W państwowych
instytucjach obowiązuje zasada drzwi obrotowych - jedni wchodzą, drudzy
wychodzą. Kiedy po wyborach rządy przejmuje nowa władza, drzwi szybko się
kręcą. Tym razem jednak od dwóch lat nie przestają się obracać, a ostatnio
nabrały wyjątkowego tempa.
Gdański koncern Energa od jesieni 2015 r. ma już siódmego prezesa. Niektórzy byli
tak krótko, że nie zdążyli się czymkolwiek wykazać. Przychodzili i odchodzili, nie wiadomo dlaczego. Państwowy
właściciel, nawet w spółkach publicznych, nie czuje się w obowiązku, by cokolwiek
tłumaczyć, choć wpływa to na kurs akcji. Na razie Alicja Klimiuk ma status
pełniącej obowiązki prezesa Energi, ale też poważne szanse na pełnoprawną
nominację. Nie dlatego, że przemawiają za tym jakieś jej wyjątkowe kwalifikacje
i osiągnięcia zawodowe, bo te dziś w państwowej gospodarce są raczej
obciążeniem niż atutem. Ważniejsze są afiliacje polityczne, czyli który polityk
wspiera tego czy innego menedżera. W biznesowej gwarze używa się określeń „od
kogo on jest” albo „do kogo raportuje”.
Prezes Klimiuk na przykład kojarzona jest z Jarosławem
Zielińskim, wiceministrem spraw wewnętrznych, tym, którego policjanci
posypywali z helikoptera własnoręcznie zrobionym konfetti i nosili za nim
parasol. Zieliński jest liczącym się politykiem PiS, więc to dość mocna
afiliacja. Pani prezes ma szanse przynajmniej na kilkumiesięczne rządy w
Enerdze. Potem zapewne straci stanowisko, a może, jak jej poprzednik Daniel
Obajtek, awansuje do jakiejś bardziej prestiżowej i jeszcze lepiej płacącej
spółki w rodzaju Orlenu.
Ale by to osiągnąć, trzeba być „od nie byle kogo”, a
najlepiej od samego prezesa. Tak jak Obajtek, który jest kadrowym odkryciem
PiS na miarę Mateusza Morawieckiego. Na Nowogrodzkiej mówią, że Kaczyński jest
nim zauroczony tak jak premierem. Obajtek to dla niego ucieleśnienie ideału
menedżera nowego typu: młody, nieprzesadnie wykształcony (świeżo zdobyty dyplom
prywatnej uczelni radomskiej), więc nieskażony menedżerskimi mądrościami, za to
nadrabiający siłą woli. Twardy, ideowy, gotowy realizować linię partii bez
względu na koszty i konsekwencje.
To ważne, bo PiS unika zawodowych menedżerów. Taki jest
efekt lekcji wyciągniętej z kłopotów premiera Donalda Tuska z prezesem Polskiej
Grupy Energetycznej Krzysztofem Kilianem. Kilian, jako wieloletni przyjaciel
Tuska i jego nieformalny doradca gospodarczy, został mianowany prezesem PGE z
zadaniem doprowadzenia do budowy wielkiej elektrowni węglowej w Opolu. Odmówił
jednak wykonania polecenia, tłumacząc, że z przygotowanych analiz wynika, że
taka decyzja będzie niekorzystana, a jemu prawo zabrania działania na szkodę
spółki. Mimo upomnień ze strony Tuska, żeby nie filozofował, bo elektrownia
jest potrzebna krajowi, zdania nie zmienił i w efekcie stanowisko stracił.
Następca już nie grymasił.
Odważny jak polityk
Zawodowi menedżerowie boją się
wprowadzonego niedawno do Kodeksu karnego artykułu 296, który ma być batem na
prezesów spółek, jeśli swymi nieodpowiedzialnymi decyzjami doprowadzą do
znacznej szkody majątkowej. Grozi za to nawet 5 lat więzienia. I nie można się
usprawiedliwić, że wykonywało się polityczne zadania. Tymczasem politycy coraz
częściej domagają się od szefów państwowych spółek podejmowania decyzji
o poważnym wymiarze finansowym, których racjonalność
jest wątpliwa lub trudna do oszacowania.
Do gospodarki PiS bierze dziś ludzi, którzy nie mogą się
długo zastanawiać, czy to dobre dla spółki czy nie. Mają nie dyskutować.
Partia chce być postrzegana jako sprawna i błyskawicznie realizująca nawet
najbardziej fantastyczne projekty. Niezależnie, czy to będzie budowa elektrowni
atomowej, nowej kopalni węgla kamiennego, fabryki samochodów elektrycznych,
gigantycznego lotniska czy podmorskiego gazociągu.
I taki jest Daniel Obajtek, który w Enerdze bez wahania podpisał
się pod decyzją o budowie elektrowni węglowej w Ostrołęce (inna sprawa, że
szanse na realizację są nikłe), a teraz zapewne podpisze się pod decyzją o
budowie elektrowni atomowej przez Orlen. Jest więc przeciwieństwem swego
poprzednika Wojciecha Jasińskiego. Ten bronił się przed angażowaniem Orlenu w
wątpliwe ekonomicznie przedsięwzięcia i miał nadzieję, że dobre wyniki
finansowe koncernu go osłonią. Tak kalkuluje wielu prezesów, ale zwykle się
mylą, bo wyniki finansowe w decyzjach kadrowych specjalnie nie znaczą. Zresztą
wiele państwowych spółek ma pozycję monopolistyczną i jest chroniona przez
państwo, więc zyski przychodzą niejako mechanicznie.
Jasiński jest o pokolenie starszy i politycznie mocniejszy
od swego następcy. To wierny druh i przyjaciel Jarosława Kaczyńskiego, członek
kierownictwa partii. Jak przyznają w centrali PiS, Jasiński „raportował do
Kaczyńskiego” i nikogo poniżej nie uznawał za godnego partnera. Także ministra
energii Krzysztofa Tchórzewskiego, któremu formalnie podlegał. Według naszych
informacji szef PiS był po prostu rozczarowany zbyt miękką ręką Jasińskiego.
Zamiast ciąć równo do poziomu sprzątaczek, jak Obajtek w Enerdze, pozostawił
spore grono menedżerów, których tam zastał.
Drugim niewybaczalnym błędem było zdanie się w bieżącym
zarządzaniu na wiceprezesa Mirosława Kochalskiego. Kochalski w przeszłości
pracował w Orlenie na kierowniczych stanowiskach, pełnił też obowiązki
prezydenta Warszawy, był także prezesem Ciechu, w czasach gdy spółka ta jeszcze
należała do państwa. Popadł więc w zgubny menedżeryzm, a na dodatek ciągnęły
się za nim stare sprawy. Zasadził się na niego Patryk Jaki i jego sejmowa komisja
reprywatyzacyjna. Już w zeszłym roku politycy PiS zaczęli się domagać, by go
wylać z zarządu Orlenu. Jasiński się na to nie godził, więc ostatecznie i on
stracił stanowisko.
Jest i taka hipoteza, że byłemu prezesowi i jego ludziom
miały zaszkodzić zapowiedzi rozbudowy stacji benzynowych Orlenu o placówki handlowe, tak by obejść ustawę o zakazie handlu w
niedzielę. Na pocieszenie dostał ofertę pracy jako doradca zarządu Orlenu.
Obowiązki żadne, a zawsze tych kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie.
Obajtek zaczął już czyszczenie Orlenu, zaczynając od ludzi
Kochalskiego. Na tym się jednak nie skończy, bo nowy szef koncernu naftowego
wie, czego od niego oczekuje prezes PiS. Orlen to jedna z najbogatszych spółek,
płaci ogromne pieniądze, więc chętnych nie brakuje. Trzeba jednak umiejętnie
godzić oczekiwania wielu wpływowych polityków Zjednoczonej Prawicy, którzy będą
forsowali swoich kandydatów. Obajtek przećwiczył to w Enerdze, która była
zasiedlona przez armię politycznych nominatów kierowanych przez wpływowych
pomorskich polityków: Andrzeja Jaworskiego, Jolanty Szczypińskiej, Jacka
Kurskiego, Janusza Śniadka, Grzegorza Biereckiego. Trzeba było wszystkich
umiejętnie obdarować wysokopłatnymi, a mało wymagającymi stanowiskami, bo przecież
politycznych nominatów na stanowiska ściśle energetyczne kierować trudno.
Jeszcze kogoś porazi prąd.
Przyzwoite pieniądze
Tak się złożyło, że PiS
najchętniej i najszybciej zdobywał te przyczółki, na których swoi mogli poczuć,
że wreszcie pracują za przyzwoite pieniądze. Antoni Macierewicz po objęciu
teki ministra obrony narodowej zadbał, żeby podporządkować sobie przemysł
zbrojeniowy, dotychczas będący domeną ministra skarbu. Jego pierwszą decyzją
było odwołanie zarządu Polskiej Grupy Zbrojeniowej, w której skonsolidowano
cały przemysł zbrojeniowy. Trudno traktować tę decyzję inaczej niż jako polityczną,
bo Macierewicz nie tylko nie miał czasu zapoznać się z dokumentacją PGZ, ale
nawet nie spotkał się z władzami grupy. Odwołanie było tak szybkie, że jednego
z członków zarządu cofać trzeba było z delegacji.
Jednak nowi nie zdążyli się jeszcze czegokolwiek nauczyć, a
już byli wymieniani. W zeszłym tygodniu rozpoczęły się już pierwsze zwolnienia
w centrali. Przez ostatnie dwa lata w centrali PGZ zmieniono prawie 80 proc.
personelu. Teraz, krótko po odwołaniu ministra Macierewicza, stanowiska stracił
cały wybrany przez niego zarząd PGZ. Im również nie dano szansy spotkać się z
nowym ministrem. Na drugi ogień mają iść zarządy spółek zbrojeniowych, w
których wstępny audyt wykazał katastrofalne wyniki i straty liczone w
dziesiątkach milionów. Odchodzący zarząd wśród swoich sukcesów wymieniał wzrost
eksportu. - Statystykę napompowali m.in. sprzedażą żaglowca szkoleniowego
do Algierii. Tylko że kosztujący 40 mln euro żaglowiec wybudowała prywatna
stocznia, a PGZ jedynie pośredniczył w jego sprzedaży - tłumaczy jeden z ekspertów branży zbrojeniowej. W branży
pojawiły się komentarze, że rewolucja weszła w drugą fazę, w której pożera już
własne dzieci.
Wymienia się też kadry w leśnictwie. Gdy odchodzącego
ministra Jana Szyszkę zastąpił Henryk Kowalczyk, miejsce szefa Lasów Państwowych
- szybko i nieoczekiwanie - zajął podsekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska
Andrzej Konieczny. Zastąpił na etacie Konrada Tomaszewskiego, kuzyna Jarosława
Kaczyńskiego, który długo był nie do ruszenia. Żadna z jego barwnych i
skandalicznych wypowiedzi, np. o „zielonych nazistach” (czyli ekologach), „z
których mózgów wymyto te podstawowe wartości, że kobieta to kobieta, mężczyzna
to mężczyzna, że nie warto kochać się z kozą, dlatego że z tego dzieci nie
będzie”, czy też o walce z szatanem, która jest „rolą Lasów Państwowych”, nie
spotkała się z krytyką przełożonych.
Być może Tomaszewski się zmęczył, może trzeba było zrobić
miejsce dla młodych, ale kuzyna prezesa zastąpił były nadleśniczy, który przez
dwa lata był wiernym przybocznym ministra Szyszki. Sprawdził się na pierwszej
linii frontu, głośno popierając wycinkę, teraz słucha nowego szefa, którego
pierwszą decyzją jest zastosowanie się do unijnego zakazu i zaprzestanie
wycinki.
Minister Kowalczyk mianował też nowego dyrektora Białowieskiego
Parku Narodowego. Został nim Michał Krzysiak, lekarz weterynarii, od niemal 10
lat pracownik parku, zwany przez kolegów z pracy „Morbitalem” (to środek do
eutanazji zwierząt, a doktor wybrał sobie kiedyś taki prywatny adres mailowy).
Wcześniej aspirował do stanowiska kierownika Ośrodka Hodowli Żubrów, ale
żaden z czterech dyrektorów, którzy zarządzali BPN, nie powierzył mu tej
funkcji. Więc z szeregowego pracownika wskoczył od razu na fotel dyrektorski. I
w tym wypadku nie ma mowy o konflikcie z poprzednikiem, Krzysiaka namaścił
bowiem jeszcze Jan Szyszko: w październiku osobiście wręczył weterynarzowi
medal za zasługi dla ochrony przyrody na święcie hubertusa w Węgrowie.
Co ciekawe, dyrekcja Parku nic nie wiedziała o tym, że minister
nagrodzi jednego z pracowników, za to potem Krzysiak z medalem zważniał tak, że
nikt w Parku nie miał wątpliwości, że czeka go awans. Gdy kilka tygodni później
minister Szyszko odwołał dyrektor Olimpię Pabian za obronę żubrów przed odstrzałem
i sprzeciw wobec wycinki - choć oficjalnie żadnych powodów decyzji nie podano -
mniej więcej było już wiadomo. Konkursu na nowego dyrektora Szyszko nie zdążył
już ogłosić. Zrobił to jego następca. Jak podało ministerstwo, Michał Krzysiak
uzyskał najwyższą liczbę punktów od komisji
konkursowej, chociaż nie spełnia nawet wymogów formalnych: nie pracował 3 lata
na stanowisku kierowniczym, w Parku był kierownikiem gabinetu weterynaryjnego,
ale poza nim gabinet nie miał innych pracowników, więc doktor kierował sam
sobą.
Próba sił
3 stycznia 2018 r. minister Henryk
Kowalczyk, wówczas jeszcze przewodniczący Komitetu Stałego Rady Ministrów,
skierował do Jolanty Rusiniak, sekretarza Rady Ministrów, pismo informujące,
że „wycofuje projekt ustawy o zmianie ustawy o zasadach zarządzania mieniem
państwowym oraz niektórych innych ustaw (UD 305) z rozpatrzenia przez Radę
Ministrów”. To był formalny akt kapitulacji w wojnie, jaką kilka miesięcy
wcześniej rozpoczęła premier Beata Szydło o kontrolę nad państwową gospodarką.
Ta wojna stała się jedną z przyczyn jej upadku. Szydło chciała bowiem władzy,
jakiej nie miał dotychczas żaden premier. Pod pozorem uporządkowania kompetencji
i zadań organów administracji rządowej w zarządzaniu majątkiem państwowym
projekt dawał szefowi rządu niemal pełnię władzy nad 432 firmami, w których
Skarb Państwa jest jedynym właścicielem, i tych, w których dysponuje kontrolnym
pakietem akcji. W tym nad najbogatszymi, dysponującymi miliardowymi
budżetami, jak np. Orlen, PKO BP, PZU czy KGHM. Choć formalnie
premier miał po staremu delegować swoje uprawnienia na konkretnych ministrów,
to jednak w wielu sprawach mógłby sam podejmować decyzje. I oczywiście miałby
wpływ na obsadę najważniejszych stanowisk.
To oznaczałoby dramatyczne zaburzenie w układzie sił rządzących
dziś Polską. Bo wbrew pozorom PiS nie jest monolitem, w którym o wszystkim
decyduje Jarosław Kaczyński. Raczej zgodnie z zasadą check and balance musi
on równoważyć wpływy, by nikt nie wyrósł ponad miarę, ale też by nie został
odcięty od życiodajnego tlenu, czyli pieniędzy i stanowisk.
Frakcje
W polskiej polityce funkcjonuje
system przypominający układ państwa średniowiecznego: na szczycie jest król,
który opiera się na grupie (partyjnych) baronów, a każdy z nich ma własny
poczet wasali, ci zaś swoich. Z liczebności i oddania wasali rodzi się siła i
znaczenie barona, warunkiem jest jednak, by ten dbał o swój poczet i właściwie
go wynagradzał. Do tego służą odpowiednio hojne nadania w państwowych spółkach.
Dlatego nawet Jarosław Kaczyński nie zdołał wymusić posłuchu w dziedzinie
polityki wynagrodzeń, choć na początku sporo mówił o reżimie kominówek i samoograniczaniu się płacowym kadry
kierowniczej. Ostatnio ponoć zbiera informacje o najwięcej zarabiających menedżerach
w państwowych spółkach. Nie po to jednak armia PiS czekała przez osiem lat, by
teraz zaciskać pasa. Okazało się, że są nawet sposoby, np. poprzez
pseudonagrody, by także ministrom płacić jak menedżerom. Nic więc dziwnego, że
prawo dostępu do stanowisk w państwowej gospodarce jest kluczem do stabilności
politycznej Zjednoczonej Prawicy.
Pisolodzy zidentyfikowali kilkanaście grup interesów, z których
każda ma swoich ludzi do wykarmienia. Są więc zakonnicy, czyli ludzie
najdłużej stojący przy Jarosławie Kaczyńskim zwani zakonem PC, są ziobryści,
czyli ludzie Zbigniewa Ziobry z Solidarnej Polski, są gowinowcy z
Porozumienia, są szydłowcy, którzy wspierali byłą premier, są macierewiczowcy,
czyli związani z religią smoleńską i Klubami Gazety Polskiej, są też bliscy im rydzykowcy.
Własną wpływową grupę ma też Piotr
Naimski, apostoł polityki energetycznej PiS, za którym wędruje grono oddanych
mu uczniów. Odrębną grupę stanowią wreszcie ludzie służb specjalnych związani
z Mariuszem Kamińskim. Jest nawet w gospodarce niewielka frakcja związana z
prezydentem Dudą.
Nie ma za to grupy Morawieckiego. Jako człowiek, który do
polityki wszedł niedawno, premier nie stworzył jeszcze klasycznej grupy
interesu, choć w słynnym tajnym raporcie, który krążył wśród posłów PiS
(mającym charakter donosu), zidentyfikowano wokół niego kilka grupek, w tym
byłych harcerzy z ZHR, bankowców, głównie z BZ WBK, a także menedżerów z
gospodarki.
A przecież do wykarmienia, prócz frakcji, są jeszcze
rodziny. Od posad i lukratywnych zleceń dla żon, mężów, córek, synów i pociotków PiS (oraz córki leśniczego) aż gęsto. Na
przykład: syn ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego, Karol Tchórzewski,
został prezesem Przedsiębiorstwa Energetycznego w Siedlcach.
Drugi, Mateusz, zdobył lukratywne
zlecenie z Ministerstwa Infrastruktury dla kancelarii, w której pracuje.
Trzeci, Konrad, został dyrektorem w PZU, w czasach gdy w zarządzie PZU był
faworyt ojca Rydzyka, działacz PiS Andrzej Jaworski (dziś realizuje się w
zarządzie Krajowej Spółki Cukrowej, kontrolowanej przez Skarb Państwa).
Żona europosła PiS Ryszarda
Czarneckiego Emilia Hermaszewska zasiada w radzie nadzorczej jednej ze spółek
należących do PZU. Syn europosła Bartosz Czarnecki (drugi jest posłem) pracuje
w Polskiej Grupie Zbrojeniowej.
Karierę robi brat ministra sprawiedliwości Zbigniewa
Ziobry. Głównie z pomocą Michała Krupińskiego, zaufanego przyjaciela Zbigniewa
Ziobry, który już za „pierwszego PiS” był wiceministrem skarbu. Krupiński
najpierw przygarnął Witolda Ziobrę do PZU (gdy był prezesem, brat Ziobry pełnił
funkcję doradcy zarządu w spółce-córce PZU Życie). Potem gdy Michał Krupiński
został prezesem Banku Pekao, Witold Ziobro poszedł za nim, znów na bezpieczne
stanowisko doradcy zarządu. Z kolei siostra minister bez teki Elżbiety Witek
została inspektorem w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Dorota Pietrzak wcześniej była salową w Placówce
Opiekuńczo-Wychowawczej Jaworowy Start w Jaworze, próbowała swoich sił w
polityce, w ostatnich wyborach samorządowych była kandydatką PiS do rady
powiatu jaworskiego, ale nie udało się. Lepiej poszło mężowi pani minister -
Stanisław Witek, startując z „jedynki”, z dobrym nazwiskiem, został radnym.
Wsparciem cieszy się rodzina prezesa. Choć jeden z kuzynów Jarosława
Kaczyńskiego stracił posadę w Lasach, drugi, Jan Maria Tomaszewski, w TVP trzyma się dobrze. Jest doradcą zarządu Telewizji
Polskiej. Długo by wymieniać.
Ciąg dalszy nastąpi
Przy tak skomplikowanej strukturze
obozu władzy oraz rozbudowanych relacjach wewnątrz niego zrozumiała jest
nieustająca rotacja na stanowiskach w gospodarce i administracji. Niedawna
rekonstrukcja rządu wprowadziła dramatyczną destabilizację. Upadek szefa MON
skomplikował sytuację macierewiczowców, zwłaszcza w sektorze zbrojeniowym.
Dymisja Jana Szyszki uderzyła w rydzykowców. Dymisja Beaty Szydło
osłabiła nie tylko grupę Szydłowców, ale także pozostających z nimi w
sojuszu ziobrystów.
Był to sojusz zaczepno-obronny, skierowany przeciw Mateuszowi
Morawieckiemu. Sojusz ostatecznie przegrał, choć miał na koncie liczne sukcesy,
w tym najsłynniejszy, kiedy udało mu się zablokować próbę wrogiego przejęcia
pozostającego pod kontrolą ziobrystów PZU przez wicepremiera. By nie
próbował tego ponownie, nadzór nad PZU
przejęła premier Beata Szydło. Nie po - wiodła się też wicepremierowi próba
przejęcia kontroli nad Giełdą Papierów Wartościowych. Po długich bojach musiał
skapitulować. GPW dostała się Markowi Dietlowi, człowiekowi prezydenta Dudy.
Teraz sytuacja się zmienia, bo siła Morawieckiego rośnie. Premier ma wsparcie Jarosława Kaczyńskiego, ale przeciwko sobie zjednoczone siły grup interesów, które tak
łatwo nie oddadzą stanowisk. Chętnie podstawią mu nogę, bo rzadko się zdarza
taki kontrast między popularnością szefa rządu w opinii publicznej i niskimi notowaniami w politycznym zapleczu.
Szczególnie ciekawie wygląda to na odcinku ziobrystów,
czyli w sektorze finansowym. Minister sprawiedliwości rozlokował swoich ludzi
nie tylko w PZU, ale też w kontrolowanych przez ubezpieczyciela dwóch bankach
- Pekao oraz Alior. „Newsweek” opisywał niedawno, jak przebiegały negocjacje
pomiędzy ministrem sprawiedliwości a premierem. Obaj za sobą nie przepadają, ale ponoć zawarli pakt o nieagresji.
Ziobro miał zgiąć kark przed Morawieckim i obiecać, że nie będzie już
spiskować, a premier miał pozostawić w rękach ziobrystów cenne łupy.
Tygodnik pisze, że członkowie Solidarnej Polski, a także trzej prezesi
instytucji finansowych mają od swego szefa przykazane, by nie działać przeciw
premierowi, bo inaczej minister „zetnie im głowy”. Czy nie brzmi to
średniowiecznie?
Trudno jednak ocenić, na ile szczery jest ten pakt, szczególnie po akcji prokuratury w sprawie prywatyzacji
Ciechu. Wśród współpracowników premiera panuje przekonanie, że Ziobro chce się
dodatkowo zabezpieczyć, zbierając haki na szefa rządu. W procesie prywatyzacji
firmę Kulczyk Investment
(podejrzewaną przez prokuraturę, że kupiła
Ciech za tanio, wspierał bank BZ WBK kierowany wówczas przez Mateusza
Morawieckiego). Premier może znaleźć się wśród podejrzanych.
Na razie sytuacja jest dynamiczna. Premier zdaje sobie
sprawę, że bez wsparcia spółek Skarbu Państwa realizacja jego polityki może się
nie udać. Formalnie sam sprawuje nadzór nad ARP, Bond Spot, GPW, Grupą Azoty,
PKO BP PKP PLK, PKP SA, Pocztą Polską, Polskim Funduszem Rozwoju, Polskim
Holdingiem Nieruchomości, PLL Lot, PZU, ale nie wszędzie ma wolną rękę.
Pozostałe spółki są pod kontrolą ministrów i partyjnych grup. Premier wie
jednak, że nie może zbyt gwałtownie wyrywać łupów, bo rywale rzucą mu się do
gardła. Musi z nimi delikatnie paktować. Na razie nie ma na to czasu, bo musi
gasić pożar w stosunkach zagranicznych wywołany przez ustawę o IPN. To obciąża
konto ziobrystów (głównie Patryka Jakiego), a w kontekście paktu z
premierem rodzi pytanie - głupota czy sabotaż?
Przez wiele lat stale powracało hasło odpolitycznienia
instytucji państwowych, zdania się na kompetentnych profesjonalistów,
wyłanianych w przejrzystych konkursach. Choć brzmiało to idealistycznie, miało
poparcie nawet wśród części politycznych elit. Dziś to wołanie na puszczy.
Skrajne upolitycznienie gospodarki uznawane jest za stan idealny, do którego
trzeba dążyć. Bo tylko osoba polityczna może odpowiedzialnie decydować o losach
państwowego majątku. Dlatego ze strony części posłów PiS słychać głosy
oburzenia, że w administracji i spółkach wciąż jeszcze można odnaleźć osoby,
które pracowały tam za czasów rządu PO-PSL. Czas je wyrzucić i przyjąć swoich.
Tak się dzieje. W spółkach Skarbu Państwa, ale też sądach,
prokuraturze, KRS, w oświacie, na uczelniach wyższych. A więc: ciąg dalszy
nastąpi.
Adam Grzeszak
Współpraca Agnieszka Sowa, Juliusz Ćwieluch
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz