Prof. dr hab. Michał
Głowiński, teoretyk literatury, o wypaczaniu sensu słów, dzieleniu mową i
politycznych celach, którym ma to służyć
KATARZYNA CZARNECKA: -„W
Polsce prowadzimy teraz nie spór polityczny czy prawny, lecz walkę (...)
przeciwko powrotowi do czasów PRL - powiedział prof. Andrzej Zoll podczas Nadzwyczajnego Kongresu Sędziów, który
odbył się 3 września. To, z czym mamy do czynienia – stwierdził - to pełzający zamach na porządek konstytucyjny. W jakim
stopniu zwrot do czasów słusznie minionych wiąże się także z zamachem na język?
MICHAŁ GŁOWIŃSKI: - W
ogromnym. Władza ewidentnie, w sposób, na który nie znajdziemy precedensu w
ostatnich 27 latach, wykorzystuje go w celach propagandowych. I korzysta z
licznych sposobów manipulowania językiem, charakterystycznych dla mowy
publicznej w epoce między 1944-45 r. a zmianą ustrojową, z apogeum w okresie
stalinowskim.
Na czym to wykorzystanie
polega?
Przede wszystkim na
zniekształcaniu znaczeń słów. Najnowszym przykładem jest „prowokacja”. Premier
Beata Szydło stwierdziła, że tym właśnie był udział przedstawicieli Komitetu
Obrony Demokracji w pogrzebie Inki i Zagończyka. Według Słownika wyrazów
obcych PWN: „Prowokacja to: 1. Podstępne działanie mające na celu nakłonienie
kogoś do określonego postępowania, zwykle zgubnego w skutkach dla tej osoby i
osób z nią związanych. 2. Podstępna działalność tajnych agentów w jakiejś
organizacji”. Żadna z tych definicji nie przylega do sytuacji, w której
zostało to słowo użyte. Kodowcy nie działali przecież przeciwko komukolwiek i
nikomu nie chcieli zaszkodzić. A już na pewno nie byli agentami obcego wywiadu.
„Przejawem szczególnie wyrazistym skostnienia
i sztampowości [języka oficjalnej propagandy] jest posługiwanie się słowami
wytrychami. Takim właśnie słowem jest »prowokacja«. (...) Mówiąc o niej nie
trzeba komunikować, w jakim celu została ona dokonana - pisał pan 19 maja 1977
r. Co tym razem się pod tym określeniem kryje?
Sens jest taki: grupa Mateusza
Kijowskiego nie była na tę uroczystość zaproszona. Ale przecież w
demokratycznym kraju na państwowe manifestacje przyjść może każdy. Gdyby
powiedzmy w czyimś ogródku przydomowym obchodzono imieniny cioci Kloci i nagle
przyszliby jacyś zupełnie nieznani osobnicy, to co innego.
Ja bym to nazwała wtargnięciem.
Nawet użycie słowa „prowokacja” -
niezupełnie prawidłowo i na wyrost - miałoby tu jakiś sens. Dlatego, że taki
przydomowy ogródek jest prywatną własnością, a ci nieznajomi mogliby w swoim
przyjściu mieć jakiś cel. Zatem jeśli pani
premier mówi o prowokacji w przypadku
publicznej, państwowej uroczystości, jest to swego rodzaju autodemaskacja.
Ujawnia, że traktuje Polskę jako własność swojej formacji politycznej:
państwo jest naszym ogródkiem.
I prowokatorom „dano
odpór"?
Tak, bo przedstawiciele
organizacji społecznej, jaką jest KOD, zostali zaatakowali przez młodzież z
Obozu Narodowo-Radykalnego, czyli formacji nazwanej tak samo jak organizacja
faszysty Bolesława Piaseckiego w latach 30. Tego nikt z rządzących nie nazwie
prowokacją. Ci młodzi patrioci byli po prostu oburzeni, że oto wrogowie
przyszli i „zakłócili” państwową uroczystość. Słowa pani premier to zaś coś, co
bym nazwał - nieświadomym, półświadomym, świadomym, to właściwie wszystko
jedno - psuciem języka polskiego dla celów politycznych. Wystąpieniem przeciw
jego etyce.
Jak by pan ją zdefiniował?
Jako uznawanie tradycji danego
słowa w danej kulturze i respektowanie treści ubocznych, jakie ono wnosi.
Konotacje słowa „prowokacja” zostały już nie tylko nieuszanowane, ale właściwie
zniszczone. Podobnie jak „polec”. Pani minister edukacji Anna Zalewska
powiedziała, że według jej wiedzy to znaczy „zginąć”. A przecież w języku
polskim to znaczenie jest tradycyjne. Romuald
Traugutt, dyktator powstania styczniowego, jest polskim bohaterem narodowym.
Ale w żadnym tekście historycznym ani w podręczniku historii nie znajdzie się
formuły, że poległ, bo powieszono go na stokach cytadeli. Jeśli absolwentka
polonistyki udaje, że między tymi dwoma słowami nie ma różnicy, to ręce opadają.
Oczywiście nie wynika to z niewiedzy czy z naiwności. Kiedy się mówi, że ktoś
zginął w katastrofie lotniczej, to to jest stwierdzenie faktu. Słowo „polec”
nie tylko informuje o fakcie, że ktoś zginął na polu walki, ale jednocześnie
sugeruje bohaterstwo, jest więc oceniające. Co pani przychodzi na myśl, kiedy
słyszy słowo zabijać?
Dzieci nienarodzone.
No właśnie. Tego zestawienia używa
się już tak długo, że właściwie stało się związkiem frazeologicznym. I oto w
takich manipulacjach chodzi. Jeśli pan Maniuś pod kioskiem z piwem głosi
poglądy, od których włosy stają dęba, jest to fakt o małym znaczeniu. Nie
dlatego, że pijaczkowi dużo wolno, ale dlatego że on jest pozbawiony autorytetu
i możliwości rozpowszechniania swoich idei. Ale jeśli prominentny polityk mówi
o Polakach drugiego sortu, to już jest zgroza. Świadome dzielenie, wykluczanie
pewnych ludzi.
„Patriotą jest ten, kto jest z
nami; wróg patriotą być nie może, jego domeną są bowiem działania
antypolskie" - mówiła władza w
1968 r. Takie rozumienie tych słów również wróciło.
Jako antypolskie traktowane były
wszystkie wypowiedzi czy poczynania krytyczne wobec Polski Ludowej, a
właściwie bardziej wąsko: wobec partii rządzącej. Dziś tak opisuje się
krytykowanie aktualnie rządzących za usiłowanie zniszczenia TK. Analogie w
wysłowieniu zauważyć niezmiernie łatwo.
„W naszej kulturze, cywilizacji
chrześcijańskiej, jesteśmy tak ukształtowani, że nie zakłócamy uroczystości,
a ci, którzy przyszli z KOD, mieli, wszystko na to wskazuje, intencje takie,
żeby zakłócić uroczystość pogrzebu" - to słowa szefa MSWiA Mariusza Błaszczaka.
Zatem KOD obraża „cywilizację chrześcijańską". To nie są Polacy-katolicy?
W PRL mówiło się o świętym
obowiązku komunisty. A kiedy Gagarin przyleciał z misji w kosmosie, w
komunikacie stwierdzono, że wrócił na świętą ziemię rosyjską. Język sakralny
tak głęboko przeniknął do trzewi naszego języka, że nawet wtedy nie można było
go pominąć. Wprowadzanie komunizmu w krajach
satelickich nie mogło polegać na tym, że się jednym cięciem siekiery odrąbuje
wielowiekową tradycję. Ona i żyła podskórnie, i wpływała na sposób mówienia, była
reinterpretowana.
Komuniści chętnie korzystali z
tradycyjnego języka prawicy, przede wszystkim w jego postaci z lat 30.
XVII-wieczna figura Polaka-katolika była w czasach rozbiorów wyrazem oporu
przed rosyjskim prawosławiem i pruskim protestantyzmem, później została
wykorzystana jako opozycja do polskich Żydów. Dziś, nawet jeśli nie jest przywoływana
dosłownie, wróciła jako sformułowanie wykluczające. „Polak-katolik” zakłada,
że Polak może być tylko jednego wyznania. Co jako żywo prawdą nie jest.
Wyznacznikiem polskiej
tożsamości, obok wiary katolickiej, jest także język. Czy dlatego PiS określa
niepopierające go gazety słowem „polskojęzyczne"? Politycy tej formacji chcą podkreślić, że są one redagowane
przez ludzi, których oni uważają za obcych. To także wykorzystanie zmiany
znaczenia słów. W pewnych momentach naszej historii użycie określenia
„polskojęzyczny” było usprawiedliwione. Wydawana w języku polskim żydowska
gazeta codzienna „Nasz Przegląd” sama się tak określała, by odróżnić się od periodyków
redagowanych w jidysz. Pejoratywną konotację słowo „polskojęzyczny” nabrało w
czasie okupacji - tak nazywano „Nowy Kurier Warszawski”, czyli gazetę okupanta.
Z tej tradycji się teraz korzysta.
Chodzi o to, żeby wskazać, że
redaktorom takich pism nie można ufać, bo oni nie mają na uwadze polskich
interesów, że w ogóle nie warto ich słuchać, bo co nas obchodzi, co mówią obcy?
Dobitniej znaczy to: autorzy pracujący w pismach polskojęzycznych to nie są
prawdziwi Polacy. Tylko my jesteśmy prawdziwymi Polakami. Wszyscy inni udają. A
dlaczego udają? No, żeby nam przeszkadzać.
Dlaczego tak niewiele osób
dostrzega związki między oficjalnym językiem PRL i dzisiejszym? Dlaczego Polacy
są wciąż na niego podatni?
Proszę pamiętać, że wyrosło
pokolenie, które PRL nie zna. 30-40-latki nie wiedzą, że to jest powtórka z
rozrywki.
Ale mają rodziców i dziadków.
Ale nie każdy dziadek i tatuś,
nie każda babcia i mama, są uczuleni na sprawy języka. Poza tym
zniekształcenia języka są widoczne nie tylko w polityce. W biurach turystycznych
używa się słowa „destynacja” zamiast miejsca docelowego.
W kulturalnym programie Polskiego Radia słyszę, że za chwilę zostanie
wyemitowane „wykonanie historycznie poinformowane”. Przecież można cholery
dostać!
Co to znaczy?
Że gra orkiestra starych
instrumentów i dąży do tego, żeby móc wykonać
utwór z XVIII w. tak jak wtedy wykonywano. Inny przykład: „muzyka
incydentalna”. Nie domyśli się pani, o co chodzi?
Nie.
O ilustrację muzyczną w teatrze.
Kalka z angielskiego. A przecież w języku polskim to słowo zupełnie co innego
znaczy
Politycy zawsze intencjonalnie
nieładnie bawią się językiem i go nie szanują. Czy więc takie manipulatorskie
działania językowe, z jakimi mamy do czynienia teraz, nie są po prostu
kontynuacją języka polityki?
W jakiejś mierze na pewno. Ale
jednak przedstawiciele formacji rządzącej przez ostatnie osiem lat w takim
stopniu języka nie fałszowali. Dopuszczali się różnych rzeczy, które nie
musiały zachwycać. Mówiło się choćby o moherach. Ale to mieściło się w
tradycji nieeleganckiego, ale jednak humorystycznego określania politycznych
przeciwników Etyka słowa nie była naruszana w tak wysokim stopniu. Mówienie:
tamci grzeszyli i ci grzeszą, jest niemądre i nieodpowiadające rzeczywistości.
Żadnej symetrii tu nie ma.
Politycy Platformy pozwalali
sobie jednak na ostre sformułowania typu „dorzynanie watahy".
Ale to jedyny przykład! A teraz
takich mamy na tony.
Zresztą moim zdaniem była to wpadka Radosława
Sikorskiego, operującego normalnym, dobrym, inteligenckim językiem. I
mającego dobrą wymowę.
U polityka to niecodzienne?
Tak. W zakresie wymowy zachodzi
jakaś plebejska rewolucja. Zaszła już tak daleko, że w czasie Festiwalu
„Stolica języka polskiego” w Szczebrzeszynie uchwalono, że trzeba chronić polskie
końcówki nosowe ę i ą. To mi się niezwykle podoba, bo coraz więcej ludzi mówi
„pójdom”, „zrobiom” - coś strasznego. Ale gorsze jest manipulowanie językiem,
wykorzystywanie go do celów propagandowych, często dla różnego rodzaju
fałszów. Wolałbym, żeby nikt nie mówił o zjawisku całkowicie naturalnym w
państwie, które chce być demokratyczne, jako o prowokacji. Żeby nikt nie mówił
o krytyce władzy jako o działaniu antypolskim. Wreszcie, żeby słowo patriotyzm
nie odnosiło się tylko do zwolenników jednej opcji politycznej.
Do czego sytuacja w Polsce
zmierza?
Nie wiem, nie chcę prorokować. Ale
wierzę, że język się jakoś obroni. Przetrwał nowomowę, przetrwa i pisomowę.
Prof, dr hab. Michał Głowiński - teoretyk literatury, pisarz, członek rzeczywisty
Polskiej Akademii Nauk, od lat 60. zajmuje się analizą oficjalnego języka
władzy. 14 września ukazała się jego ostatnia książka „Zła mowa" (wyd.
Wielka Litera).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz