środa, 14 lutego 2018

Władcy przeszłości



Maciej Świrski, jego Reduta Dobrego Imienia oraz Polska Fundacja Narodowa to dzisiaj główni bojownicy prawicowej walki ze „zniesławianiem narodu”. Nas podatników sporo to kosztuje: pieniędzy i wstydu.

„My dzisiaj, wybijając się na podmiotowość, na pewno traktujemy walkę o prawdę historyczną jako jeden z naszych absolutnie najwyższych celów. Z tej drogi o skuteczne wywalczenie tej prawdy na pewno nie zejdziemy” - ogłosił w ostatni weekend na spotkaniu z mieszkańcami Chełma premier Mateusz Morawiecki.
   Credo nie pozostawia wątpliwości: polityka pamięci stała się państwowym orężem podporządkowanym celom stricte poli­tycznym („wybicie się na podmiotowość"), a w wymiarze we­wnętrznym służącym nacjonalistycznej mobilizacji. W obecnej Polsce do prawdy już się nie dochodzi, nie odkrywa się jej ani też nie weryfikuje. Teraz o prawdę - niewzruszoną, na zawsze zastygłą w heroicznej i bezgrzesznej formie - trzeba walczyć.
   A do walki potrzebni są mężni i nieustraszeni wojownicy. Tacy jak Maciej Świrski, jeden ze sprawców awantury o „polskie obozy śmierci”, założyciel Reduty Dobrego Imienia i od jakiegoś czasu wiceprezes Polskiej Fundacji Narodowej.



Pan od historii idzie w internety
„Jestem talibem, bo tak jak prawdziwi talibowie jestem przy­wiązany do mojej wiary i tradycji, fundamentu polskiej cywili­zacji” - pisał Świrski latem 2010 r., gdy rozpętała się wojna o smo­leński krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Dodając, że „innej drogi jak radykalizm religijny nie ma (...). Trzeba być gorącym jak rozgrzany do czerwoności miecz”.
Wyłonił się na powierzchni życia publicznego z czeluści pra­wicowego internetu. Kiedyś aktywnie blogował jako Szczur Biurowy (to jeden z wielu jego pseudonimów), zakładał i zamy­kał niezliczone strony internetowe o polityce, testował nowe technologie komunikacji sieciowej. Historia i internet to główne namiętności Świrskiego.
   Studia historyczne uwieńczył na początku lat 90. pracą ma­gisterską na niezbyt jeszcze patriotyczny temat: „Obraz Indian w relacjach polskich podróżników po Stanach Zjednoczonych w XIX w.”. Potem krótko mieszkał na Suwalszczyźnie, gdzie był dyrektorem wiejskiej podstawówki. Robota współczesnego dok­tora Judyma musiała go jednak znudzić, skoro po kilku latach wrócił do Warszawy, porzucił nauczanie i zajął się raczkującą wtedy branżą internetową (m.in. sprzedawał dostęp do sieci). W autobiograficznej książce relacjonował: „Gdy jeszcze nie by­łem Szczurem Biurowym, lecz całkiem zwyczajnym studentem piątego roku, zobaczyłem, że jeśli nic nie zrobię ze sobą, to per­spektywy są marne. (...) wziąłem urlop dziekański, wysupłałem resztę dojczmarek i kupiłem komputer”.
   Jako prawicowy bloger stopniowo ewoluował na coraz to ra­dykalniejsze pozycje. Początkowo bronił Wałęsy przed zarzu­tami o agenturę oraz gorąco wspierał idącą po władzę w 2005 r. koalicję PO-PiS. Na jej przedwczesny rozpad zareagował zało­żeniem strony internetowej „Pogódźcie się”. W końcu jednak, jak większość „sierot po popisie”, musiał wybrać, który rodzic bardziej mu pasuje. Świrski stanął przy rządzącym wtedy Pis i szybko został zauważony. Już w 2006 r. złapał pierwszą fuchę z politycznego nadania: poszedł do Polskiej Agencji Prasowej na wiceprezesa od finansów i nowych technologii. Szefem PAP był wtedy publicysta z prawicowych kręgów Piotr Skwieciński.
   Ale zdaniem samego Świrskiego przełom w jego biografii na­stąpił dopiero po Smoleńsku. Usłyszał wtedy w radiu, jak duet trefnisiów Figurski-Wojewódzki robi sobie żarty z pogrążone­go w żałobie Jarosława Kaczyńskiego. Tak nim to wstrząsnęło, że wysłał protest do centrali Coca-Coli w Atlancie, sponsorującej audycję. Interwencja odniosła skutek: najpierw spadła z ante­ny reklama, a potem cały program. Tak przynajmniej opisywał to sam Świrski, ignorując fakt, iż nie był jedynym oburzonym. „To był początek drogi i orientowania się, jak należy takie akcje prowadzić” - opowiadał potem „Tygodnikowi Powszechnemu”.
   Gdy w 2013 r. zakładał fundację Reduta Dobrego Imienia - Pol­ska Liga przeciw Zniesławieniom, był już blisko związany ze śro­dowiskiem PiS. Na swoim wideoblogu prowadził przyjacielskie pogawędki z Antonim Macierewiczem i Mariuszem Kamińskim. Do tego ostatniego mówił: „Mariusz, na tapecie jest sędzia Mi­lewski - to takie resortowe nazwisko”. Jego partnerem w Reducie był Józef Orzeł, niegdyś polityk Porozumienia Centrum. W ra­dzie fundatorów znaleźli się historyk prof. Andrzej Nowak, ka­bareciarz Jan Pietrzak, tropiciel zbrodni stalinowskich Tadeusz Płużański oraz najważniejszy w tym gronie obecny wicepremier Piotr Gliński.
   Świrski poznał Glińskiego w 2012 r., gdy sympatyzujący przed laty z Unią Wolności socjolog nieoczekiwanie został kandy­datem PiS na „premiera technicznego”. Po dokonaniu prawi­cowej konwersji ów ceniony badacz sektora pozarządowego sformułował program budowy nowego społeczeństwa obywa­telskiego na bazie spontanicznie wtedy powstających wokół PiS oddolnych organizacji i ruchów społecznych. Takich jak Kluby Gazety Polskiej, Solidarni 2010 Ewy Stankiewicz oraz właśnie Reduta Dobrego Imienia, powołana przede wszystkim do zwalczania określenia „polskie obozy koncentracyjne”.
   Na pierwszym zjeździe Reduty w 2014 r. Gliński wystąpił na­wet z wykładem „Walka o dobre imię Polski elementem budo­wy społeczeństwa obywatelskiego”. Sam Świrski opowiadał rok później na konwencji PiS o „koncepcji systemowej obrony do­brego imienia    Polski z wykorzystaniem zasobów państwowych i społecznych”. Było już jasne, że PiS idzie po władzę. Zasoby znajdowały się w zasięgu ręki.
Polityk PiS: - Kaczyński powiedział nam kiedyś, że Polska - tak jak organizacje żydowskie - powinna mieć swoją ligę antydyfamacyjną, która będzie odpierać ataki. Świrski i jego Reduta Dobrego Imienia okazał się odpowiedzią na zapotrzebowanie prezesa.

Jak hartowała się duma
W czasach pierwszych rządów PiS Marek Cichocki, jeden w czołowych konserwatywnych ideologów polityki historycznej, pisał zaskakująco otwarcie: „ten, kto w polityce kształtuje pamięć o przeszłości, posiada w istocie realną władzę. Obok kontroli finan­sów i nowych technologii, pamięć stała się jednym z najbardziej realnych środków sprawowania politycznej władzy we współcze­snym świecie. Kontrola pamięci umożliwia właściwe panowanie nad sferą opinii publicznej nie tylko w obrębie jednej społeczno­ści, ale także w przestrzeni międzynarodowej. Dlatego z punktu widzenia polityki nie jest obojętne, co ludzie, na skalę masową, pamiętają i w jaki sposób”.
   Polska prawica długo jednak dochodziła do takiej konkluzji. U progu III RP dopiero określała swą tożsamość, póki co na fun­damencie antykomunizmu. Zawężało to historyczną perspektywę do epoki PRL i program do kwestii rozliczeń, zwłaszcza lustracji i dekomunizacji. Dopiero po zwycięstwie SLD w 1993 r. i triumfie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich dwa lata później stopniowo rozkwitła na prawej stronie szersza refleksja o konieczności stworzenia całościowego projektu polityki histo­rycznej. Na przekór nie tylko postkomunistycznej lewicy z jej ha­słem „wybierzmy przyszłość”, ale zwłaszcza liberalnym elitom, poszukującym płaszczyzn pojednania z sąsiednimi narodami w oparciu o krytyczny nurt pisania historii.
   Etyczne podstawy tego nurtu powstały jeszcze w ostatniej deka­dzie PRL. „Patriotyzm - to nie tylko szacunek i miłość do tradycji, lecz również nieubłagana selekcja elementów tej tradycji, obowią­zek intelektualnego wysiłku. Wina za fałszywą ocenę przeszłości, za utrwalanie fałszywych mitów narodowych, za służące megalo­manii przemilczanie ciemnych plam własnej historii (...) jest źró­dłem dzisiejszego zła i zła przyszłego” - pisał w 1981 r. w wielkim eseju „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy” Jan Józef Lipski. Wywo­dząc obowiązek uczciwego zmierzenia się z przeszłością z nakazu chrześcijańskiej miłości bliźniego.
   Na tej płaszczyźnie rozwijano w kolejnych latach refleksję o polskiej odpowiedzialności za los Żydów w czasie wojny. W fun­damentalnym tekście Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto” (1987 r.) jeszcze nie ma mowy o aktywnym współudziale w Zagładzie. Szmalcownicy nadal są patologicznym marginesem. Postawiony zostaje jednak problem obojętności, z którym Pola­cy jako zbiorowość muszą się zmierzyć, aby dostąpić moralne­go oczyszczenia.
   Po 1989 r. polscy konserwatyści długo nie mieli argumentów bądź odwagi, aby zakwestionować to podejście. Nie angażowali się w gorszący spór o klasztor karmelitanek w Oświęcimiu oraz późniejszy - o krzyże na żwirowisku przylegającym do muzeum Auschwitz. Do głowy im nie przyszło identyfikować się z prymi­tywnymi pogrobowcami endecji i Marca ’68 bądź dyżurnymi antysemitami z Radia Maryja, którzy eskalowali tamte konflikty.
Nie był to jeszcze czas brutalnej „walki o prawdę”. Jak dowodził konserwatywny filozof Dariusz Gawin, moralne rozliczanie ciemnych plam samo w sobie nie stanowiło problemu. Krytykował jedynie mocno zakorzeniony w kręgach inteligenckich epigoński „krytycyzm automatyczny, mimowolny” i „wyprzedzający wszelkie myślenie”. Tutaj Gawin dostrzegał czynnik rozkładający na kawałki naszą zbiorową tożsamość. Należało więc sformułować alternaty­wę, aby czym prędzej poskładać ją na nowo.
   Pierwsze jaskółki nowego, afirmatywnego, a w istocie coraz bardziej bezkrytycznego podejścia do polskiej historii pojawiły się w ustawie powołującej Instytut Pamięci Narodowej, uchwa­lonej pod koniec lat 90. przez AWS. W jej preambule była mowa o „zachowaniu pamięci o ogromie ofiar, strat i szkód poniesionych przez Naród Polski w latach II wojny światowej i po jej zakończe­niu” oraz „patriotycznych tradycjach zmagań Narodu Polskiego z okupantami”. IPN nie był kolejną placówką badawczą zajmującą się badaniem przeszłości, z jej jasnymi i ciemnymi stronami. W za­mierzeniu pomysłodawców stanowił główne narzędzie polityki historycznej państwa.
   Prawdziwy przełom nastąpił jednak w 2000 r., gdy ukazała się książka Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi” o spaleniu Żydów z Je­dwabnego. Odkopała najgłębiej zakopaną traumę. W wyniku burzliwej debaty nastąpiła klarowna polaryzacja. Umiarkowana prawica, nawet jeśli wprost nie podważała ustaleń Grossa, odmó­wiła przyjęcia zaproszenia do zbiorowej ekspiacji. Zamiast bić się w piersi, zaproponowała Polakom udział w alternatywnej wspól­nocie pamięci.
   W przełomowym tekście „Westerplatte czy Jedwabne” Andrzej Nowak przeciwstawiał historię „krytyczną” „monumentalnej”. Pierwsza, dowodził, tylko pozornie jest obiektywna; w istocie dąży do wywołania wstydu. Z kolei druga, nawet jeśli opiera się na idealizacji, koniec końców dąży do prawdy. „Nie da się stwo­rzyć wspólnoty wstydu. Duma ze wstydu jest absurdem, który prędzej czy później się ujawnia. Dumnie jako wspólnota mo­żemy czuć się przy pomniku bohaterów Westerplatte; przy po­mniku w Jedwabnem nie będziemy mogli odczuwać jednoczącej nas dumy z tego, że stać nas na wspólny wstyd” - pisał Nowak.
   Pierwszym flagowym projektem prawicowej „historii mo­numentalnej” było Muzeum Powstania Warszawskiego. Być może jedyne osiągnięcie Lecha Kaczyńskiego na stanowisku prezydenta Warszawy. Już półtora roku po otwarciu placówki jej patron został prezydentem RP. Intuicja, że bez władzy nad pamięcią nie ma mowy o władzy realnej, niespodziewanie po raz pierwszy znalazła potwierdzenie. Podobnie jak przeświadcze­nie prof. Nowaka, że pole symbolicznego starcia będzie się te­raz przesuwać od rozliczeń komunizmu (wyeksploatowanych do cna za pierwszych rządów PiS) ku znacznie bardziej pobu­dzającej zbiorową wyobraźnię tematyce wojennej.
   W kolejnych latach PiS coraz śmielej ubierało się w kostium spadkobierców Armii Krajowej. Wznoszono mit żołnierzy wy­klętych. Możliwości mitologicznej kreacji były zresztą ogromne. Potrzebowano do tego jedynie odpowiednich wykonawców. Już nie subtelnych intelektualistów analizujących meandry polskiej tożsamości, lecz cwanych internetowych zabijaków bądź pra­cowitych fanatyków bezgrzesznej polskości, którzy nigdy nie mają wątpliwości. Reagujących - jakżeby inaczej - automatycz­nie i mimowolnie oraz z wyprzedzeniem wszelkiego myślenia.

Wszędzie go potrzebują
Od wyborczego zwycięstwa PiS Reduta Świrskiego ma pełne ręce roboty. Wrogów przybywa w zawrotnym tempie, a popu­ścić żadnemu nie wolno. Trzeba np. wyperswadować antypolonizm bezczelnemu belgijskiemu euro deputowanemu Guyowi Verhofstadtowi, który na Marszu Niepodległości dopatrzył się faszystów (odrzucony przez sąd pozew o „zniesławienie tysię­cy obywateli RP”). Trzeba odebrać wreszcie Grossowi Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi RP. Objaśnić polskiemu widzowi, że oscarowa „Ida” jest filmem zakłamanym i antypolskim. Zmotywować 90-letnich weteranów powstania warszawskiego, aby zeznawali w procesie o zniesławienie wytoczonym twórcom niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”.
   Czy warto tak się szarpać? Świrski nie ma co do tego wątpli­wości. Powtarza na każdym kroku, że „jesteśmy obiektem agre­sji niemieckiej propagandy przeciwko polskości”. Stąd inwazja „polskich obozów koncentracyjnych” i inne kłamstwa. Słow­nik Świrskiego pełen jest groźnych terminów. Aż strach się bać, co jeszcze nas czeka.
   Ze Świrskim jest jak w starym dowcipie o Józefie Oleksym. Wsia­da do taksówki i na pytanie, gdzie jechać, odpowiada: „Wszystko jedno. Wszędzie mnie potrzebują”. Może być do Ministerstwa Kultury, gdzie etatowo doradza Glińskiemu. Albo do Minister­stwa Spraw Zagranicznych, gdzie zasiada w Radzie Dyplomacji Historycznej. Tudzież do Kancelarii Premiera, jeśli akurat zbiera się Międzyresortowy Zespół ds. Promocji Polski za Granicą. Po­wołany rzecz jasna do walki z „pedagogiką wstydu”. Choć rów­nie dobrze może też Świrski zażyczyć sobie kurs do siedziby PAP, gdzie okazjonalnie zbiera się Społeczny Trybunał Narodowy. Ów dziwaczny twór zajmuje się symbolicznym osądzaniem dawnych komunistycznych dyktatorów. I nawet udało już się skazać Bieruta, Gomułkę i Jaruzelskiego (pytanie, co z Gierkiem). A przy okazji za­robić parę groszy, bo tak się również składa, że Świrski jest jeszcze wiceprezesem rady nadzorczej PAP Słowem, człowiek orkiestra.
   Najważniejsza jest jednak Polska Fundacja Narodowa. Powołana pod koniec 2016 r., aby - jak zapowiadała premier Beata Szydło - „pokazywać Polskę piękną, przyjazną i ambitną”. Na jej czele stanął Cezary Jurkiewicz, szef Klubu Gazety Polskiej w war­szawskim Wawrze i głównodowodzący ochrony podczas smo­leńskich miesięcznic. Lecz faktycznym liderem organizacji jest rzecz jasna jej wiceprezes Maciej Świrski.
   Cały zarząd obsadzony został zresztą przez pisowców. „A kto ma być?” - żachnął się zagadnięty o to nasz bohater. Kasę - i to ogromną, bo chodzi o pół miliarda złotych w ciągu najbliższej dekady - wyłożyły kontrolowane przez PiS wielkie państwowe spółki. O działaniach wiadomo niewiele, gdyż - jak wyjaśnił wiceprezes w typowym dla siebie stylu - chodzi o to, aby „utrudnić wrogom Polski przeciwdziałanie”. Do tej pory jedynym spektakularnym dokonaniem PFN była demagogicz­na kampania przeciwko sędziom, których napiętnowano jako złodziei i bumelantów.
   W apogeum kryzysu polsko-izraelskiego Fundacja jednak mil­czała. Choć może to i lepiej, bo znając upodobania jej szefów, były podstawy, by się obawiać, że tylko doleją oliwy do ognia. Póki co zapowiedziano, że PFN zaangażuje się w produkcję fil­mów o rodzinie Ulmów i rotmistrzu Pileckim. No i w kampanię na rzecz niemieckich reparacji.
   Klub Jagielloński właśnie ujawnił, że Świrski był społecznym konsultantem nieszczęsnej ustawy o IPN. I to jedynym, repre­zentującym tym samym całe społeczeństwo obywatelskie. W jego imieniu - jak można mniemać - nie zgłosił żadnych za­strzeżeń. Choć miał pewnie świadomość, że po wejściu ustawy w życie przybędzie mu jeszcze więcej roboty. Któż bowiem, jak nie założyciel Reduty Dobrego Imienia, lepiej się nadaje do za­wiadamiania prokuratury o przestępstwach brukania polskiej godności przez niezliczonych wrogów Polski z całego świata? Pamiętajmy przecież, iż obce „linie narracyjne oplatają polski kalendarz polityczny i dyplomatyczny jak wąż dusiciel”.
   Chcieliśmy sami zapytać o te sprawy Macieja Świrskiego. Z biura prasowego Polskiej Fundacji Narodowej przyszła jed­nak odpowiedź, że „niestety w najbliższym czasie spotkanie z p. Maciejem nie jest możliwe”.
Anna Dąbrowska, Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz