Obywatele dla PiS
Władza zadba o
społeczeństwo obywatelskie jak o własne dziecko. Otoczy czułą opieką państwa,
wychowa w słusznym duchu, uchroni przed obcym wpływem. Trudno o lepszą
polityczną inwestycję
Rafał Kalukin
Soros... I nic więcej już nie trzeba
dodawać. Prawicowa głowa wytrenowana w teoriach spiskowych wie swoje.
„Żydowski bankier” - jak to zgrabnie ujął kilka miesięcy temu Paweł Kukiz,
powtarzając wyssane z palca plotki o 150 min zł przekazanych rzekomo na KOD. Skąd się wzięła ta liczba? O tym za
chwilę.
Jeśli istnieje coś
takiego jak międzynarodówka populistyczna, to w roli wroga najlepiej
cementuje ją właśnie George Soros - uratowany z Holokaustu węgierski Żyd,
który sporą część miliardów dolarów zarobionych na spekulacjach giełdowych
przeznaczył na propagowanie idei „społeczeństwa otwartego”. Otwartego, czyli
wolnego od nacjonalizmu, ksenofobii, uprzedzeń rasowych - tego wszystkiego,
czym populiści mobilizują wyborców.
Nic więc dziwnego,
że od lat wykorzystują Sorosa w swych propagandowych krucjatach. Nie tak dawno
Putin oskarżał go o finansowanie Majdanu. Orban od roku - o sprowadzanie
uchodźców do Europy. Całkiem niedawno Trump o wspieranie Hillary Clinton. A
dopiero co polska prawica - o związki z prezesem Trybunału Konstytucyjnego.
Do tej pory Sorosem
wymachiwały u nas raczej niszowe środowiska - trwale skażone paranoją bądź
antysemityzmem. Jarosław Kaczyński nie sięgał po takie skojarzenia. Aż do 4
czerwca, gdy na zjeździe warszawskiego PiS wytoczył wojnę „koncepcjom pana
Sorosa”. Rzecz jasna w imię „suwerenności” i „godności narodu”. I nikt do
końca nie wie, czy to tylko przypadek, że akurat dzień wcześniej w węgierskim
parlamencie mniej więcej to samo deklarował Viktor Orban.
SOROS PO NORWESKU
Ten i ów w sektorze pozarządowym w Polsce już wtedy
zwrócił uwagę na tę zbieżność. Jak głęboka może być węgierska inspiracja?
Pytania powróciły dwa tygodnie temu, gdy „Gazeta Polska” i „Wiadomości” TVP
zaatakowały Różę Rzeplińską ze Stowarzyszenia 61, zajmującego się gromadzeniem
informacji o osobach pełniących funkcje publiczne. Zarzut: bierze kasę od
Sorosa.
Być może atak na
córkę prezesa Trybunału Konstytucyjnego był tylko elementem wojny z TK. Ale w
artykule „Gazety Polskiej” pojawiły się wątki pozwalające podejrzewać, że może
chodzić o coś więcej. W typowej dla tego pisma poetyce czyli insynuacyjnie i bez związku z faktami - powiązano
bowiem Sorosa z programem „Obywatele dla demokracji”. A to już poważna sprawa,
bo mowa o wielkim przedsięwzięciu, bez którego trudno sobie wyobrażać
efektywną działalność organizacji non profit na polu demokracji, praw
człowieka, kontroli władzy i wielu innych spraw, które w języku PiS podpadają
pod kategorię „lewactwa”.
Tyle że „Obywatele
dla demokracji” z Sorosem nie mają nic wspólnego. Pieniądze pochodzą z tzw.
Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czyli od rządów Norwegii (to najważniejszy
płatnik), Islandii i Liechtensteinu. To kraje nienależące do UE, lecz korzystające
z dobrodziejstw unijnego rynku. W zamian zobowiązane są do prowadzenia
własnych, niezależnych od Komisji Europejskiej, funduszy pomocowych.
Skąd Soros na
norweskim fiordzie? Ano stąd, że operatorem programu (który wedle ustalonych
kryteriów rozdziela pieniądze na konkretne przedsięwzięcia) była do niedawna
Fundacja Batorego. Blisko 30 lat temu ufundował ją właśnie słynny
multimiliarder. Finansował ją do początków nowego stulecia, kiedy to uznał, że
polska demokracja ma się już dobrze i czas przenieść wsparcie do innych
krajów. Być może postępy „dobrej zmiany” sprawią, że pieniądze Sorosa powrócą,
lecz na razie to tylko spekulacje.
Insynuacyjne
powiązanie miliardera z „Obywatelami dla demokracji” miało tę dobrą stronę, że
można było dociec źródeł powtarzanej plotki o „żydowskich” 150 min zł na Komitet
Obrony Demokracji. Najwyraźniej ktoś przeliczył 37 min euro, które w ostatnich
trzech latach wydano w ramach norweskiego programu. A to, że nawet złotówka nie
pochodziła od Sorosa ani też nie zasiliła KOD, to już detal.
STARSZY BRATANEK
PRZETARŁ SZLAK
Gdy w latach 80. młody Viktor Orban organizował
opozycyjny ruch węgierskich liberałów, też korzystał z pieniędzy Sorosa.
Był nawet czas, gdy stanowiły jego jedyne źródło utrzymania, a potem jeszcze
opłaciły stypendium w Oksfordzie. Orban wcale się tego nie wypiera. Po prostu
tłumaczy, że za komuny „społeczeństwo otwarte” było ideą słuszną, a dziś stoi
na drodze do przebudzenia narodowego.
Pod takim hasłem w
2014 roku węgierski rząd brutalnie zaatakował organizacje społeczeństwa
obywatelskiego, które krytykowały go za ograniczanie swobód obywatelskich.
Zaczęło się właśnie od kampanii oszczerstw z Sorosem w roli głównej -
amerykański miliarder miał dążyć do obalenia rządu Fideszu. Następnie wskazano
i napiętnowano lokalnych pachołków finansisty. Podobieństwa do przećwiczonej
wcześniej w putinowskiej Rosji kampanii przeciwko „agentom zagranicy” same się
narzucały.
Solą w oku Orbana
stał się węgierski odpowiednik „Obywateli dla demokracji”. Rząd próbował
ingerować w zasady trwającego już programu, na co Norwegowie odpowiedzieli
zawieszeniem finansowania. Wybuchła wojna dyplomatyczna, w której szef
gabinetu Orbana oskarżył norweski rząd o finansowanie opozycji. Węgierska izba
kontroli przystąpiła do sprawdzania programu. I tak powstała ogłoszona przez
rząd lista 13 organizacji, które uznano za „wrogie”. Inaczej mówiąc: sterowane
przez liberalną lewicę bądź lobby homoseksualne. Kolejnym krokiem były
policyjne najścia, przejmowanie dokumentowi komputerów.
Spór trwał półtora
roku i zakończył się w grudniu 2015 roku nową umową węgiersko-norweską. Budapeszt odpuścił i umorzył śledztwa
wymierzone w trzeci sektor. Czy oznacza to, że porażka „starszego bratanka”
może być teraz przestrogą dla PiS? Niekoniecznie. Dotychczasowa edycja
„Obywateli dla demokracji” już się zakończyła, więc nie ma potrzeby w
cokolwiek ingerować. W przyszłym roku rząd ogłosi konkurs na nowego operatora.
Fundacja Batorego raczej nie ma czego szukać. Wszyscy zachodzą w głowę, którą
to „niezależną” organizację wskaże Ministerstwo Rozwoju na nowego operatora i
czy Norwegowie zaakceptują jej niezależność. Różnice mogą zresztą wystąpić
nawet na poziomie definicji celów programu, bo takie pojęcia jak: kontrola
obywatelska, zwalczanie mowy nienawiści bądź ochrona mniejszości, choć ze
skandynawskiej perspektywy wciąż wydają się jednoznaczne, w narzeczu
środkowoeuropejskim znaczą coś innego.
Przez ostatnią
dekadę stosunek PiS do społeczeństwa obywatelskiego się zmieniał. W 2006 r.
Jarosław Kaczyński twierdził, że to tylko ideologiczna konstrukcja służąca
elitom III RP do blokowania budowy „silnego państwa”. Ale po utracie władzy
zmienił zdanie. Tym bardziej że efektem smoleńskiego wstrząsu był na prawicy
wysyp oddolnych inicjatyw. Kluby „Gazety Polskiej”, Solidarni 2010, lokalne
stowarzyszenia upamiętniające ofiary, „reduty dobrego imienia”,
rekonstruktorzy, tropiciele spisków i fałszerstw, czciciele wyklętych. Cały ten
spontaniczny ruch zapewnił PiS grubą, społeczną otulinę. Kaczyńskiego nieco to
uwierało - bo jak tu wszystkim sterować? Niepotrzebnie, bo okazało się, że
pospolite ruszenie nie ma problemu z dyscypliną.
Być może swoje trzy
grosze dodał prof. Piotr Gliński - niegdyś czołowy badacz trzeciego sektora,
dziś wicepremier w rządzie PiS. W programie wyborczym PiS czuć było jego rękę
w rozdziale poświęconym społeczeństwu obywatelskiemu: całkiem rzetelna
diagnoza wiele sensownych propozycji. Ideologiczne ozdobniki o
„narodzie” i „patriotyzmie” nawet nie kłuły w oczy.
O pozytywnym
stosunku nowej władzy do trzeciego sektora miało świadczyć marcowe spotkanie
pełnomocnika ds. społeczeństwa obywatelskiego Wojciecha Kaczmarczyka z
pozarządowcami. Z pompą, czyli kurtuazyjnym wystąpieniem pani premier i listem
od prezydenta.
Pojawiły się jednak
nowe akcenty. Bo jak rozumieć słowa z listu wicepremiera Gowina, że dopiero
teraz zaczyna się czas budowania społeczeństwa obywatelskiego? Albo uwagę
prezydenta, że pewna część tegoż społeczeństwa nie była dotąd należycie
reprezentowana? Prezydencki minister Wojciech Kolarski całkiem jasno ją
określił, wskazując Ruch Kontroli Wyborów, Solidarnych 2010, Kluby „Gazety
Polskiej” oraz Rodzinę Radia Maryja. Owszem, to też społeczeństwo obywatelskie.
Choć poruszające się dotąd po zupełnie innych trajektoriach, mające zupełnie
inne zmartwienia.
A potem odbyła się
prezentacja pełnomocnika Kaczmarczyka. Slajdy migały szybko, co nie pomagało w
zebraniu myśli. Na koniec pojawiła się plansza z zapowiedzią powołania Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Społeczne niechętnie
spotyka się z narodowym, więc część uczestników spotkania zaniepokoiła owa
hybryda. Pełnomocnik wyjaśnił, że chodzi o ciało, które przejmie rozdzielanie
grantów, skontroluje wydawanie pieniędzy i skonsultuje ogólne ramy współpracy
z trzecim sektorem. Słowem, skończy się bałagan obstrukcja rozproszonych ogniw
państwa w sprawach obywatelskich.
Pełnomocnik
zapowiedział, że rządowy Fundusz Inicjatyw Społecznych (FIO) postawi teraz na
organizacje strażniczne (tzw. watchdogi), specjalizujące się w kontrolowaniu
decyzji zapadających na różnych szczeblach władzy. Jako pozytywny przykład watchdoga wskazany został Ruch Kontroli Wyborów.
Czyli inicjatywa Jerzego Targalskiego (m.in. współautora „Resortowych dzieci”)
oraz Ewy Stankiewicz, powołana celem udowodnienia pisowskiej tezy, że
jesienią2014 roku Platforma sfałszowała wybory samorządowe.
Pełnomocnik
zauważył też, że w trzecim sektorze zbyt wiele jest gender i należy
przywrócić równowagę. Padły kolejne pozytywne przykłady: katolicki Ordo Iuris,
ruchy pro-life, Stowarzyszenie Odra-Niemen (m.in. tradycja kresowa i żołnierze
wyklęci), radykalnie konserwatywny Koliber.
WYKUWA SIĘ NOWY
SEKTOR
Z kolejnych okruchów stopniowo wyłania się obraz
prawdziwych intencji rządzących. Nie zawsze wyraźny. Bo jak interpretować
zmianę w regulaminie FIO (aż 60 min zł z budżetu na roczne wsparcie sektora
obywatelskiego), przewidującą konkursowe preferencje dla organizacji, które w
ostatnich latach nie dostały żadnej dotacji? Niby ma to sens, bo każdą
inicjatywę zawsze warto przewietrzyć. Tyle że ta rotacja może przecież odbywać
się w logice politycznej.
Co zresztą widać po
decyzjach MEN, które unieważniło zakończony już konkurs na przeprowadzenie
konsultacji ogłoszonej reformy oświaty. Po to, aby dać wygrać fundacji
Elbanowskich. Ojej możliwościach organizacyjnych wiadomo niewiele, ale
zliberalizowane kryteria pozwoliły ominąć tę przeszkodę. Do wydania jest 8
milionów złotych.
Kryteriom w
konkursie MSZ na organizację regionalnych debat o globalnej polityce niczego
nie brakowało: doświadczenia w polityce zagranicznej, współpracy
międzynarodowej bądź promocji kultury. Ale wygrał niespecjalnie się kojarzący z
tymi obszarami Ruch Kontroli Wyborów.
Oryginalnie
przeprowadzał też MSZ konsultacje nad planem współpracy z organizacjami
pozarządowymi. Ogłoszenie zawisło na stronie Biuletynu Informacji Publicznej.
Tyle że nie rzucało się w oczy. Trzeba było kliknąć w link „sprzedaż auta” i
wtedy się otwierało. Ktoś w końcu nawet kliknął, ale było za późno - termin
konsultacji minął. Ministerstwo ogłosiło, że uwag do
resortowego projektu nie zgłoszono. Ale i tak dobrze, że program jest. Na 19
ministerstw tylko cztery zrealizowały ten obowiązek.
Takich detali jest
więcej. Dokumentuje je Ogólnopolska Federacja Organizacji Pozarządowych. W tym
tygodniu ruszy strona z efektami tej pracy (szukać na Ofop.eu). To jeden z
przykładów na to, że trzeci sektor (a przynajmniej jego część zorientowana na
obronę praw obywatelskich) zaczyna zwierać szyki w oczekiwaniu na dalszy bieg
zdarzeń. Bo nawet jeśli do otwartego starcia w stylu węgierskim nie dojdzie, to
z pewnością PiS nie odpuści sobie społeczeństwa obywatelskiego. Tak wyreguluje
strumienie finansowe, aby w miejsce pluralistycznego zbiorowiska oddolnych
inicjatyw powstał zdyscyplinowany sektor służący ideologii.
Epatowanie Sorosem
będzie pomocne. Bo choć Polacy raczej nie ulegną putinowsko-orbanowskiej
propagandzie o „agentach zagranicy”, to sprowokowanie ostrego podziału w samym
sektorze wydaje się realne. Zresztą zawsze istniał, tyle że nie miał
politycznego charakteru. Niewiele bowiem łączy powiatowego aktywistę,
wyszarpującego ochłapy na biednych, z zapraszanym do mediów i korzystającym z
zagranicznych grantów warszawskim działaczem na rzecz praw człowieka i swobód
obywatelskich. Jeśli PiS postanowi zapędzić tego drugiego do
lewacko-salonowego getta „pod patronatem Sorosa” i przeciwstawić go „zwykłemu
człowiekowi”, to przyjdzie mu to bez większego trudu.
Nie brak jednak
głosów, że spodziewana pisowska terapia dobrze zrobi środowisku. Odstawienie od
grantów wymusi bowiem poszukiwanie źródeł finansowania na samym dole. Już teraz
fundacje coraz mocniej eksponują prośby o drobne datki od osób fizycznych.
Wielkich sum z tego nie ma, choć wpływy rosną. A to przy okazji szansa, że
demokracja i prawa obywatelskie pozbywać się będą piętna abstrakcji. Do optymistek
należy Katarzyna Batko-Tołuć z Sieci Obywatelskiej Watchdog. W 2015 r. jej
organizacja zebrała z „jednego procenta” 22 tys. zł. Na początku tego roku
została ostro zaatakowana przez Krystynę Pawłowicz. Padły insynuacje („Kto ich
finansuje?”) oraz obelgi („Psy”). Efekt był olśniewający: stowarzyszenie
zebrało z „jednego procenta” 148 tys. zł!
Jeśli więc poseł
Pawłowicz potrafi się przysłużyć społeczeństwu obywatelskiemu, to może nie ma
powodów do obaw?
Zabrać waszym dać naszym
Władza
chce stworzyć nowe społeczeństwo obywatelskie i czuwać nad jego rozwojem.
Oznacza to ideologiczną weryfikację organizacji pozarządowych i inny klucz
dzielenia publicznych pieniędzy.
W budowie nowego społeczeństwa obywatelskiego
władza złapała niewielkie opóźnienie. Ogłoszenie Narodowego Programu oraz
powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego pierwotnie
zaplanowano już na lato tego roku, a zejdzie co najmniej do jesieni. Ale
wielka przebudowa już się zaczęła. Przyświeca jej przekonanie wielokrotnie
wyrażane przez prorządowych publicystów i rządowych polityków (np. podczas
czerwcowego Kongresu Polska Wielki Projekt), że wszystko, co działo się do tej
pory w tzw. III sektorze (ogół organizacji pozarządowych), było
„nieautentyczne, podporządkowane jednej, fałszywej ideologii narzuconej z
zewnątrz”, a prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, ignorowane, pomijane i
wyszydzane, to Rodzina Radia Maryja, Kluby Gazety Polskiej, Ruch Kontroli
Wyborów czy Solidarni 2010.
Przebudowa przebiega wielotorowo. Z jednej strony pełnomocnik rządu ds.
społeczeństwa obywatelskiego i równego traktowania Wojciech Kaczmarczyk zwołuje
rady eksperckie i narady z udziałem „prawdziwych”, ale też „fałszywych”, czyli
doświadczonych społeczników. Aż kipi tam od wielkich słów o znaczeniu obywatelskiej aktywności dla demokracji, zjawiają
się premier i wicepremierzy, ale kuluarowo spotkania te nazywane są „ścianami
płaczu”, bo nie mają one konkretnego tematu ani struktury; każdy leje swoje
żale. Z drugiej strony w rządowych i ministerialnych gabinetach zapadają
decyzje - rzec można - wyburzeniowe,
odbierające zasilanie ze środków publicznych tym „fałszywym”.
Co
zburzyć, co zbudować
Ewa Kulik-Bielińska, dyrektorka Fundacji Batorego, została zaproszona do
współpracy przez pełnomocnika (choć akurat ta pierwsza po 1989 r. polska organizacja
pozarządowa, zasponsorowana przez George’a Sorosa, służy jako sztandarowy
przykład „narzuconej ideologii”) i podczas jednego z takich zgromadzeń
wyliczyła publicznie: decyzje o likwidacji ciał konsultacyjnych przy
ministerstwach, odwoływanie komisji konkursowych i samych konkursów, zmiana i
dodawanie priorytetów w momencie, w którym mają zapadać już decyzje o
finansowaniu, nierozstrzyganie konkursów albo zmiany rozstrzygnięć, kuriozalne
uzasadnienia odmów dotacji, przyznawanie ich podmiotom, które nie spełniają
kryteriów formalnych.
Jako jedne z pierwszych na celownik dostały się organizacje podejrzane o
genderyzm: Centrum Praw Kobiet, Lubuskie Centrum Praw Kobiet BABA oraz
Fundacja Dzieci Niczyje (nowa nazwa: Dajmy Dzieciom Siłę). Przepadły u
Zbigniewa Ziobry, który jako minister sprawiedliwości ma możliwości wspierania
organizacji pomagających ofiarom przestępstw. Uzasadnienie odmowy: pomagają
tylko kobietom. Kuriozalność argumentacji wytknął rzecznik praw obywatelskich
- na nic.
W MSZ Ruch Kontroli Wyborów „wygrał” 1,4 min zł w konkursie na
prowadzenie „centrów dialogu międzynarodowego” (w której to działalności Ruch
zadebiutuje), odmówiono natomiast choćby grosza Centrum im. Bronisława Geremka
(fundacji, która prowadzi taką działalność od 2007 r.). Z puli MSZ dostała też
700 tys. zł toruńska uczelnia o. Rydzyka - na przypominanie światu o polskich
zasługach w ratowaniu Żydów w czasie Holocaustu.
W tym roku można jeszcze kwestionować łamanie reguł gry w biegu. Od
przyszłego będą już nowe komisje, nowe zasady finansowania, nowe priorytety
Np. MEN zaprasza na swojej stronie, by chętni z organizacji pro rządowych
zgłaszali się do przyszłorocznych komisji, decydujących o grantach na
działalność oświatową i wychowawczą.
Którzy z nich, na jakich zasadach
zostaną powołani? Nie wiadomo. Po prostu - „zostaną powołani”. Powstanie też
niechybnie lista organizacji mile widzianych oraz tych non grata w
szkołach, bo domagają się tego same szkoły. Podczas narad z pełnomocnikiem
padały już sugestie, by na liście zakazanych umieścić świetny w edukacji
seksualnej Ponton czy działające od 1994 r. Centrum Edukacji Obywatelskiej.
Oczywiście zasilanie rządowe czy ministerialne nie jest i wręcz nie
powinno być jedynym filarem czegoś, co z definicji jest pozarządowe. Ale i w
biznesie czy bankach donacyjne kurki wysychają dla jednych, otwierają się dla drugich.
Traci szanse to, co grzeszy choćby nazwą - co ekologiczne, otwarte, równościowe,
wolnościowe, promniejszościowe, proimigranckie, prouchodźcze, co - nie daj Boże
- pachnie LGBT albo gender.
Zyskuje - co patriotyczne, historyczne,
rekonstrukcyjne, w duchu tradycyjnych wartości. Wręcz magicznie działają tu
słowa klucze (zwłaszcza przymiotnik klucz najpewniejszy: narodowy);
fascynujące, jak szybko biznes synchronizuje się z ideowym wiatrem. Wybaczą
czytelnicy dygresję pro domo sua: Fundacja POLITYKI od 15 lat organizuje
konkurs na nagrody naukowe - stypendia dla
wybitnych młodych naukowców. W tym roku żadna z tradycyjnie towarzyszących nam
spółek Skarbu Państwa nawet nie odpowiedziała na list zapraszający do kolejnej
edycji, natomiast znaleźliśmy je wśród hojnych sponsorów Światowych Dni
Młodzieży.
A prywatny biznes? Jeśli zechce coś dać komuś „nie po linii”, to bez
rozgłosu. Tłumaczy: „Nie, żadnych wytycznych nie ma. Ale jak zechcą się
przyczepić, to zawsze coś wygrzebią. Niespodziewana kontrola skarbówki, ZUS,
PIP...”.
Istnienie
nieistniejącego
Jak wyraził się wicepremier Jarosław Gowin w liście odczytanym na
wspomnianym zgromadzeniu u pełnomocnika Kaczmarczyka, „nareszcie, po 27 latach
wolnej Polski, społeczeństwo obywatelskie będzie u nas budowane”. Ludzie
zaangażowani w 80 tys. aktywnych w naszym kraju organizacji pozarządowych
(formalnie zarejestrowanych jest 100 tys. stowarzyszeń i 17 tys. fundacji)
usłyszeli zatem, że nie istnieją. Że ich wysiłek, czas, pieniądze - wszystko to
poszło na marne, w służbę „fałszywej ideologii”. To jest propaganda fałszywa i
okrutna.
Bo jak faktycznie wygląda pozarządowy pejzaż? Większość organizacji nie
ma nic wspólnego z żadną ideologią, poza głębokim przekonaniem, że wiele
spraw, zwłaszcza lokalnych, można załatwić własnymi rękoma, nie oglądając się
na władzę. Najwięcej (29 proc.) krzewi sport, edukację (15 proc.) i kulturę (13
proc.). 60 proc. realizuje tzw. zadania publiczne samorządów, czyli zwykle
lepiej, a czasem dużo taniej niż instytucje publiczne opiekuje się dziećmi i
osobami starszymi. Organizują zawody, koncerty i festyny (62 proc. spośród
wszystkich po to właśnie istnieje). Obchodzą jubileusz miasta Rodaki i
zakładają Miasto - Ogród Włochy. Animują warsztaty obróbki lnu czy wyrobu
garnków. Wspierają finansowo potrzebujących - młodych zdolnych, starych,
biednych, chorych, inwalidów, samotnych (31 proc.). Prowadzą tzw. działania strażnicze, czyli pilnują praw obywatelskich czy
konsumenckich (w sumie to 27 proc. wszystkich organizacji; tych ściśle
patrzących na ręce władzy jest 7 proc.). Organizacje o charakterze religijnym
to 3 proc. Dość szybko przyrasta liczba tych kwalifikowanych jako „ratownictwo,
obronność” (również3 proc.). Organizacje LGBT umykają statystykom.
Z czego żyją? 8 tys. ma status organizacji pożytku publicznego, czyli
prawo do tzw. jednego procentu. 12 min polskich podatników w 2014 r. zasiliło
sektor sumą 500 min zł. Niby dużo, ale stanowi zaledwie 5 proc. jego
przychodów. W ogólnym bilansie 15 proc. pieniędzy, którymi dysponują
organizacje pozarządowe, pochodzi od rządu, 15 proc. od samorządów, 23 proc. z funduszy UE, 9 proc. z darowizn, 7 proc. z
działalności gospodarczej.
Trudno doprawdy nie dostrzec, że społeczeństwo obywatelskie w Polsce
istnieje.
I to całkiem krzepko jak na 27 lat
demokracji. Zwłaszcza że usilnie to go nigdy nie.promowano. Nie mamy nawet
zgrabnego nazewnictwa - w środowisku obowiązuje swoisty polsko-angielski
żargon endżiosowski (od NGO - Non Goverment Organisation).
Problem, że te nasze polskie en-dżi-osy trapione są chorobami młodego
wieku. Ewa Kulik powiada, że wiele dobrodziejstw, które im się przydarzyły,
stało się też przekleństwami. Choćby jeden procent. W założeniu miał być
impulsem dla obywateli, by wspierali to, co wydaje im się bliskie i ważne. W
praktyce stał się sposobem na łatanie niewydolności opieki medycznej, bo 32
proc. podatników wpłaca swój 1 proc. na konkretne subkonta, zwykle dla ciężko
chorego dziecka, często bliskich lub znajomych. W efekcie tworzy to grupę
organizacji - jednoprocentowych krezusów (Fundacja Zdążyć z Pomocą jest
ubiegłoroczną rekordzistką: 127 min zł;
następna w rankingu zebrała 17 min zł). Co gorsza, ów jeden procent niejako
zwalnia ludzi z dobroczynności („Przecież swoje wpłaciłem”). A biznes? Bardzo
często traktuje darowizny jako element marketingu i reklamy, czyniąc z tzw.
społecznej odpowiedzialności pusty frazes.
Toteż kolejną chorobą - którą
łatwo zdiagnozować już na podstawie przytoczonych statystyk-jest uzależnienie
od publicznych dotacji i grantów. Na garnuszku samorządów wisi aż 55 proc. organizacji.
Dobrodziejstwo to i przekleństwo zarazem, albowiem wiele z tych „zadaniowych”
zurzędniczało, co roku bierze tę samą kasę i powiela schemat działania. Również
europejskie źródło jest dobrodziejstwem i przekleństwem, bo pcha w tzw.
grantozę, czyli pisanie projektów pod granty, rzucanie się, a to w szkolenia dla
bezrobotnych, a to w jakąś rzekomą innowacyjność. Unijne pieniądze są trudne,
ich zdobycie wymaga sprawnego poruszania £ się w bełkotliwej, biurokratycznej
euro-nowo-polszczyźnie, pełnej osi priorytetowych, kapitałów ludzkich,
perspektyw średniookresowych itd. W efekcie co prawda 23 proc. organizacji coś
z Unii uszczknęło, ale 65 proc. nawet się o te pieniądze nie ubiegało (badania
Klon-Jawor).
Również pieniądze rządowe tyle pomagają, co psują krew. Po latach bojów
udało się stworzyć przy Ministerstwie Pracy i Polityki
Społecznej (teraz Rodziny) Fundusz Inicjatyw Obywatelskich: 15 min zł rocznie
do podziału w dwóch osobnych konkursach na rok albo dwa lata. O roczną dotację
(od 10 do 100 tys. zł) wystartowało ostatnio 2 tys. 735 organizacji; dostało
zasilanie 233. Mniej niż jedna na dziesięć. Czyli niemal pewne, że ktoś z
pominiętych doszuka się tu jakichś szachrajstw czy politycznych pobudek.
Narodowy Program,
Narodowe Centrum...
Byłoby więc z czego III sektor leczyć. Lecz i diagnoza, i kuracja
wymyślona przez rząd budzi coraz poważniejsze wątpliwości. W portalu ngo.pl trwa dyskusja, bardziej etyczna niż praktyczna:
uczestniczyć w rządowym „nowym początku” czy dać sobie spokój? Zabierają głos
starzy en-dżi-osowcy i przedstawiciele organizacji reprezentujących „wartości
konserwatywne”. Jest sporo głosów, że nie wolno stać z boku. Tym bardziej że
wiele pomysłów, czasem przedstawianych przez rząd jako nowe, to stare postulaty
społeczników. Np. uproszczenie sprawozdawczości, reforma FIO, naprawa
mechanizmów 1 proc., wzmocnienie pozycji Rady Działalności Pożytku Publicznego
czy promocja wolontariatu. Niektóre inicjatywy-jak Polski Korpus Solidarności
(wzorowany na AmeriCorps i PeaceCorps) - były
testowane jeszcze przez Jacka Kuronia.
Ale padają też w tej dyskusji gorzkie opinie, że władza stosuje w przypadku
III sektora ten sam modus operandi jak przy ogłoszonej z początkiem
wakacji rewolucji oświatowej: zorganizować wielkie niby-konsultacje, powołać
ekspertów, dać każdemu głos, co mu tam leży na wątrobie. I po tym wielkim
gadulstwie po prostu zrobić, co się zamierzało. Justyna Duriasz-Bułhak, od 15
lat w Fundacji Wspomagania Wsi, tak pisze: „Słuchając przedstawicieli rządu,
można odnieść wrażenie, jakby w społeczeństwie obywatelskim przez ostatnie
lata nic się nie działo, a teraz wreszcie przyjdą nowi ludzie, którzy wszystko
wymyślą i zorganizują. A przecież naturą
społeczeństwa obywatelskiego jest to, że organizuje się samo, oddolnie. Moim
głównym postulatem do władzy - każdej, a więc także tej - jest to, żeby nam nie
przeszkadzała. (...) Sposób prowadzenia konsultacji i konferencji każe myśleć, że w pewnym sensie zostaliśmy użyci
- kilkaset osób przyszło na spotkanie, niejako przy okazji legitymizując
działania obecnej władzy i nie mając gwarancji, że ich głos został jakkolwiek
wysłuchany. A ja na przykład nie po to tam byłam, żeby posłuchać pani premier i
pana ministra”.
Jeszcze ostrzej brzmi Jakub Wygnański, człowiek instytucja w III
sektorze, akuszer wielu organizacji i ustaw regulujących tę dziedzinę życia
społecznego: „Niektóre propozycje budzą niepokój. W szczególności powołanie
Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Nie potrafię przywołać
w pamięci żadnych diagnoz i żadnych poważnych postulatów środowiska, które
wskazywałyby na potrzebę utworzenia takiej instytucji. Czy pod pretekstem
uproszczenia i synchronizacji prac Centrum miało by przejąć większość środków
publicznych przeznaczanych na działania organizacji? Czy do Centrum miałoby
trafić także FIO? Nie umiem zrozumieć równoległości - by nie powiedzieć
konkurencyjności - działań między Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki
Społecznej oraz Kancelarią Prezesa Rady Ministrów”.
Nie te jednak wątpliwości przyprowadziły Wygnańskiego do odmowy
uczestnictwa w „nowym początku”. Pisze o wszystkim,
co podważa proobywatelskie deklaracje władzy.
O ustawach przyjmowanych bez publicznych
konsultacji. O milczeniu pełnomocnika
Kaczmarczyka i jego zwierzchnika wicepremiera Glińskiego, gdy posłanka Krystyna
Pawłowicz określiła organizacje strażnicze mianem psów. O zniesieniu
apolityczności służby cywilnej, zawłaszczeniu mediów, czystkach w
administracji, o mściwości w stosunku do politycznych oponentów. Wreszcie o
paraliżu Trybunału Konstytucyjnego. „W istocie oznacza to zawieszenie
stosowania norm konstytucyjnych. Jeśli one znikną, zniknąć też może pewnego
dnia kotwica tych wolności, na których ufundowane jest działanie organizacji -
takich jak wolność stowarzyszeń, prawo zgromadzeń i wiele innych. Na to
zgodzić się nie można. To właśnie moja (a przecież każdy wyznacza ją sobie sam)
cienka, czerwona linia, której nie mogę i nie chcę przekraczać - głównie na
wypadek, gdyby kiedyś dzieci zapytały mnie: Tato, a gdzie wtedy byłeś? To nie
jest lewicowe ani prawicowe, progresywne czy konserwatywne. To jest akt
niezgody na igranie z podstawowymi ustrojowymi regułami państwa prawa”.
Robić swoje: się budować
Poczynania władzy z III sektorem nieodparcie kojarzą się z putinowską
Rosją. Językowa fasada pozostaje demokratyczna, pełna wolności i praw
obywatelskich, ale kryje się za nią zupełnie niedemokratyczny ustrój, w którym
władza wszystko, w tym aktywność obywatelską, centralizuje, reglamentuje,
kontroluje. Pozarządowcy gorzko żartują, że w ślad za Narodowym Centrum pojawią
się entuzjastyczne w stosunku do rządu „oddolne”, prawomyślne federacje, może
nawet coś na kształt peerelowskiego PRON (Patriotyczny Ruch Ocalenia
Narodowego).
Dziś widowiskowe przestawienie wahadła, „zabieranie waszym, dawanie
naszym”, niesie dramatyczny skutek, daleko wykraczający poza doraźne emocje.
Podsyca całkiem powszechny stereotyp, że tzw. społeczeństwo obywatelskie to w
ogóle wielka iluzja. Że sektor pozarządowy nie jest w Polsce żadnym tam filarem
demokracji. Że stowarzyszenia i fundacje to twory na publicznym wikcie,
instytucje z tysiącami posad dla odpowiednio ustawionych. I teraz lepiej ustawione
będą Kluby Gazety Polskiej czy Rodziny Radia Maryja. To, oczywiście, bardzo
krzywdzące uogólnienie, ale władza - chcąc nie chcąc - je wzmacnia.
Polskie społeczeństwo obywatelskie ma swoje schorzenia, ale musi
istnieć. Z wszelkimi „rodzinami” i „klubami”, jeśli tylko obywatele mają wolę
je powoływać, jeśli przestrzegają one prawa i jeśli przejrzyście rozliczają się
z przychodów. Bez spontanicznego zrzeszania demokracja po prostu się wykolei.
Więc trzeba robić swoje. Zakładać, skrzykiwać się, nie załamywać rąk.
Ewa Kulik-Bielińska, w en-dżi-osach od zawsze (przeszła tam nieomal
wprost z opozycyjnego podziemia), choć też pełna obaw co do rządowych intencji,
jest dobrej myśli. Mówi, że organizacje pozarządowe - świadome, że od tej pory
będą naprawdę pozarządowe - zaczną wreszcie udowadniać sens swego istnienia
wobec obywateli i po prostu zwracać się do nich o pieniądze. A obywatele przestaną się oglądać na zwolnienia
podatkowe czy Unię (w 2020 r. skończą się zresztą fundusze strukturalne). Znaki
pobudzenia już są: skoro KOD podczas jednego tylko marszu w Warszawie zebrał do
puszek 180 tys. zł, to znaczy, że rezerwy w kieszeniach są spore. Paradoksalnie
to, co robi władza, może sprawić, że społeczeństwo obywatelskie w Polsce
wyzwoli się ze wszystkich tych grantoz i uzależnień od ojców założycieli. I w tym
sensie słowa Jarosława Gowina mogą okazać się prorocze. Społeczeństwo
obywatelskie po 27 latach wolności się zbuduje. Samo się zbuduje. Oby.
Ewa Wilk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz