mówi po drugiej stronie, na co mój towarzysz rzuca:
„Co, kurwa? Chyba se, kurwa, jaja robisz?”. Średnio głośno, tylko dwa stoliki
zaczynają na nas patrzeć. Ale ten, co dzwoni, zapewne tłumaczy, że nie,
bynajmniej nie stroi sobie żartów, gdyż mój pan bramkarz zaczyna ryczeć: „Chuj
mnie to kurwa obchodzi! Jebany nie ma już kurwa kolan, rozumiesz to, kurwa?!
Zajebię tę pizdę, mów mi już, kurwa, gdzie on jest?! I powiedz szmacie, że jadę
po niego!”. To oczywiście zaledwie drobniutki fragment, w zasadzie niewinna namiastka
tej wielkiej kwiecistej przemowy o smętnym losie kolan i odbytu nieznanego mi
partnera biznesowego mego informatora, ważne jest co innego. Po pierwszej
wzmiance o kolanach cała restauracja z osłupieniem spojrzała na mówcę, który
to stan oszołomienia niestety się zwiększył, gdy ludzie rozpoznali stojącego
obok czerwonego jak cegła pana z telewizji. Czułem się, jakby mnie postawili
nago na szkolnej akademii, chciałem uciec, wiedząc jednocześnie, że jak dam w
długą, to nici z reportażu. I jednocześnie w tym momencie zdałem sobie sprawę,
co mi nie pasowało. Byliśmy jedynym duetem facetów w knajpie. Wszędzie
siedziały wyłącznie pary damsko-męskie, przeważnie młode, wpatrzeni w siebie
(przynajmniej do chwili, gdy zaczął przemawiać mój kompan) chłopcy i
dziewczyny, na stołach wazoniki z kwiatkami.
To były pieprzone
walentynki.
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz