Dojście PiS do władzy
przepłoszyło z naszej giełdy inwestorów. A bez reaktywacji rynku
kapitałowego plan Morawieckiego pozostanie tylko na slajdach.
Miłosz Węglewski
Najstarsi inwestorzy nie pamiętają, kiedy o
warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych mówiono z takim entuzjazmem jak
w miniony czwartek w Teatrze Narodowym. Na wielkiej gali z okazji 25-lecia GPW
można było odnieść wrażenie, że prezydentowi oraz prominentnym politykom PiS
mało spraw tak leży na sercu jak przyszłość giełdy.
Pompatyczne
deklaracje kontrastują jednak z siermiężnymi realiami naszej „świątyni
kapitalizmu”. Z kwartału na kwartał kurczy się grono inwestorów, a na parkiet
wchodzi coraz mniej spółek starających się o ich pieniądze. Topnieją też obroty
akcjami, a warszawskie indeksy dołują, choć na światowych giełdach trwa niezła
koniunktura. Trudno się jednak dziwić, skoro nowa władza wciąż funduje
inwestorom niespodzianki.
BOLSZEWIK RYNKU
Na giełdowym parkiecie wciąż huczą echa burzy, jaką
szef resortu energii Krzysztof Tchórzewski wywołał w wakacje swą
zapowiedzią zmian w kapitale nadzorowanych przez siebie koncernów
energetycznych. Miały one z jednej strony dać budżetowi państwa miliardy
złotych dodatkowych dochodów, z drugiej zaś o jeszcze grubsze miliardy zwiększyć
wartość rynkową tuzów naszej energetyki. Prawdziwy cud finansowy!
Laikowi
zmniejszenie kapitału zapasowego spółki (czyli zysków z poprzednich lat) i
zaksięgowanie tych pieniędzy w kapitale zakładowym mówi niewiele. To niby zwykła
operacja księgowa, ale oznacza konieczność zapłacenia fiskusowi 19 proc.
podatku od przeksięgowanej kwoty.
Tchórzewski na
początek wziął na cel największy nad Wisłą koncern energetyczny, czyli PGE.
Chciał zwiększyć jego kapitał zakładowy o 5,6 mld zł, czyli o prawie jedną
trzecią. Fiskus obłowiłby się przy tym na ponad miliard złotych. Dla
wydrenowanej na program 500+ kasy państwa byłaby to manna z nieba. Ale z punktu
widzenia spółki i jej mniejszościowych akcjonariuszy (którzy w sumie mają ponad
40 proc. akcji PGE) to swoisty sabotaż. Bo taka operacja żadnych korzyści nie
przynosi, za to uszczupla zasoby finansowe spółki o daninę dla fiskusa.
Nic dziwnego, że po
samej zapowiedzi spadł kurs akcji PGE, a minister spotkał się z falą krytyki,
choćby ze strony Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych. „W ocenie Sil nie
ma żadnych racjonalnych przesłanek do podejmowania proponowanych przez
ministerstwo uchwał” uznali dość oględnie inwestorzy. Wielu ekspertów nie
przebierało w słowach. „Minister Tchórzewski nie wie, co czyni i mówi.
Opowiadanie, że przesunięcie środków z kapitału zapasowego na zakładowy
wzbogaci spółkę, jest bzdurą. Nikt tak ostatnio Polsce nie zaszkodził jak ten
bolszewik rynku” - napisał na swoim blogu Andrzej S. Nartowski, były prezes Polskiego
Instytutu Dyrektorów i Honorowy Członek GPW.
Po Tchórzewskim
krytyka spływa jednak jak woda po kaczce. Wprawdzie wrześniowe walne
zgromadzenie akcjonariuszy PGE sprowadziło go trochę na ziemię, bo ostatecznie
kapitał zakładowy spółki zwiększono nie o ponad 5, lecz o prawie pół miliarda
zł (co oznacza „tylko” ok. 100 min zł wpływów dla fiskusa), ale minister
twardo obstaje przy swoich wizjach. Niedawno w Sejmie przekonywał, że
zwiększenie kapitału zakładowego kontrolowanych przez państwo spółek wzbogaci
przychody podatkowe budżetu o nawet 10 mld zł, a jednocześnie zwiększy wartość
firm o ponad 50 mld zł.
Na razie kursy
akcji PGE oraz Tauronu, Energi czy Enei - gdzie przeforsowanie przez skarb
państwa podobnych zmian w kapitale wydaje się już przesądzone - szorują po
historycznym dnie. Ich wycena rynkowa stopniała od maja ub.r. o 40-50 proc.,
czyli ok. 30 mld zł.
Ale to nie tylko
kwestia energetyki. Obsadzanie władz spółek ludźmi bezwzględnie lojalnymi
wobec PiS, ingerencje polityków w zarządzanie nimi, a nierzadko wyraźne już
pogorszenie wyników finansowych - wszystko to widać jak na dłoni w większości
notowanych na giełdzie „państwowych” tuzów. Inwestorzy tracą do nich zaufanie,
stąd potężna w ciągu roku przecena akcji PZU i KGHM, których zyski topnieją
błyskawicznie, a niewiele mniejsza w wypadku PGNiG czy PKO BP.
A ponieważ oprócz
banków to spółki kontrolowane przez państwo ważą najwięcej w kluczowych
indeksach GPW, giełdowe spadki nabierają tempa. WIG20 tylko we wrześniu stracił
ok. 5 proc. i jest na poziomie z 2009 roku, czyli czasów globalnego kryzysu
finansowego.
Nasza giełda jest
jedną z najsłabszych na świecie. Szacuje się, że tylko od początku roku
inwestorzy z zagranicy wycofali z GPW kilkanaście miliardów złotych. Zachodnie
fundusze wolą inwestować nawet w Budapeszcie, widząc, że rząd Orbana łagodzi
politykę wobec zagranicznego kapitału, a tamtejsza gospodarka odzyskuje wigor.
U nas przeciwnie - gospodarka dostaje zadyszki, a obawy zagranicy co do
poczynań i planów PiS w sferze gospodarczej i finansowej są coraz większe.
Ale dotkliwa
przecena akcji „państwowych” spółek - będąca efektem instrumentalnego
traktowania giełdy przez władze i lekceważenia interesów mniejszościowych
akcjonariuszy - najmocniej bije w krajowy akcjonariat. Zwłaszcza w drobnych
indywidualnych inwestorów tych, którzy zawierzyli mocno nagłaśnianej przez poprzedni
rząd idei akcjonariatu obywatelskiego. Od końca zeszłej dekady masowo
uczestniczyli w publicznych ofertach akcji takich spółek, jak Enea, PGE,
Tauron, Energa, a zwłaszcza PZU, którego akcje kupiło ponad ćwierć miliona
Polaków.
Jeśli wciąż
trzymają ich akcje, to mają tylko powody do irytacji. - Siedem lat temu,
zamiast kupić kawalerkę, zainwestowałem w akcje PGE, licząc, że zarobię na
większe mieszkanie. Mimo otrzymanych w międzyczasie dywidend jestem dziś 40
proc. pod kreską, a większość strat to kwestia ostatniego roku - narzeka
Krzysztof Bodak, informatyk z Krakowa. Takich jak on giełda długo nie skusi.
Nic dziwnego, że
udział indywidualnych inwestorów w obrotach akcjami na głównym parkiecie GPW
maleje - z ok. 25 proc. pod koniec zeszłej dekady do 12-13 proc. obecnie. Nowa
władza dobija giełdę, ale winą za jej społeczną i gospodarczą marginalizację
trudno obarczać tylko rządy PiS. Bo ten proces trwa od lat.
Jeszcze u progu
obecnej dekady było czym się chwalić. Ponad 400 spółek na głównym parkiecie,
więcej niż na starszej o dwa stulecia Wiener Borse, w tym kilkadziesiąt
zagranicznych. Liczbą debiutujących firm, po kilkadziesiąt rocznie, warszawska
giełda mogła konkurować z Frankfurtem i Londynem. Do tego obroty akcjami rzędu
ćwierć biliona złotych oraz jeden z najprężniejszych w Europie rynek instrumentów
pochodnych. Bezdyskusyjnie nr 1 w regionie.
Ale na tej
efektownej fasadzie już widać było rysy. W tłumie ciągnących na parkiet
prywatnych firm było coraz mniej solidnych, dobrze prosperujących i szanujących
inwestorów spółek, a coraz więcej wątpliwych biznesów. Zwłaszcza stworzony dla
młodych, dynamicznych i innowacyjnych firm rynek NewConnect w praktyce stał się
przystanią dla biznesowych cwaniaków.
Kusili oni
świetlanymi perspektywami firm i prognozami krociowych zysków, korygowanych
zaraz po zainkasowaniu pieniędzy. Emisje akcji „dla swoich”, z ceną o wiele
niższą od rynkowej, wykorzystywanie poufnych informacji, manipulowanie kursami
- stały się chlebem powszednim tego młodego rynku. - Na giełdzie widać wyraźne
obniżenie standardów biznesowych. Jakość wchodzących na nią spółek jest coraz
niższa – mówił „Newsweekowi” już trzy lata temu Wiesław Rozłucki, prezes GPW
od jej początku aż do 2006 roku. Inwestorom, zwłaszcza drobnym, giełda zaczęła
się kojarzyć z kasynem. Stąd ich stopniowy exodus.
Destrukcyjny dla
GPW okazał się też dokonany przez rząd PO-PSL demontaż Otwartych Funduszy
Emerytalnych. Rozpoczął się w 2011 r. radykalną obniżką przekazywanej im
składki, a skończył dwa lata później drenażem ponad połowy aktywów (ok. 150
mld zł), które trafiły do ZUS. Fundusze emerytalne, które dotąd inwestowały na
giełdzie grube miliardy rocznie, z miesiąca na miesiąc stały się stroną
podażową, bo zostały zmuszone do wycofywania pieniędzy.
Przez to sztuczne
ochłodzenie koniunktury GPW w latach 2013-2015 pozostała na uboczu globalnej
hossy, mimo dobrej kondycji gospodarki i poprawy wyników większości spółek.
Bez pieniędzy OFE spadła też skala transakcji akcjami, a więc płynność rynku, co dla zagranicznych funduszy było
sygnałem do odwrotu.
Postępujący marazm ostudził też zapał do giełdy ze strony
rodzimych biznesmenów. W ostatnich latach niektórzy - np. obecny na GPW od jej
początków Michał Sołowow - wycofali część swych firm. A poza wiosennym debiutem
X-Trade Brokers Jakuba Zabłockiego na razie nie słychać o planach wprowadzenia
na parkiet jakiegoś dużego, prywatnego biznesu. Zresztą małych też brak: od połowy
roku na giełdę nie weszła żadna nowa spółka.
APETYT MORAWIECKIEGO
Niezależnie od szorującej po dnie koniunktury giełda
zatraca swą kluczową funkcję w gospodarce - pasa transmisyjnego między
oszczędnościami obywateli a inwestycjami przedsiębiorstw. A na tym liderom
PiS, zwłaszcza zaś wicepremierowi Morawieckiemu, powinno - wydaje się - coraz
bardziej zależeć. Patrząc jednak, jak instrumentalnie traktują akcjonariuszy
kontrolowanych przez państwo spółek, można odnieść wrażenie, że nie bardzo to
rozumieją.
Podczas pierwszej
prezentacji planu Morawieckiego giełda i rynek kapitałowy nie pojawiły się na
żadnym z 66 slajdów. Eksperci żartowali, że wicepremier - rasowy bankowiec - z
założenia nie przepada za rynkiem akcji, kojarzonym ze spekulacją. W
rozbudowanej do ponad 300 stron „Strategii odpowiedzialnego rozwoju” ten rynek
też znalazł się na dalekim planie. Wśród źródeł finansowania programu, liczonego
na ok. 1,5 bin zł, wskazywano na środki publiczne, z kasy państwa i samorządów
oraz na fundusze unijne.
Gdy ze środowiska
ekonomistów popłynął jasny przekaz - „bez giełdy plan Morawieckiego nie ma
szans” - raptem okazało się, że mobilizowanie oszczędności Polaków i
reaktywacja rynku kapitałowego są oczkiem w głowie wicepremiera. I że chodzi
zarówno o nasze już posiadane, jak przyszłe oszczędności, które rząd pomoże
nam zyskownie ulokować.
Gra warta świeczki.
Wartość oszczędności Polaków przekroczyła już bilion złotych, ale prawie dwie
trzecie to depozyty i gotówka w bankach. W akcjach, na własnych rachunkach i w
funduszach inwestycyjnych, mamy niespełna 15 proc. tych zasobów, dwa razy
mniej niż przed dekadą. To miara utraty zaufania drobnych inwestorów do
giełdy. Rząd PiS liczy, że zdoła to zmienić, i zapowiada już preferencje
podatkowe (podatek Belki, od zysków, zmniejszony z 19 do 10 proc.) dla
inwestujących w przynajmniej rocznym horyzoncie. Stawką są dziesiątki, a może setki
miliardów złotych, które mogłyby zostać zaangażowane w emisje akcji firm
realizujących wizje Morawieckiego.
Ale w metamorfozę
gospodarki Morawiecki chciałby też zaangażować nasze oszczędności emerytalne.
Po pierwsze, te z OFE. Ich likwidacja jest już przesądzona mają się zmienić w
typ owe fundusze inwestycyjne, do których trafi 75 proc. zgromadzonych tam składek
(resztę zabierze państwo). One też miałyby inwestować przez rynek kapitałowy w
perspektywiczne projekty gospodarcze. Po drugie, Morawiecki mocno promuje
program reaktywacji dobrowolnego filara emerytalnego. Główną rolę mają w nim
grać Pracownicze Plany Kapitałowe; składki wpłacaliby do nich pracujący i ich
pracodawcy, troszkę dopłacałoby państwo. To plus zachęty podatkowe - miałoby
radykalnie zwiększyć słabe dotąd zainteresowanie Polaków III filarem.
Gromadzonymi w ten
sposób dziesiątkami miliardów zarządzałby najprawdopodobniej utworzony wiosną
Polski Fundusz Rozwoju, wehikuł inwestycyjny planu Morawieckiego. Z
wykorzystaniem rynku kapitałowego rzecz jasna.
Plany reaktywacji
giełdy i pogodzenia z nią rodzimych inwestorów są więc ambitne. Pytanie, czy
realne, skoro obecny rząd dotąd raczej do giełdy zniechęca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz