Maciej Świrski, jego
Reduta Dobrego Imienia oraz Polska Fundacja Narodowa to dzisiaj główni
bojownicy prawicowej walki ze „zniesławianiem narodu”. Nas podatników sporo to
kosztuje: pieniędzy i wstydu.
„My dzisiaj, wybijając się na podmiotowość, na pewno
traktujemy walkę o prawdę historyczną jako jeden z naszych absolutnie
najwyższych celów. Z tej drogi o skuteczne wywalczenie tej prawdy na
pewno nie zejdziemy” - ogłosił w ostatni weekend na spotkaniu
z mieszkańcami Chełma premier Mateusz Morawiecki.
Credo nie
pozostawia wątpliwości: polityka pamięci stała się państwowym orężem
podporządkowanym celom stricte politycznym („wybicie się na
podmiotowość"), a w wymiarze wewnętrznym służącym nacjonalistycznej
mobilizacji. W obecnej Polsce do prawdy już się nie dochodzi, nie odkrywa się
jej ani też nie weryfikuje. Teraz o prawdę - niewzruszoną, na zawsze zastygłą w
heroicznej i bezgrzesznej formie - trzeba walczyć.
A do walki
potrzebni są mężni i nieustraszeni wojownicy. Tacy jak Maciej Świrski, jeden ze
sprawców awantury o „polskie obozy śmierci”, założyciel Reduty Dobrego Imienia
i od jakiegoś czasu wiceprezes Polskiej Fundacji Narodowej.
Pan od historii idzie
w internety
„Jestem talibem, bo tak jak
prawdziwi talibowie jestem przywiązany do mojej wiary i tradycji, fundamentu
polskiej cywilizacji” - pisał Świrski latem 2010 r., gdy rozpętała się wojna o
smoleński krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Dodając, że „innej drogi jak
radykalizm religijny nie ma (...). Trzeba być gorącym jak rozgrzany do
czerwoności miecz”.
Wyłonił się na powierzchni życia
publicznego z czeluści prawicowego internetu. Kiedyś aktywnie blogował jako
Szczur Biurowy (to jeden z wielu jego pseudonimów), zakładał i zamykał
niezliczone strony internetowe o polityce, testował nowe technologie
komunikacji sieciowej. Historia i internet to główne namiętności Świrskiego.
Studia historyczne uwieńczył na początku lat 90. pracą magisterską
na niezbyt jeszcze patriotyczny temat: „Obraz Indian w relacjach polskich
podróżników po Stanach Zjednoczonych w XIX w.”. Potem krótko mieszkał na
Suwalszczyźnie, gdzie był dyrektorem wiejskiej podstawówki. Robota
współczesnego doktora Judyma musiała go jednak znudzić, skoro po kilku latach
wrócił do Warszawy, porzucił nauczanie i zajął się raczkującą wtedy branżą
internetową (m.in. sprzedawał dostęp do sieci). W autobiograficznej książce
relacjonował: „Gdy jeszcze nie byłem Szczurem Biurowym, lecz całkiem
zwyczajnym studentem piątego roku, zobaczyłem, że jeśli nic nie zrobię ze sobą,
to perspektywy są marne. (...) wziąłem urlop dziekański, wysupłałem resztę
dojczmarek i kupiłem komputer”.
Jako prawicowy bloger stopniowo ewoluował na coraz to radykalniejsze
pozycje. Początkowo bronił Wałęsy przed zarzutami o agenturę oraz gorąco
wspierał idącą po władzę w 2005 r. koalicję PO-PiS. Na jej przedwczesny rozpad
zareagował założeniem strony internetowej „Pogódźcie się”. W końcu jednak, jak
większość „sierot po popisie”, musiał wybrać, który rodzic bardziej mu pasuje.
Świrski stanął przy rządzącym wtedy Pis i szybko
został zauważony. Już w 2006 r. złapał pierwszą fuchę z politycznego nadania:
poszedł do Polskiej Agencji Prasowej na wiceprezesa od finansów i nowych
technologii. Szefem PAP był wtedy publicysta z prawicowych kręgów Piotr
Skwieciński.
Ale zdaniem samego Świrskiego przełom w jego biografii nastąpił
dopiero po Smoleńsku. Usłyszał wtedy w radiu, jak duet trefnisiów Figurski-Wojewódzki
robi sobie żarty z pogrążonego w żałobie Jarosława Kaczyńskiego. Tak nim to
wstrząsnęło, że wysłał protest do centrali Coca-Coli w Atlancie, sponsorującej
audycję. Interwencja odniosła skutek: najpierw spadła z anteny reklama, a
potem cały program. Tak przynajmniej opisywał to sam Świrski, ignorując fakt,
iż nie był jedynym oburzonym. „To był początek drogi i orientowania się, jak
należy takie akcje prowadzić” - opowiadał potem „Tygodnikowi Powszechnemu”.
Gdy w 2013 r. zakładał fundację Reduta Dobrego Imienia -
Polska Liga przeciw Zniesławieniom, był już blisko związany ze środowiskiem
PiS. Na swoim wideoblogu prowadził przyjacielskie pogawędki z Antonim
Macierewiczem i Mariuszem Kamińskim. Do tego ostatniego mówił: „Mariusz, na
tapecie jest sędzia Milewski - to takie resortowe nazwisko”. Jego partnerem w
Reducie był Józef Orzeł, niegdyś polityk Porozumienia Centrum. W radzie
fundatorów znaleźli się historyk prof. Andrzej Nowak, kabareciarz Jan
Pietrzak, tropiciel zbrodni stalinowskich Tadeusz Płużański oraz najważniejszy
w tym gronie obecny wicepremier Piotr Gliński.
Świrski poznał Glińskiego w 2012 r., gdy sympatyzujący
przed laty z Unią Wolności socjolog nieoczekiwanie został kandydatem PiS na
„premiera technicznego”. Po dokonaniu prawicowej konwersji ów ceniony badacz
sektora pozarządowego sformułował program budowy nowego społeczeństwa obywatelskiego
na bazie spontanicznie wtedy powstających wokół PiS oddolnych organizacji i
ruchów społecznych. Takich jak Kluby Gazety Polskiej, Solidarni
2010 Ewy Stankiewicz oraz właśnie Reduta Dobrego Imienia, powołana przede
wszystkim do zwalczania określenia „polskie obozy koncentracyjne”.
Na pierwszym zjeździe Reduty w 2014 r. Gliński wystąpił nawet
z wykładem „Walka o dobre imię Polski elementem budowy społeczeństwa
obywatelskiego”. Sam Świrski opowiadał rok później na konwencji PiS o
„koncepcji systemowej obrony dobrego imienia Polski z
wykorzystaniem zasobów państwowych i społecznych”.
Było już jasne, że PiS idzie po władzę. Zasoby znajdowały się w zasięgu ręki.
Polityk PiS: - Kaczyński
powiedział nam kiedyś, że Polska - tak jak organizacje żydowskie - powinna mieć
swoją ligę antydyfamacyjną, która będzie odpierać ataki. Świrski i jego Reduta
Dobrego Imienia okazał się odpowiedzią na zapotrzebowanie prezesa.
Jak hartowała się duma
W czasach pierwszych rządów PiS
Marek Cichocki, jeden w czołowych konserwatywnych ideologów polityki
historycznej, pisał zaskakująco otwarcie: „ten, kto w polityce kształtuje
pamięć o przeszłości, posiada w istocie realną
władzę. Obok kontroli finansów i nowych technologii, pamięć stała się jednym z
najbardziej realnych środków sprawowania politycznej władzy we współczesnym
świecie. Kontrola pamięci umożliwia właściwe panowanie nad sferą opinii publicznej
nie tylko w obrębie jednej społeczności, ale także w przestrzeni
międzynarodowej. Dlatego z punktu widzenia polityki nie jest obojętne, co
ludzie, na skalę masową, pamiętają i w jaki sposób”.
Polska prawica długo jednak dochodziła do takiej konkluzji.
U progu III RP dopiero określała swą tożsamość, póki
co na fundamencie antykomunizmu. Zawężało to historyczną perspektywę do epoki
PRL i program do kwestii rozliczeń, zwłaszcza lustracji i dekomunizacji. Dopiero po zwycięstwie SLD w 1993 r. i
triumfie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich dwa lata później
stopniowo rozkwitła na prawej stronie szersza refleksja o konieczności stworzenia całościowego projektu polityki
historycznej. Na przekór nie tylko postkomunistycznej lewicy z jej hasłem
„wybierzmy przyszłość”, ale zwłaszcza liberalnym elitom, poszukującym
płaszczyzn pojednania z sąsiednimi narodami w oparciu o krytyczny nurt pisania
historii.
Etyczne podstawy tego nurtu powstały jeszcze w ostatniej
dekadzie PRL. „Patriotyzm - to nie tylko szacunek i miłość do tradycji, lecz
również nieubłagana selekcja elementów tej tradycji, obowiązek intelektualnego
wysiłku. Wina za fałszywą ocenę przeszłości, za utrwalanie fałszywych mitów
narodowych, za służące megalomanii przemilczanie ciemnych plam własnej
historii (...) jest źródłem dzisiejszego zła i zła przyszłego” - pisał w 1981
r. w wielkim eseju „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy” Jan Józef Lipski. Wywodząc
obowiązek uczciwego zmierzenia się z przeszłością z nakazu chrześcijańskiej
miłości bliźniego.
Na tej płaszczyźnie rozwijano w kolejnych latach refleksję
o polskiej odpowiedzialności za los Żydów w czasie
wojny. W fundamentalnym tekście Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na
getto” (1987 r.) jeszcze nie ma mowy o aktywnym współudziale w Zagładzie.
Szmalcownicy nadal są patologicznym marginesem. Postawiony zostaje jednak
problem obojętności, z którym Polacy jako zbiorowość muszą się zmierzyć, aby
dostąpić moralnego oczyszczenia.
Po 1989 r. polscy konserwatyści długo nie mieli argumentów
bądź odwagi, aby zakwestionować to podejście. Nie angażowali się w gorszący
spór o klasztor karmelitanek w Oświęcimiu oraz późniejszy - o krzyże na
żwirowisku przylegającym do muzeum Auschwitz. Do głowy im nie przyszło
identyfikować się z prymitywnymi pogrobowcami endecji i Marca ’68 bądź
dyżurnymi antysemitami z Radia Maryja, którzy eskalowali tamte konflikty.
Nie był to jeszcze czas brutalnej
„walki o prawdę”. Jak dowodził konserwatywny filozof Dariusz Gawin, moralne
rozliczanie ciemnych plam samo w sobie nie stanowiło problemu. Krytykował
jedynie mocno zakorzeniony w kręgach inteligenckich epigoński „krytycyzm
automatyczny, mimowolny” i „wyprzedzający wszelkie myślenie”. Tutaj Gawin
dostrzegał czynnik rozkładający na kawałki naszą zbiorową tożsamość. Należało
więc sformułować alternatywę, aby czym prędzej poskładać ją na nowo.
Pierwsze jaskółki nowego, afirmatywnego, a w istocie coraz
bardziej bezkrytycznego podejścia do polskiej historii pojawiły się w ustawie
powołującej Instytut Pamięci Narodowej, uchwalonej pod koniec lat 90. przez
AWS. W jej preambule była mowa o „zachowaniu
pamięci o ogromie ofiar, strat i szkód poniesionych przez Naród Polski w latach
II wojny światowej i po jej zakończeniu” oraz „patriotycznych tradycjach
zmagań Narodu Polskiego z okupantami”. IPN nie był kolejną placówką badawczą
zajmującą się badaniem przeszłości, z jej jasnymi i ciemnymi stronami. W zamierzeniu
pomysłodawców stanowił główne narzędzie polityki historycznej państwa.
Prawdziwy przełom nastąpił jednak w 2000 r., gdy ukazała
się książka Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi” o spaleniu Żydów z Jedwabnego.
Odkopała najgłębiej zakopaną traumę. W wyniku burzliwej debaty nastąpiła
klarowna polaryzacja. Umiarkowana prawica, nawet jeśli wprost nie podważała ustaleń
Grossa, odmówiła przyjęcia zaproszenia do zbiorowej ekspiacji. Zamiast bić się
w piersi, zaproponowała Polakom udział w alternatywnej wspólnocie pamięci.
W przełomowym tekście „Westerplatte czy Jedwabne” Andrzej
Nowak przeciwstawiał historię „krytyczną” „monumentalnej”. Pierwsza, dowodził,
tylko pozornie jest obiektywna; w istocie dąży do wywołania wstydu. Z kolei
druga, nawet jeśli opiera się na idealizacji, koniec końców dąży do prawdy.
„Nie da się stworzyć wspólnoty wstydu. Duma ze wstydu jest absurdem, który
prędzej czy później się ujawnia. Dumnie jako wspólnota możemy czuć się przy
pomniku bohaterów Westerplatte; przy pomniku w Jedwabnem nie będziemy mogli
odczuwać jednoczącej nas dumy z tego, że stać nas na wspólny wstyd” - pisał
Nowak.
Pierwszym flagowym
projektem prawicowej „historii monumentalnej” było Muzeum Powstania
Warszawskiego. Być może jedyne osiągnięcie Lecha Kaczyńskiego na stanowisku
prezydenta Warszawy. Już półtora roku po otwarciu placówki jej patron został
prezydentem RP. Intuicja, że bez władzy nad pamięcią nie ma mowy o władzy
realnej, niespodziewanie po raz pierwszy znalazła potwierdzenie. Podobnie jak
przeświadczenie prof.
Nowaka, że pole symbolicznego starcia będzie
się teraz przesuwać od rozliczeń komunizmu (wyeksploatowanych do cna za
pierwszych rządów PiS) ku znacznie bardziej pobudzającej zbiorową wyobraźnię
tematyce wojennej.
W kolejnych latach PiS coraz śmielej ubierało się w kostium
spadkobierców Armii Krajowej. Wznoszono mit żołnierzy wyklętych. Możliwości
mitologicznej kreacji były zresztą ogromne. Potrzebowano do tego jedynie
odpowiednich wykonawców. Już nie subtelnych intelektualistów analizujących
meandry polskiej tożsamości, lecz cwanych internetowych zabijaków bądź pracowitych
fanatyków bezgrzesznej polskości, którzy nigdy nie mają wątpliwości.
Reagujących - jakżeby inaczej - automatycznie i mimowolnie oraz z
wyprzedzeniem wszelkiego myślenia.
Wszędzie go potrzebują
Od wyborczego zwycięstwa PiS
Reduta Świrskiego ma pełne ręce roboty. Wrogów przybywa w zawrotnym tempie, a
popuścić żadnemu nie wolno. Trzeba np. wyperswadować antypolonizm
bezczelnemu belgijskiemu euro deputowanemu Guyowi Verhofstadtowi, który na Marszu Niepodległości dopatrzył się faszystów
(odrzucony przez sąd pozew o „zniesławienie tysięcy obywateli RP”). Trzeba
odebrać wreszcie Grossowi Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi RP.
Objaśnić polskiemu widzowi, że oscarowa „Ida” jest filmem zakłamanym i
antypolskim. Zmotywować 90-letnich weteranów powstania warszawskiego, aby
zeznawali w procesie o zniesławienie wytoczonym twórcom niemieckiego serialu
„Nasze matki, nasi ojcowie”.
Czy warto tak się szarpać? Świrski nie ma co do tego wątpliwości.
Powtarza na każdym kroku, że „jesteśmy obiektem agresji niemieckiej propagandy
przeciwko polskości”. Stąd inwazja „polskich obozów koncentracyjnych” i inne
kłamstwa. Słownik Świrskiego pełen jest groźnych terminów. Aż strach się bać,
co jeszcze nas czeka.
Ze Świrskim jest jak w starym dowcipie o Józefie Oleksym.
Wsiada do taksówki i na pytanie, gdzie jechać, odpowiada: „Wszystko jedno.
Wszędzie mnie potrzebują”. Może być do Ministerstwa Kultury, gdzie etatowo
doradza Glińskiemu. Albo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie zasiada w
Radzie Dyplomacji Historycznej. Tudzież do Kancelarii Premiera, jeśli akurat
zbiera się Międzyresortowy Zespół ds. Promocji Polski za Granicą. Powołany
rzecz jasna do walki z „pedagogiką wstydu”. Choć równie dobrze może też
Świrski zażyczyć sobie kurs do siedziby PAP, gdzie okazjonalnie zbiera się
Społeczny Trybunał Narodowy. Ów dziwaczny twór zajmuje się symbolicznym
osądzaniem dawnych komunistycznych dyktatorów. I nawet udało już się skazać
Bieruta, Gomułkę i Jaruzelskiego (pytanie, co z Gierkiem). A przy okazji zarobić
parę groszy, bo tak się również składa, że Świrski jest jeszcze wiceprezesem
rady nadzorczej PAP Słowem, człowiek orkiestra.
Najważniejsza jest jednak Polska Fundacja Narodowa. Powołana
pod koniec 2016 r., aby - jak zapowiadała premier Beata Szydło - „pokazywać
Polskę piękną, przyjazną i ambitną”. Na jej czele stanął Cezary Jurkiewicz,
szef Klubu Gazety Polskiej w warszawskim Wawrze i głównodowodzący ochrony
podczas smoleńskich miesięcznic. Lecz faktycznym liderem organizacji jest
rzecz jasna jej wiceprezes Maciej Świrski.
Cały zarząd obsadzony został zresztą przez pisowców. „A kto
ma być?” - żachnął się zagadnięty o to nasz bohater. Kasę - i to ogromną, bo
chodzi o pół miliarda złotych w ciągu najbliższej dekady - wyłożyły
kontrolowane przez PiS wielkie państwowe spółki. O działaniach wiadomo
niewiele, gdyż - jak wyjaśnił wiceprezes w typowym dla siebie stylu - chodzi o
to, aby „utrudnić wrogom Polski przeciwdziałanie”. Do tej pory jedynym spektakularnym
dokonaniem PFN była demagogiczna kampania przeciwko sędziom, których
napiętnowano jako złodziei i bumelantów.
W apogeum kryzysu polsko-izraelskiego Fundacja jednak milczała.
Choć może to i lepiej, bo znając upodobania jej szefów, były podstawy, by się
obawiać, że tylko doleją oliwy do ognia. Póki co zapowiedziano, że PFN
zaangażuje się w produkcję filmów o rodzinie Ulmów i rotmistrzu Pileckim. No i
w kampanię na rzecz niemieckich reparacji.
Klub Jagielloński właśnie ujawnił, że Świrski był
społecznym konsultantem nieszczęsnej ustawy o IPN. I to jedynym, reprezentującym
tym samym całe społeczeństwo obywatelskie. W jego imieniu - jak można mniemać -
nie zgłosił żadnych zastrzeżeń. Choć miał pewnie świadomość, że po wejściu
ustawy w życie przybędzie mu jeszcze więcej roboty. Któż bowiem, jak nie
założyciel Reduty Dobrego Imienia, lepiej się nadaje do zawiadamiania
prokuratury o przestępstwach brukania polskiej godności przez niezliczonych
wrogów Polski z całego świata? Pamiętajmy przecież, iż obce „linie narracyjne
oplatają polski kalendarz polityczny i dyplomatyczny jak wąż dusiciel”.
Chcieliśmy sami zapytać o te sprawy Macieja Świrskiego. Z
biura prasowego Polskiej Fundacji Narodowej przyszła jednak odpowiedź, że
„niestety w najbliższym czasie spotkanie z p. Maciejem nie jest możliwe”.
Anna Dąbrowska, Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz