Szkoła w służbie PiS
Uczniowie pojadą na
wycieczkę szlakiem żołnierzy wyklętych, nauczą się strzelać, zamarzą o śmierci
za ojczyznę. Rząd PiS chce wyhodować nowych obywateli.
Gdyby
Artur Sierawski, nauczyciel historii z Warszawy, mógł przez chwilę pogadać z
minister edukacji Anną Zalewską, to zadałby jej jedno pytanie: po co? Po co tak
pospiesznie wprowadza reformę polskiej szkoły, przeciwko której protestują
właściwie wszyscy: nauczyciele, eksperci, rodzice, a nawet uczniowie.
Prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz też nie wie.
Ale o sens reformy nie pytałby minister Zalewskiej, tylko kogoś z władz PiS.
Chciałby się dowiedzieć, czy ktoś w rządzie panuje nad działaniami szefowej
MEN? - Bo to rzecz niewyobrażalna: odpalić wielką reformę edukacji w pierwszym
dniu wakacji, potem pójść na urlop i niech się dzieje wola nieba.
NIE WYGLĄDA TO DOBRZE
- Cała ta reforma
jest niepoważna i nieuzasadniona. Sprawia
wrażenie, jakby usiadło sobie paru ludzi i zaczęło wymyślać: co by tu zmienić?
Skoro drażniła ich nazwa gimnazjum, to mogli ją zmienić na „szkoła podstawowa
bis”, żeby się kojarzyło z PiS. Ale nie - oni postanowili przewrócić cały
system oświaty - mówi prof. Krzysztof
Konarzewski, były szef Centralnej Komisji Egzaminacyjnej.
Przypomina, jak było z reformą ministra Handkego z 1999 r.: minęły całe
lata, zanim ludzie nauczyli się pracować w nowym systemie. I kiedy w końcu
się nauczyli, kiedy wyniki kształcenia zaczęły rosnąć, MEN znów szykuje zmiany
- i to nie tylko programowe, lecz także strukturalne. Tyle że tamta reforma
była przygotowywana przez trzy lata, a ta przez zaledwie 10 miesięcy.
I jest rewolucyjna: przewiduje likwidację gimnazjów, a zamiast szkoły podstawowej
ma być powszechna, choć akurat z tej zapowiedzi MEN zaczyna się rakiem
wycofywać. Zamiast szkół specjalnych będą teraz specjalistyczne. Zamiast
zawodowych - branżowe. W liceach nauka będzie trwać nie trzy lata, jak teraz,
ale cztery. W technikach - pięć, a nie cztery. Zmiany mają wejść w życie za
rok.
- Jestem zła. Po czerwcowej prezentacji pani minister Zalewskiej
okazało się, że gimnazja są najsłabszym ogniwem systemu edukacji. Zupełnie się
z tym nie zgadzam - mówi Joanna Trojanowska, nauczycielka w jednym z
warszawskich gimnazjów. - Początki faktycznie były trudne, jednak przez te 17
lat wypracowaliśmy metody pracy z uczniami w tak zwanym trudnym wieku. Z
opublikowanego niedawno raportu Instytutu Badań Edukacyjnych o agresji w
szkołach wynika, że najgorzej jest nie w gimnazjach, ale w szkołach podstawowych
- przekonuje.
- My, nauczyciele gimnazjów, staraliśmy się przez tyle lat, a teraz
wszystko pójdzie do kosza.
- Zaraz jest 1 września, a nauczyciele i dyrektorzy nadal nie wiedzą,
na czym stoją - mówi jeden z inicjatorów internetowej akcji „Zamach na
edukację” Grzegorz Drobiszewski. W czasie wakacji rozmawiali z samorządowcami,
dyrektorami szkół i nauczycielami w całej Polsce, pytali, jak będzie wyglądać
reforma w ich województwach. I wszędzie słyszeli odpowiedź: zapowiada się
gigantyczny chaos.
WIĘCEJ PATRIOTYZMU
- To jest partyzantka
- mówi nauczycielka WOS i historii. Nie może
podać nazwiska ani nawet miasta, w którym pracuje, bo za opinie na temat
zapowiadanej przez MEN reformy z pewnością straciłaby pracę. Ale co dobrego
mogłaby powiedzieć o lekcjach wychowania patriotycznego, które mają się zacząć
w szkołach już od września? Nauczyciele dostali takie polecenie na ostatnim
spotkaniu rady pedagogicznej w czerwcu. - Przyszedł dyrektor, prawicowy,
związany z PiS, i powiedział: macie się zebrać pod koniec sierpnia i
przygotować program takich lekcji. No i siedzieli w czasie urlopu,
przygotowywali, bez żadnych wytycznych - opowiada.
Profesorowi Konarzewskiemu nie podoba się hasło „Więcej patriotyzmu w
szkole”, bo - jak mówi - dobrze pamięta szkołę w PRL, która ociekała
równocześnie patriotyzmem i ideologią internacjonalistyczną. - Godziło się
narodowy punkt widzenia z tym sowiecko-komunistycznym poglądem, że proletariat
wszystkich krajów musi się łączyć. Mówiono o wspaniałej Polsce i wielkich
Polakach, a jednocześnie o Związku Radzieckim, który stoi na czele światowego
proletariatu. Propaganda PRL głosiła, że jesteśmy 10. gospodarką świata, nie
mamy na sumieniu żadnych grzechów. Zapał ideologiczny w parze z łgarstwem dają
w efekcie zniewolony umysł. A niewolenie umysłów młodych ludzi jest grzechem,
zbrodnią przeciwko narodowi. Jeżeli Kaczyński chce powtórzyć tamtą strategię,
to przypomnę, że PRL latami chyliła się ku upadkowi i w końcu upadła - mówi.
Robert Szuchta, nauczyciel historii, pierwszy polski laureat Nagrody
im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata”, podkreśla, że w dyskusji na
temat reformy cała uwaga skupiła się na zmianach organizacyjnych. Tymczasem
jej sednem - uważa - będą zmiany programowe. - Pani minister zapowiedziała, że
w grudniu zostanie ogłoszona nowa podstawa programowa dla wszystkich
przedmiotów. Zmienią się więc i podręczniki. Obawiam się, że najbardziej
ucierpi historia, która jest oczkiem w głowie obecnie rządzących. Przy okazji
obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego mogliśmy się przekonać, jak
to będzie wyglądać. Powstanie przedstawiano jako heroiczne zwycięstwo i
niekwestionowany akt bohaterstwa, a przecież długo można by na ten temat
dyskutować - mówi.
W takich chwilach się zastanawia, czy będzie mógł wprowadzić do lekcji
nieco inne treści? Czy teraz będzie uczył wyłącznie o żołnierzach wyklętych?
Czy może będzie musiał, jak sugerowała minister Zalewska w telewizji, mówić
uczniom, że prezydent Lech Kaczyński poległ, a nie zginął pod Smoleńskiem? I że
nie wiadomo, kto odpowiada za zbrodnię w Jedwabnem i pogrom kielecki?
- Już dziś wielu nauczycieli mówi wprost, że wracamy do czasów PRL -
podsumowuje Szuchta, który był jednym z autorów listu otwartego przeciwko
manipulowaniu najnowszą historią Polski. Nauczyciele pisali w nim, że są
zaniepokojeni publicznymi wystąpieniami ważnych urzędników państwowych:
szefowej MEN i obecnego prezesa IPN Jarosława Szarka.
A tymczasem szykuje się sojusz obu instytucji: właśnie ogłoszono, że
eksperci resortu edukacji wspólnie z historykami z IPN opracują podstawy
programowe z zakresu najnowszej historii Polski. Instytut będzie mieć też wpływ
na doskonalenie zawodowe nauczycieli.
- Modelowo nie ma niczego złego we współpracy tych instytucji. Tyle że
na ich czele stoją dziś ludzie, którzy postanowili pomijać w polskiej historii
te elementy, które nie pasują do PiS-owskiego obrazka - mówi była minister
edukacji w rządzie PO Joanna Kluzik-Rostkowska.
DZIECKO NARODOWE
Artur Sierawski
przyznaje, że w zasadzie powinien się cieszyć: uczy historii, a MEN zapowiada, że po reformie będzie więcej
lekcji tego przedmiotu. A jednak wcale nie jest mu do śmiechu. Uważa, że w
całej tej reformie chodzi wyłącznie o to, żeby położyć łapę na szkole. - Żeby mieć
wpływ na wybory dzieci. Na to, co młodzi Polacy będą myśleć, jakie decyzje będą
podejmować. Przecież wiadomo, że kto będzie miał szkoły, będzie miał umysły
dzieci - tłumaczy Sierawski, inicjator koalicji „NIE
dla chaosu w szkole”.
Jest przekonany, że rząd chce wyhodować nowego homo-PiS. - Będzie
mierny, bierny, ale wierny i posłuszny władzy. Od najmłodszych lat, przez osiem
lat szkoły powszechnej i cztery lata liceum, będzie wychowywany w micie
wielkiej Polski, którą trzeba podnieść z kolan, mimo że w ostatnich latach tak
się wzbogaciła i wypiękniała. Tak się kształtuje przyszłego wyborcę - mówi.
Niepokoi go jeszcze jedno: w zreformowanej szkole wielką wagę ma się
przykładać do „wartości narodowych”, a kuratorzy będą kontrolować, jak te
„wartości” są nauczane. - Ci kuratorzy, już z nadania PiS, to komisarze
polityczni, którzy będą czuwać nad jedynie słuszną linią partii. To nic innego
jak indoktrynacja.
Temu - uważa - służą powstające od jakiegoś czasu w całej Polsce klasy
mundurowe. A przecież w planach są jeszcze klasy o profilu narodowym albo formacyjnym, jak je nazwała minister
Zalewska. - Dzieci nauczą się w nich strzelania, będą jeździć na wycieczki
szlakiem żołnierzy wyklętych. Próbuje się tworzyć mit wielkiej Polski. Aj a
przypomnę, że kiedyś był lansowany mit wielkiej Rzeszy, a potem mit wielkiego
Związku Radzieckiego. Dziś będziemy lansować mit wielkiej Kaczyńskiej Polski.
Zamiast rozwijać w młodych ludziach postawę pozytywnego patriotyzmu,
otwartości, będziemy ich uczyć zamykania się na świat, ksenofobii, rasizmu, a
w konsekwencji nacjonalizmu. Będziemy hodować młodych nacjonalistów.
- Dziecko narodowe - precyzuje Grzegorz Drobiszewski.
- PiS chce wejść na drogę krzewienia mitów narodowych. Powstanie mit
założycielski - z opowieści o Solidarności i KOR usunięty zostanie Lech Wałęsa,
wyeksponuje się za to rolę Macierewicza i braci Kaczyńskich, którzy nie mają
przecież żadnych zasług. Następnie Wałęsa zostanie pokazany jako agent.
Ostatecznie okaże się, że III RP została stworzona przez Jarka i Lecha, przy
współudziale Antoniego. Wchodzimy na drogę szargania naszych dóbr narodowych -
dodaje profesor Krzysztof Konarzewski.
MOŻNA ZARZĄDZAĆ RĘCZNIE
To wszystko już
kiedyś przeżywałam jako uczennica PRL-owskiej szkoły. Były w historii białe plamy, o których
nie wolno było mówić, były propaganda i zakłamanie - mówi Joanna Kluzik-Rostkowska.
Zadziwiają, że wielu ludzi w PiS, którzy przecież działali w podziemiu,
walczyli z komuną, nagle korzysta z PRL-owskich metod.
Diabeł jej zdaniem tkwi w szczegółach. - Czy o katastrofie pod
Smoleńskiem powinny wiedzieć kolejne pokolenia? Oczywiście. Ważne, w jaki
sposób będziemy tę wiedzę przekazywać: czy oprzemy na faktach, czy zanurzymy w
smoleńskiej mgle. Nie ma również nic złego w tym, żeby mówić o żołnierzach
wyklętych, ale z całym kontekstem historycznym, również tym negatywnym.
Tymczasem PiS postanowiło użyć wszystkich instrumentów, aby młodym pokoleniom
przekazywać jedynie własną wizję świata - mówi
Kluzik-Rostkowska.
Historia - dodaje była szefowa MEN - jest zawsze ważnym elementem
budowania wspólnoty narodowej. - Natomiast to nie może opierać się na
zakłamaniu, pomijaniu niewygodnych faktów. To, co robi PiS, to inżynieria
historyczna - mówi. Jest przekonana, że
politycy tej partii chcieliby stworzyć nową Polskę. - Bo ta im się nie podoba,
nie była wymodelowana tak, jak by chcieli. Bywały już w historii świata rządy,
które chciały budować nowego człowieka.
Zawsze opierały się na czymś, co
chętnie nazywały edukacją, a co w istocie było jej karykaturą - przypomina.
Uważa, że PiS będzie edukację centralizowało.
- Bardzo silny kurator zależny od
ministra edukacji, dyrektorzy zależni od kuratorów i pewnie nauczyciele
zależni od dyrektorów. Jeśli mają stworzyć nowego człowieka, to inaczej się nie
da. Centralny podręcznik, wszyscy mają się uczyć tego samego, w taki sam
sposób. Wytyczne przyjdą z góry. Przy odrobinie wysiłku można edukacją
zarządzać ręcznie - wylicza.
Obawia się, że władza może wymuszać na nauczycielach przekazywanie
wersji historii według PiS. - To wcale nie jest trudne. Po pierwsze jest niż
demograficzny, potrzeba mniej nauczycieli niż kiedyś, niektóre szkoły są
likwidowane, inne będą. ZNP podał, że 40 tysięcy nauczycieli pójdzie do
zwolnienia. W takiej sytuacji łatwo o przeświadczenie, że jak ktoś się będzie
wychylać, to oberwie. Jeżeli będą dwie szkoły i jedna podda się wizji historii
według PiS, a druga nie, to którą poleci zlikwidować propisowski kurator?
Najpewniej pozbędzie się kłopotu.
Profesor Krzysztof Konarzewski nie ma wątpliwości, że znajdą się też
eksperci, którzy poprą prawdy głoszone przez PiS. - Będą zwalczać niekatolików,
wszystkich, którzy popierają pary jedno- płciowe, wszystkich, którzy żyją bez
ślubu. Jacyś ludzie zrobią na tym kariery. W1968 r. wybuchła awantura o
„Dziady”, byłem wtedy na studiach. Różni naukowcy bez stopnia naukowego zostawali
docentami, władza zrobiła dla nich specjalną ścieżkę kariery. Ci ludzie przez
chwilę byli szczęśliwi, ale potem większość żałowała. Nie słuchano ich, nie
brano ich opinii pod uwagę. Podejrzewam, że tak będzie z prawnikami, którzy
teraz popierają ruchy PiS w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, z historykami,
którzy tworzą historię według wizji PiS, a także z usłużnymi ekonomista
mi, którzy rozpływają się nad
programem 500+. Za kilka lat będą skończeni - mówi.
Uważa, że teraz wszystko jest w rękach nauczycieli i rodziców
- Tak jak w PRL. W szkole wmawiali
nam, że w Katyniu polskich oficerów rozstrzelali Niemcy. Wracałem do domu i
rodzice mówili: co ty za głupstwa opowiadasz, przecież wiadomo, że zrobili to
Rosjanie. Jeżeli chcemy mieć podwójny system edukacji, proszę bardzo. Ale to
podważa i ośmiesza całą polską oświatę.
OSZUKANE POKOLENIE
Artur Sierawski nie
wyobraża sobie sytuacji, że będzie musiał korzystać z podręcznika, w którym byłoby napisane, że ktoś
poległ pod Smoleńskiem, Lech Kaczyński jest bohaterem Solidarności, a Wałęsa
zdrajcą. - Ja od razu ten podręcznik wyrzucę, nie pozwolę fałszować historii.
Taka jest dziś rola nauczyciela - przekonuje.
Dyrektorka szkoły podstawowej w Wielkopolsce (prosi o anonimowość) też
nie uczyłaby o zamachu pod Smoleńskiem. Ale się obawia, że po reformie
nauczyciele i dyrektorzy nie będą mogli decydować, jakie wybrać podręczniki,
jakie napisać programy. - Do tej pory mieliśmy wolność. Gdyby programy zostały
scentralizowane, szkoła będzie chodzić na pasku ministerstwa. To źle wygląda -
martwi się. Ona też uważa, że PiS chce narzucić młodym ludziom jedynie słuszną
wizję świata. - Tak chce ich ukształtować, żeby nawet nie myśleli, że może być
inaczej. Żeby zapomnieli o dorobku wolnej Polski, Solidarności, wolności,
demokracji. Młodzi chłopcy w NSDAP i Hitlerjugend też byli przesiąknięci jedną
słuszną ideą - przypomina.
- Współczuję młodszym kolegom, to będzie oszukane pokolenie. W
propisowskich szkołach czeka je wychowanie z manipulacji narodowej - mówi Bartosz
Dąbrowa z Warszawy. Ma zaledwie lat 16, niedawno skończył gimnazjum, ale w
kwestiach edukacji jest świetnie zorientowany, bo zajmuje się tym w Polskiej
Radzie Organizacji Młodzieżowych. Zdarza się, że nawet nauczyciele pytają go: Bartek,
co to będzie z tą reformą? Czy coś już wiadomo? Jak to może wyglądać? Zawsze
im odpowiada: będzie totalny bałagan, niepewność i strach.
- Minister Anna Zalewska, chcąc zachować twarz, a może i stołek,
powinna zmiany opóźnić, dopracować, przekonać do nich nauczycieli i rodziców i
dopiero wtedy te zmiany forsować. Inaczej czeka nas chaos, a panią minister
kompromitacja - uważa szef ZNP Sławomir Broniarz.
Profesor Konarzewski uspokaja: - PiS nie jest wieczne. Odkręcimy tę
reformę. Tylko dlaczego mamy tracić czas? Polska jest na dorobku, ciągle goni
Europę, przez ostatnie lata dobrze nam to wychodziło. Czemu mamy fundować sobie
cztery lata niszczenia, tylko po to, żeby potem to odbudowywać?
Kaganiec na edukację
Nowy Polak ma
glosować na PiS i nie zawracać głowy zbędnymi pytaniami. O to mniej więcej
chodzi w reformie edukacji
Rafał Kalukin
W kampanii wyborczej hasło
likwidacji gimnazjów było chwytliwe. Te owiane złą sławą szkoły świetnie się
sprawdzały jako symbol ambicji PiS w edukacji. Co innego jednak obiecywać, a
co innego realizować. W ciemno można zakładać, że będą bałagan, publicznie wyrażany
lęk rodziców oraz skargi tracących pracę nauczycieli.
Populistyczna akcja „Ratuj maluchy”, przeciwko sześciolatkom w szkole,
już zresztą pokazała, że gdy przedmiotem sporu stają się dzieci, to racjonalne
argumenty nie mają szans w konfrontacji z emocjami. A minister edukacji Annie
Zalewskiej nawet argumentów brakuje. Obiecywane dobrodziejstwa reformy nie
rzucają na kolana. Tu poprawa funkcjonalności, tam lepsze dopasowanie do
wymogów rynku pracy, bardziej przyjazna szkoła i takie tam frazesy.
Po co więc to wszystko? Wygląda na to, że reforma oświatowa jest inwestycją
długoterminową i być może najambitniejszym projektem tej władzy. Służącym
realizacji odwiecznego marzenia Jarosława Kaczyńskiego o przebudowie
społecznej hierarchii. Poprzez wychowanie nowego obywatela.
KU CHWALE CZŁOWIEKA
PROSTEGO
W skrócie rzecz ujmując, ów obywatel powinien bez
wahań głosować na PiS. I nie jest to złośliwość, lecz wniosek wypływający
z refleksji profesora Andrzeja Waśki. Czyli najważniejszego w obecnym obozie
władzy ideologa od spraw edukacyjnych.
Ale po kolei. Oficjalnie nie bardzo wiadomo, kto pracuje nad reformą.
Niby zorganizowano cykl debat, lecz były to tylko chaotyczne dyskusje bez ładu,
składu i uporządkowanych wniosków. Niedawno MEN rozesłało do rozmaitych
organizacji zajmujących się edukacją prośbę o wyznaczenie ekspertów do
dalszych prac, ale w środowisku panuje przekonanie, że to kolejna gra pozorów.
Najczęściej można zresztą usłyszeć, że nawet pani minister jest
figurantką, a kluczowe decyzje podejmuje - zgodnie z filozofią tej władzy –
ośrodek nieformalny. I że znajduje się on w
Krakowie, gdzie od dawna działa prężne środowisko konserwatywnych intelektualistów
blisko związanych z PiS. Kluczową postacią w tym gronie, niemalże edukacyjną
wyrocznią, jest właśnie Andrzej Waśko.
W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” tonował te oceny: „Fakty są takie, że
przez kilka lat inspirowałem dyskusję programową nad edukacją (...). Teraz
pani minister poprosiła mnie, żebym włączył się w końcowy etap konsultacji nad
reformą”.
Za poprzednich rządów PiS przez krótki czas wiceminister edukacji
(szefem resortu był wtedy prof. Ryszard Legutko). Na co dzień
wykłada literaturoznawstwo (doktorat o „romantycznym sarmatyzmie”) i redaguje
konserwatywne pismo „Arcana”.
I właśnie na tych łamach zaraz po ostatnich wyborach Waśko opublikował esej „Subkultura
elit”.
To krytyka współczesnej kultury, której autor zarzuca uleganie „różnym
modnym fetyszom, do których lgnie współczesne, rozkapryszone, wielkomiejskie
ego”. Można wnioskować, że do „fetyszy5’ prof. Waśko zalicza w zasadzie wszystko, co wyrasta z ducha
oświecenia i wadzi się z tradycyjnym ładem. Niczym XVIII-wieczny jezuita gorszący się encyklopedią Diderota autor piętnuje
dzisiejszą „demoniczną energię bluźnierstwa i profanacji”. Pochodzi ona od
„subkultury elit”, czyli, jak to w prawicowej publicystyce, grona kulturowo
obcego, wyizolowanego od społeczeństwa.
Sztampa? Do czasu. Otóż w ujęciu Waśki złowrogiej elity nie stanowi już
Adam Michnik ani żaden inny salonowy wodzirej. Krakowski profesor upatruje
zbiorowego złoczyńcę w całej kadrze akademickiej. To ona miała zainfekować
lewicowym wirusem „intelektualną klasę średnią” - nauczycieli, prawników,
dziennikarzy, artystów. Ona odpowiada za „rugowanie erudycji”, upadek wiedzy,
gustu, dobrego smaku. Na szczęście „rozkład” został oddolnie zahamowany „siłami
samego społeczeństwa” - kiboli, rekonstruktorów historycznych i animatorów
kultu „żołnierzy niezłomnych”.
Ale przede wszystkim to ostatnie wybory przywróciły Polskę do pionu. Po
raz pierwszy w III RP obywatele okazali się odporni na wskazania „subkultury
elit”. Puentuje Andrzej Waśko: „Polacy - wykształceniu
podstawowym i zawodowym okazali się silniejszym elementem społecznym niż cała
wielka rzesza magistrów. Ci, którzy nie studiowali, nie mieli bowiem okazji
zarazić się tak głęboko postmarkistowskim wartościowaniem i modnymi sloganami
nowej lewicy. Ponieważ ostoją tego typu myślenia po latach PRL pozostały uniwersytety
i środowiska opiniotwórcze, wychowankowie tych środowisk - ich satelici przesiąkli fałszywą ideologią w znacznie
większym stopniu niż tak zwani ludzie prości”.
ZE SKRAJNOŚCI W SKRAJNOŚĆ
Wyborca PiS „silniejszym elementem społecznym”? Polityczna afirmacja obywateli
słabiej wykształconych dokonana przez architekta reformy edukacyjnej brzmi
złowrogo.
Choć zarazem wielu krytycznych ocen obecnego systemu edukacji, formułowanych
przez krakowskie środowisko, nie sposób podważyć. Znakomite wyniki polskiej
młodzieży w testach kompetencyjnych jakoś nie idą w parze z ogólnym poziomem
wiedzy o świecie i kulturowym wyrobieniem. Zasadna jest krytyka dyktatury
testów, które z narzędzia oceny pracy ucznia stały się wyrocznią, do której
dopasowuje się całą dydaktykę. Coś też trzeba zrobić z postępującą
ekonomizacją edukacji, kiedy uczeń jest tylko dodatkiem do subwencji
oświatowej bądź czesnego.
PiS - jak to często bywa - stawia diagnozy uprawnione. Gorzej z
rozwiązaniami. Zamiast korekty - rewolucja. Z dysfunkcji skrajnego pragmatyzmu
- w patologię totalnej ideologizacji. Jak chociażby w
kwestii testów kompetencyjnych, które MEN właśnie zniosło. Po reformie całego
systemu okaże się, że jedynym narzędziem pozwalającym ocenić jakość nauczania
pozostanie już tylko matura. Być może pozwoli to nieco ograniczyć „wyścig
szczurów”. Tyle że jakością nauczania na wcześniej szych szczeblach nikt już
nie będzie zawracał sobie głowy. Czy o to właśnie chodzi?
Być może właśnie o to - aby wkuwać i nie zadawać zbędnych pytań. Znana
jest w środowisku tęsknota Ryszarda Legutki za dawnym liceum, w którym uczono
łaciny i filozofii. Całkiem sympatyczna, dopóki nie towarzyszy jej diagnoza dzisiejszej
szkoły: „Dostała się w ręce armii edukatorów, którzy powtarzają jak mantrę
regułki o umiejętnościach, o szkole otwartej, o uczeniu tolerancji, o prawach
ucznia. To wszystko to szkodliwe bajdurzenie, choć doskonale utrwala władzę
jednej grupy i jednego dogmatu”.
W tym samym wywiadzie (w „Uważam Rze”) Legutko trzeźwo zauważał: „Nie
ma powodu, by pchać ogromną liczbę ludzi do szkół ogólnokształcących i zmuszać
ich do i tak mocno ograniczonej lektury Mickiewicza, skoro mogą pójść do
szkoły zawodowej i tam rozwinąć swoje możliwości. Wykształcenie ogólne musi z
powrotem odzyskać swoją rangę”. Tyle że hasło elitarnego liceum - które siłą rzeczy prowadzić będzie do ograniczenia naboru
do szkół wyższych - coś za mocno współgra z
rozważaniami Waśki o „silniejszym elemencie społecznym”, który nie ma
wygórowanych ambicji edukacyjnych, za to głosuje, jak należy.
Jak więc traktować niedawne zapowiedzi minister Zalewskiej, która
promowała alternatywę dla liceów w postaci dwustopniowej szkoły branżowej? O
potrzebie reformy szkolnictwa zawodowego mówi się od dawna, a zgłaszanym teraz
pomysłom bliskiego powiązania edukacji z praktyką
w firmach trudno coś zarzucić. Tyle że przy okazji MEN chce wstawić blokadę
dla aspiracji edukacyjnych uczniów tych szkół. Resort proponuje im co najwyżej
maturę zawodową, która ma uprawniać jedynie do studiów licencjackich. Po cóż
mieliby się stykać z lewackimi nowinkami na uniwersytetach?
Poprzedni rząd próbował zszywać poszczególne elementy systemu edukacyjnego
w jeden ciąg. Eksperymentowano z delegowaniem wykładowców akademickich do
szkół średnich, aby oswajać przyszłych studentów z czekającymi ich wymaganiami. W obecnym rządzie Ministerstwo Nauki i
Szkolnictwa Wyższego nie ma najmniejszego wpływu na reformę. Chociaż jego szef
Jarosław Go- win też jest krakowskim konserwatystą. Tyle że z innym środowiskowym
rodowodem, co ponoć wzbudza wrogość w kręgu Waśki i Legutki. I co dowodzi
mocno „subkulturowego” charakteru tej grupy.
OGNIWKA WŁADZY
Nie ma większości konkretów dotyczących reformy, więc najwięcej słychać o funkcjach
wychowawczych szkoły, lekcjach patriotyzmu, klasach mundurowych, szerszym
nauczaniu historii. To wszystko można jednak wprowadzić bez ingerencji w
strukturę szkolnictwa, poprzez korekty programów i nowe podręczniki. Tyle że
bez systemowego dopalacza rządowi PiS trudno było zrealizować swoje ambicje.
Być może więc likwidacja gimnazjów wcale nie wynika z przekonania, że
dwa szczeble edukacyjne będą lepsze. Może chodzi
tylko o to, by znaleźć pretekst do tego, co tygrysy z PiS kochają najbardziej
- masowej czystki kadrowej. Nowe liceum i nowa szkoła - już nie podstawowa,
lecz powszechna - oznacza po prostu zmianę statusu placówek i rozpisywane z
automatu konkursy na dyrektorów.
A że przy okazji można zrobić porządek również ze szkołami niepublicznymi,
to tym lepiej. Jeśli reforma wejdzie w życie w zapowiedzianym kształcie, to
każda placówka będzie musiała przejść weryfikację. Te katolickie raczej nie
mają się czego obawiać, ale szkoły praktykujące alternatywną pedagogikę już
teraz czują się zagrożone. Bo to, jaki typ szkoły jest pożądany, najlepiej
wiadomo po wiosennych nominacjach na nowych kuratorów (to oni będą mieli decydujący
wpływ na konkursy i weryfikacje). Zwłaszcza tych, którzy do tej pory sami
kierowali szkołami.
Weźmy za przykład panią kurator – a jakże!
– z Krakowa. Dopiero co Barbara Nowak była radną PiS oraz dyrektorką Szkoły
Podstawowej nr 85 w krakowskich Mistrzejowicach. Znanej chociażby ze stałej
ekspozycji smoleńskiej, którą tak opisywała „Gazeta Polska”: „Wyrazista
fotografia wraku demonstrująca stan uszkodzenia samolotu, zdjęcia przedstawiające
trumny na lotnisku nakryte biało-czerwonymi flagami, Krakowskie Przedmieście
zastawione zniczami czy wreszcie sam pogrzeb Lecha i Marii Kaczyńskich”.
Głośne też były zabiegi pani dyrektor, aby patronem szkoły w miejsce
Jana Kochanowskiego został solidarnościowy ksiądz Kazimierz Jancarz. Rodzice
byli sceptyczni, popracowano więc nad opiniami dzieci i projekt udało się przepchnąć.
Od kilku lat wychowankowie Barbary Nowak śpiewają podczas uroczystości hymn
szkoły: „Świątyni Krzyż spogląda w szkoły mądre oczy/ Papieża z Polski widział
on i wszystkich zna/ Rodzicom wiernie błogosławi i jednoczy/ Jak młody las
rośniemy przy nim ty i ja”.
Być może wkrótce będzie większe zapotrzebowanie na taką twórczość. Dobrym
wzorcem może być też hymn jak najbardziej publicznego Gimnazjum im. Jana Pawła
II w Iwierzycach, w którym dopiero co dyrektorowała obecna
podkarpacka kurator Małgorzata Rauch:
„Nie mamy lękać się w życiu niczego
Kiedy otwarte są drzwi Chrystusowi
Bóg i Ojczyzna hasłem każdego
Kto krzyżem pierś swą odważnie zdobi”.
„Nie mamy lękać się w życiu niczego
Kiedy otwarte są drzwi Chrystusowi
Bóg i Ojczyzna hasłem każdego
Kto krzyżem pierś swą odważnie zdobi”.
Kurator świętokrzyski publicznie szczycił się tym, że spełnił marzenie
życia: zrobił na rowerze kółko wokół placu św. Piotra z zatkniętą
biało-czerwoną flagą. Kurator opolski jest w swej parafii szafarzem
nadzwyczajnym (czyli może w zastępstwie księdza rozdawać komunię). Podobnych
przykładów jest więcej. Większość kuratorów to bez wątpienia bezinteresowni
aktywiści i ludzie, których uczciwości nie sposób podważyć. Tyle że reprezentują
jednolitą rację ideologiczną i ten sam typ duchowości. I broń Boże nikt od
nich nie wymaga, by zostawili swe poglądy za drzwiami gabinetów.
Zresztą większość kuratorów wiąże partyjna dyscyplina. Nieliczni nie są
związani z PiS. Jak przyznała szefowa podlaskiego kuratorium Jadwiga Szczypiń,
„kurator jest ogniwkiem tej władzy”.
TROCHĘ SIĘ SYPIE...
Plan na edukację wydaje się więc kompleksowy I spójny pod względem politycznym,
aksjologicznym i systemowym. Być może zbyt spójny, bo Polska jest krajem,
gdzie wielkie projekty przeważnie się rozłażą, a prowizorki bywają nadzwyczaj
żywotne. Co zresztą potwierdzają już teraz rozmaite doniesienia zza kulis
reformy. Kilka dni temu nieoczekiwanie ogłoszono, że szkoły podstawowe jednak nie przekształcą się w powszechne. Ponoć
ktoś nie uwzględnił kosztów wynikających z masowej likwidacji tysięcy
podmiotów prawnych - powołania nowych.
Dyrektorzy odetchnęli, bo to oznacza, że być może na razie utrzymają się na
stanowiskach. Podobnie jak drżący na myśl o weryfikacji zarządcy szkół
niepublicznych. Choć nie ma przecież gwarancji, że PiS nie przedstawi za moment
alternatywnej koncepcji kagańca. A poza tym słychać, że upada też koncepcja matury
zawodowej. Z powodu protestów rektorów.
To by jednak oznaczało, że „subkultura elit” nadal jest wpływowa. A
tego PiS w żadnym razie nie może akceptować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz