czwartek, 22 września 2016

Komisja ściganych



Pięć lat temu wyjaśniła katastrofę smoleńską, dziś stała się jednym z głównych wrogów PiS. W wojsku i instytucjach państwowych od miesięcy trwa polowanie na komisję Millera. Teraz wchodzi w nową fazę.

To będzie długa wojna z użyciem wszystkich chwytów Po pół roku przygotowań podkomisja MON, powołana przez szefa resortu Antoniego Macierewicza do po­nownego wyjaśnienia katastrofy smoleń­skiej, miała pokazać, „jak organizowano fałszerstwo”. Jednak salwa składała się ze strzałów samobójczych. Weźmy te, któ­re miały być najbardziej sensacyjne. Ucię­te sekundy nagrań z czarnych skrzynek? Oczywiście, ale komisja Millera w swym raporcie dokładnie wyjaśniła, dlaczego musiała „przekleić” ostatnie 1,5 sekundy nagrania z radzieckiej skrzynki fabrycz­nej do ścieżki ze skrzynki zamontowanej w tupolewie podczas jego eksploatacji w Polsce. I nie ma w tym nic dziwnego, bo polska skrzynka działała w ten sposób, że najpierw nagrywała krótki fragment do tzw. bufora pamięci, szyfrowała go, a potem zgrywała go do pamięci urządze­nia. Bez zasilania, którego zabrakło w sa­molocie po zderzeniach z ziemią, zgry­wanie zostało przerwane i 1,5 sekundy N danych zniknęło bezpowrotnie w buforze skrzynki. W tupolewie doszło do awarii silnika, radiowysokościomierzy i generatora? Owszem, ale znów- po zderzeniu z brzozą, 3 gdy samolot był już poważnie uszkodzony. Zresztą radiowysokościomierze wcale nie e były uszkodzone - po prostu ze względu na silne przechylenie wyszły poza zakres dopuszczalnej pracy.
   I wreszcie koronny dowód „manipula­cji”, czyli nagrane w ramach dokumento­wania prac komisji słowa Jerzego Millera: „Nasze ustalenia zostaną zderzone z usta­leniami rosyjskimi, (...) i jeżeli te dwa ra­porty będą różne, to będzie do tego cała teoria spiskowa zbudowana w społeczeń­stwie (...). Komisja i sam minister Macie­rewicz nie zwrócili jednak uwagi na inny fragment tej wypowiedzi, z którego jasno wynikało, o co chodziło Millerowi - by ko­misje polska i rosyjska pracowały na pod­stawie tej samej metody. Dziś Jerzy Miller mówi POLITYCE: - Od początku pracy naszej komisji spotykaliśmy się z atakami Antoniego Macierewicza. Nie mając żad­nych przesłanek, przedstawiał najbardziej absurdalne, domniemane przyczyny wy­padku w Smoleńsku. Żadna z jego hipotez, przedstawianych przez niego jako fakty, a nie domniemania, nie wytrzymała pró­by czasu. Dlatego pokrywał swoje błędy ko­lejnymi „pomysłami”. I tak jest do dzisiaj. Nie interesują go przyczyny wypadku. Chce z tego tragicznego wydarzenia zbudować legendę o zamachu na prezydenta Polski.
   Widać, że Antoni Macierewicz gra o dwa cele - odbierając wiarygodność komisji Millera, chce w oczach opinii publicznej podważyć prawdziwość jej ustaleń. Rów­nocześnie zamyka usta jej byłym człon­kom, którzy bronili wyników jej pracy. W tym celu powołał podkomisję, choć zgodnie z polskimi, ale i międzynarodo­wymi zasadami katastrofę lotniczą samo­lotu państwowego może badać jedynie całkowicie niezależna komisja, złożona z ekspertów wyspecjalizowanych w ba­daniu wypadków lotniczych i znawców konstrukcji samolotu. Tą komisją powin­na być Komisja Badania Wypadków Lotni­czych Lotnictwa Państwowego (KBWL LP) funkcjonująca w strukturach Inspektoratu MON do spraw Bezpieczeństwa Lotów.
   Artykuł 140 ustawy Prawo lotnicze mówi wyraźnie, że w skład komisji lotnictwa pań­stwowego „powinni wchodzić specjaliści z zakresu: szkolenia lotniczego, techniki lotniczej, nawigacji, ruchu lotniczego, ra­townictwa lotniczego, meteorologii, łącz­ności, prawa lotniczego oraz medycyny”, a za specjalistów uważane są „osoby posia­dające odpowiednie wykształcenie wyższe oraz udokumentowaną minimum pięcio­letnią praktykę w danej dziedzinie”. Żaden z członków podkomisji Macierewicza nie spełnia tych wymogów.
   Macierewicz musi zdawać sobie sprawę, że jego „eksperci” nie są w stanie napisać raportu, który położony obok dokumentu Millera przeważyłby szalę. Nie mają do tego odpowiednich kompetencji. Dlatego pod­komisja będzie działać inaczej - na kolej­nych konferencjach będzie ogłaszać kolej­ne „rewelacje” i „dowody”. W zależności od tego, co wpadnie jej w ręce, podsuwać różne teorie spiskowe - a to o rozpadzie w powietrzu, to znowu o wybuchach, przejęciu kontroli nad samolotem czy podstępie rosyjskich kontrolerów spro­wadzających na śmierć. Raczej nie będzie jednej zwartej, spójnej wersji katastrofy-za- machu, a tylko różne wersje do wyboru, co kogo bardziej przekona.

   Czystka w szeregach
   Aby się udało, niezbędne jest zamknięcie ust i związanie rąk wszystkim, którzy mo­gliby osłabić taki przekaz. Czyli wszystkim członkom komisji Millera i jej ekspertom.
- Członkowie komisji, której pracą miałem zaszczyt kierować, byli dla Macierewicza największymi wrogami, bo mając dogłębną wiedzę i wieloletnie doświadczenie badania wypadków lotniczych, bez trudu udowad­niali absurdalność jego kolejnych „odkryć” - podkreśla Jerzy Miller.
   Macierewicz najpierw rozprawił się z wojskowymi. Zaczął od pierwszych dni urzędowania w roli ministra. Ci, którzy stanęli przed jego kamiennym obliczem, opowiadają, że usłyszeli z jego ust słowa, w których zręcznie zawoalowane groźby mieszały się z obietnicami.
   Jednym z pierwszych, który znalazł się na celowniku, był płk Mirosław Grochow­ski, czyli zastępca Jerzego Millera. Pamięta, że w gabinecie Macierewicza musiał się za­meldować 20 listopada 2015 r., a więc już cztery dni po zaprzysiężeniu rządu. Usły­szał, że raport Millera jest fałszywy. - Od­powiedziałem, że się z tym nie zgadzam, bo zostały wdrożone wszystkie zalecenia z raportu, co się przełożyło na tak dobry stan bezpieczeństwa lotów, jakiego nie było w dziejach lotnictwa Sił Zbrojnych. Od pięciu lat nie zanotowaliśmy katastro­fy, a od dwóch wypadku ciężkiego, dlatego uważam, że cele raportu zostały osiągnię­te. To spowodowało szybkie zakończenie rozmowy - wspomina Grochowski. - Nikt nie powie, że samolot nie był za nisko, gdy TAWS się darł. Był za nisko, a załoga go nie wyprowadziła. O czym tu mówić. Ponieważ minister pozostał przy swoim zdaniu, puł­kownik stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak napisać wniosek o zwolnienie ze służby, czyli ze stanowiska szefa Inspek­toratu MON do spraw Bezpieczeństwa Lo­tów oraz przewodniczącego KBWL LR Puł­kownik chciał odejść do cywila z końcem stycznia. Ale i w tej kwestii Antoni Maciere­wicz miał inne zdanie. Grochowski pamię­ta, że najpierw dowiedział się, że na żadną taryfę ulgową nie może liczyć - będzie mógł odejść, ale w ustawowym terminie, czyli po pół roku od złożenia wniosku. Po­tem, na początku lutego, od szefa Sztabu Generalnego gen. Mieczysława Gocuła dostał podpisaną przez ministra decyzję z klauzulą natychmiastowej wykonalno­ści. - Następnego dnia rano miałem się stawić do nowego miejsca służby w jed­nostce wojskowej w Bartoszycach - opo­wiada Grochowski. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że pułkownik jest pilotem, a służbę miał zacząć w brygadzie zmechanizowanej. Na nieco ponad trzy miesiące przed odejściem ze służby miał się też przenieść z Poznania, gdzie dotych­czas pracował, do położonego przy rosyj­skiej granicy „zielonego garnizonu” odle­głego o 400 km. - Minister miał prawo tak zdecydować, ale takich rzeczy żołnierzowi po prostu się nie robi. Nie przenosi się do tak odległego garnizonu, a przede wszystkim do jednostki, której profil jest odmienny od moich kompetencji - mówi Grochow­ski. Pułkownik, który od 1993 r. zajmo­wał się bezpieczeństwem lotów, a przez dziewięć ostatnich lat kierował Inspekto­ratem i KBWL LP, brał udział w badaniu najbardziej głośnych lotniczych katastrof ostatnich lat, będąc jednym z najlepszych w wojsku ekspertów w tej dziedzinie, miał doradzać dowódcy brygady w sprawach współpracy z lotnictwem. Trudno powie­dzieć, czy brygada cokolwiek na tym sko­rzystała, bo cztery miesiące temu w wieku 53 lat pułkownik przeszedł na emeryturę. Dziś nie ma nic wspólnego z tym, co robił przez ostatnie lata.
   Przypadek Mirosława Grochowskiego nie jest odosobniony. Jego kolega ppłk Ro­bert Benedict, który w komisji Millera kie­rował podkomisją lotniczą, na pierwszy rzut oka miał więcej szczęścia. Bo zamiast do saperów czy artylerzystów, na początku roku trafił do jednostki w Świdwinie, gdzie stacjonuje eskadra szturmowców Su-22. Benedict jest instruktorem, może szko­lić pilotów na tym typie samolotów, tyle że - jak mówią jego koledzy - „robili mu problem z lataniem”. Jego nazwisko długo nie pojawiało się w grafiku lotów. Do cywila odejdzie w styczniu 2017 r.
   W taki sam sposób potraktowani zostali inni oficerowie eksperci komisji Millera, a także prokuratorzy prowadzący śledztwo smoleńskie. - Jesteśmy osobistymi wrogami Antoniego Macierewicza. Nasza najwięk­sza wina jest taka, że napisaliśmy prawdę. W tym nie ma żadnej logiki ani racjonalne­go działania. Jest tylko jedno: zemsta - mó­wią usunięci z wojska członkowie komisji. Karą jest zsyłka do jednostek, w których w normalnej sytuacji ze swoimi kompe­tencjami nie mieliby czego szukać, setki kilometrów od miejsca, w którym dotych­czas mieszkali i odbywali służbę. Najbar­dziej chyba drastycznym przypadkiem jest to, co spotkało płk. Olafa Truszczyńskiego, wybitnego psychologa, szefa Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, który oce­niał profil psychologiczny załogi Tu-154M i wykonał analizę psychologiczną jej dzia­łań tuż przed zderzeniem z ziemią. Kiero­wana przez niego podkomisja medyczna orzekła, że piloci byli poddani „pośredniej presji” ze strony pojawiającego się w kokpicie gen. Andrzeja Błasilca. Płk Truszczyński kierował WIML do marca tego roku, przez 13 lat. Wtedy dowiedział się, że nowym miejscem jego służby będzie odległy o pół tysiąca kilometrów Żagań, gdzie stacjonu­je jednostka pancerna. Nie doszło do tego, bo pułkownik się rozchorował i zamiast do Żagania trafił do szpitala na kardiolo­gię. Komisja lekarska orzekła, że po dawce wrażeń zaaplikowanej przez MON nie jest zdolny do służby. W lipcu odszedł do cy­wila. - Najbardziej tragiczne w tym jest to, że Olaf był zaprzyjaźniony z Błasikami. A mimo to tak go załatwili - mówi kole­ga pułkownika.
   Cywilami są też wszyscy prokuratorzy z Naczelnej Prokuratury Wojskowej i Woj­skowej Prokuratury Okręgowej w Warsza­wie, którzy badali katastrofę smoleńską. PiS zlikwidował wojskową prokuraturę i śled­czy mieli przejść pod skrzydła Zbigniewa Ziobry. Ale trzy tygodnie wcześniej Macie­rewicz postanowił wysłać ich do jedno­stek we wspomnianych Bartoszycach, ale też do Hrubieszowa (pułk rozpoznawczy), Złocieńca koło Szczecina (brygada zme­chanizowana) i Świętoszowa pod granicą z Niemcami (kawaleria pancerna). Bynaj­mniej nie mieli zajmować się tam przestęp­czością, ale służyć jako zwykli oficerowie. Bo - jak wytłumaczył rzecznik MON Bar­tłomiej Misiewicz - mieliśmy do czynienia z „patologią”, prokuratorzy za bardzo się „zasiedzieli”, a przecież „żołnierz zawsze musi być w gotowości”. Prokuratorzy ostatecznie nie mieli okazji zapoznać się z „zielonymi garnizonami”, bo po wyga­szeniu prokuratury wojskowej Zbigniew Ziobro przywrócił ich do pracy śledczych. Ale o dawnych stanowiskach mogli tylko pomarzyć. Np. były szef warszawskiej WPO Ireneusz Szeląg jest szeregowym prokura­torem Prokuratury Rejonowej Warszawa Śródmieście. - Ludzie myślą, że to może jakieś kaczki medialne, tanie sensacyjki. Ale oni naprawdę dostali kopa w dupę-mówi z goryczą pewien oficer.
   Niedługo poza wojskiem znajdzie się inny ekspert komisji Millera - płk dr Jan Wilk. To jeden z najlepszych w Polsce specjalistów psychiatrów zajmujących się stresem bojowym, który leczył żoł­nierzy wracających z misji stabilizacyj­nych. Jego główny „grzech” to współpraca z płk. Truszczyńskim przy tworzeniu profili psychologicznych załogi tupolewa. Dlate­go kierownikiem kliniki psychiatrycznej w wojskowym szpitalu klinicznym w Byd­goszczy będzie tylko do końca miesiąca.
   Dr Wilk i tak miał szczęście w nieszczę­ściu. Don Antonio - jak nazywają Macie­rewicza niektórzy wojskowi - na począt­ku kwietnia zdecydował o wysłaniu go do jednej z jednostek Brygady Podhalań­skiej w Ustrzykach Górnych, o których żołnierze mówią, że ich główną zaletą są dwa działające tam sklepy Wilk się od­wołał, a Macierewicz nieoczekiwanie cof­nął decyzję o zsyłce, ale miejsca w wojsku dla niego już nie ma. - Żeby dojść do tego, do czego doszli ci oficerowie, potrzeba wie­lu lat pracy. Gdy o tym, co się u nas dzieje, opowiadam oficerom NATO, często słyszę, że Polska musi bardzo nie lubić swoich żoł­nierzy -mówi jeden z wojskowych, którzy poszli w odstawkę.

   Ustawą w Laska
   Niektórzy wcale nie musieli - wystar­czyło, że przyjęliby ofertę wejścia w skład podkomisji Berczyńskiego, by nie tylko nadal nosili mundur, lecz także by ozdo­biły go generalskie szlify Żaden nie sko­rzystał. - To była próba namówienia nas do prostytucji - kwituje jeden z nich. Mimo to nikt nie wstawił się za szykanowanymi przez Macierewicza oficerami. Jak mówi jeden z naszych rozmówców, wojsko jest zastraszone, bo każdy protest skończył­by się w najlepszym przypadku zsyłką do „zielonego garnizonu”, ale i przeku­pione podwyżkami uposażeń i awansami.
   Tam gdzie nie sięgają ręce szefa MON, pojawiają się inni politycy PiS. W przy­padku rozganianej właśnie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych wiceminister infrastruktury i budow­nictwa Jerzy Szmit. To chyba pierwszy minister po 1989 r., który objął ważne stanowisko w rządzie, choć policja dwa razy zabierała mu prawo jazdy za prze­kroczenie liczby punktów karnych. Mimo to odpowiada za transport drogo­wy, organizacyjnie podlega mu również PKBWL. Po objęciu urzędu kontynuował ostrą jazdę, tyle że w relacjach z komisją, a ściślej - z jej przewodniczącym Ma­ciejem Laskiem (w komisji Millera był wiceszefem komisji lotniczej, zastępcą ppłk. Benedicta). Najpierw zasugerował mu, że powinien podać się do dymisji. Gdy szef PKBWL taką możliwość od­rzucił, Szmit różnymi metodami pró­bował go do tego zmusić. Paletę dobrał szeroką - od niepodpisywania delegacji służbowych po zablokowanie możliwo­ści zamawiania ekspertyz na zewnątrz.
- Te działania mają cechy długotrwałe­go mobbingu połączonego z utrudnia­niem pracy komisji. Bez żadnych pod­staw - mówił w lipcu Lasek w rozmowie z POLITYKĄ 30.
   W końcu, by wyrzucić z PKBWL jej szefa i innych członków komisji Millera, PiS się­gnął po broń masowego rażenia. Znowe­lizował Prawo lotnicze tak, że ustawa nie tylko pozbawiła Laska stanowiska szefa PKBWL, ale też w ogóle etatu w komisji, w której przepracował 14 lat. Następna w kolejce do odstrzału jest czwórka in­nych członków PKBWL, którzy wchodzili w skład komisji Millera, bo ustawa daje pełną swobodę w odwoływaniu starych i mianowaniu nowych.
   Gdy z PKBWL zostaną usunięci pozo­stali członkowie komisji Millera, może się okazać, że nie znajdzie się już żaden ekspert, który będzie miał ochotę wal­czyć z kłamstwami podkomisji MON i jej mentora, a kolejnym narzędziem w roz­prawie z Jerzym Millerem i jego współ­pracownikami będzie prokuratura.
- Wszystko to, co dzieje się wokół członków komisji Millera, wygląda na zaplanowa­ną akcję propagandową. To jasny sygnał dla kolejnych specjalistów, którzy będą badać nie tylko katastrofę smoleńską, ale i inne wypadki: jeśli fakty są niewygodne dla władzy, nie mów o nich - mówi La­sek, który już wyprowadził się ze swo­jego gabinetu w gmachu ministerstwa. Ta uwaga nie dotyczy oczywiście eks­pertów Macierewicza. Ich fakty będą wygodne dla władzy. I jeszcze nie raz o nich usłyszymy.
Grzegorz Rzeczkowski
ŹRÓDŁO

1 komentarz: