Pięć lat temu
wyjaśniła katastrofę smoleńską, dziś stała się jednym z głównych wrogów PiS. W
wojsku i instytucjach państwowych od miesięcy trwa polowanie na komisję
Millera. Teraz wchodzi w nową fazę.
To
będzie długa wojna z użyciem wszystkich chwytów Po pół roku przygotowań
podkomisja MON, powołana przez szefa resortu Antoniego Macierewicza do ponownego
wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, miała pokazać, „jak organizowano
fałszerstwo”. Jednak salwa składała się ze strzałów samobójczych. Weźmy te, które
miały być najbardziej sensacyjne. Ucięte sekundy nagrań z czarnych skrzynek?
Oczywiście, ale komisja Millera w swym raporcie dokładnie wyjaśniła, dlaczego
musiała „przekleić” ostatnie 1,5 sekundy nagrania z radzieckiej skrzynki
fabrycznej do ścieżki ze skrzynki zamontowanej w tupolewie podczas jego
eksploatacji w Polsce. I nie ma w tym nic dziwnego, bo polska skrzynka działała
w ten sposób, że najpierw nagrywała krótki fragment do tzw. bufora pamięci,
szyfrowała go, a potem zgrywała go do pamięci urządzenia. Bez zasilania,
którego zabrakło w samolocie po zderzeniach z ziemią, zgrywanie zostało
przerwane i 1,5 sekundy N danych zniknęło bezpowrotnie w buforze skrzynki.
W tupolewie doszło do awarii silnika, radiowysokościomierzy i generatora? Owszem,
ale znów- po zderzeniu z brzozą, 3 gdy samolot był już poważnie uszkodzony. Zresztą
radiowysokościomierze wcale nie e były uszkodzone - po prostu ze względu
na silne przechylenie wyszły poza zakres
dopuszczalnej pracy.
I wreszcie koronny dowód „manipulacji”, czyli nagrane w ramach
dokumentowania prac komisji słowa Jerzego Millera: „Nasze ustalenia zostaną
zderzone z ustaleniami rosyjskimi, (...) i jeżeli te dwa raporty będą różne,
to będzie do tego cała teoria spiskowa zbudowana w społeczeństwie (...).
Komisja i sam minister Macierewicz nie zwrócili jednak uwagi na inny fragment
tej wypowiedzi, z którego jasno wynikało, o co chodziło Millerowi - by komisje
polska i rosyjska pracowały na podstawie tej samej metody. Dziś Jerzy Miller mówi
POLITYCE: - Od początku pracy naszej komisji spotykaliśmy się z atakami
Antoniego Macierewicza. Nie mając żadnych przesłanek, przedstawiał najbardziej
absurdalne, domniemane przyczyny wypadku w Smoleńsku. Żadna z jego hipotez,
przedstawianych przez niego jako fakty, a nie domniemania, nie wytrzymała próby
czasu. Dlatego pokrywał swoje błędy kolejnymi „pomysłami”. I tak jest do
dzisiaj. Nie interesują go przyczyny wypadku. Chce z tego tragicznego
wydarzenia zbudować legendę o zamachu na prezydenta Polski.
Widać, że Antoni Macierewicz gra o dwa cele - odbierając wiarygodność
komisji Millera, chce w oczach opinii publicznej podważyć prawdziwość jej
ustaleń. Równocześnie zamyka usta jej byłym członkom, którzy bronili wyników
jej pracy. W tym celu powołał podkomisję, choć zgodnie
z polskimi, ale i międzynarodowymi zasadami katastrofę lotniczą samolotu
państwowego może badać jedynie całkowicie niezależna komisja, złożona z
ekspertów wyspecjalizowanych w badaniu wypadków lotniczych i znawców konstrukcji
samolotu. Tą komisją powinna być Komisja Badania Wypadków Lotniczych
Lotnictwa Państwowego (KBWL LP) funkcjonująca w strukturach Inspektoratu MON do
spraw Bezpieczeństwa Lotów.
Artykuł 140 ustawy Prawo lotnicze mówi wyraźnie, że w skład komisji lotnictwa
państwowego „powinni wchodzić specjaliści z zakresu: szkolenia lotniczego,
techniki lotniczej, nawigacji, ruchu lotniczego, ratownictwa lotniczego,
meteorologii, łączności, prawa lotniczego oraz medycyny”, a za specjalistów
uważane są „osoby posiadające odpowiednie wykształcenie wyższe oraz
udokumentowaną minimum pięcioletnią praktykę w danej dziedzinie”. Żaden z
członków podkomisji Macierewicza nie spełnia tych wymogów.
Macierewicz musi zdawać sobie sprawę, że jego „eksperci” nie są w stanie
napisać raportu, który położony obok dokumentu Millera przeważyłby szalę. Nie
mają do tego odpowiednich kompetencji. Dlatego podkomisja będzie działać
inaczej - na kolejnych konferencjach będzie ogłaszać kolejne „rewelacje” i
„dowody”. W zależności od tego, co wpadnie jej w ręce, podsuwać różne teorie
spiskowe - a to o rozpadzie w powietrzu, to znowu o wybuchach, przejęciu
kontroli nad samolotem czy podstępie rosyjskich kontrolerów sprowadzających na
śmierć. Raczej nie będzie jednej zwartej, spójnej wersji katastrofy-za- machu,
a tylko różne wersje do wyboru, co kogo bardziej przekona.
Czystka w szeregach
Aby się udało, niezbędne jest zamknięcie ust i związanie rąk wszystkim,
którzy mogliby osłabić taki przekaz. Czyli wszystkim członkom komisji Millera
i jej ekspertom.
- Członkowie komisji, której
pracą miałem zaszczyt kierować, byli dla Macierewicza największymi wrogami, bo
mając dogłębną wiedzę i wieloletnie doświadczenie badania wypadków lotniczych,
bez trudu udowadniali absurdalność jego kolejnych „odkryć” - podkreśla Jerzy Miller.
Macierewicz najpierw rozprawił się z wojskowymi. Zaczął od pierwszych
dni urzędowania w roli ministra. Ci, którzy stanęli przed jego kamiennym
obliczem, opowiadają, że usłyszeli z jego ust słowa, w których zręcznie
zawoalowane groźby mieszały się z obietnicami.
Jednym z pierwszych, który znalazł się na celowniku, był płk Mirosław
Grochowski, czyli zastępca Jerzego Millera. Pamięta, że w gabinecie
Macierewicza musiał się zameldować 20 listopada 2015 r., a więc już cztery dni
po zaprzysiężeniu rządu. Usłyszał, że raport Millera jest fałszywy. - Odpowiedziałem,
że się z tym nie zgadzam, bo zostały wdrożone wszystkie zalecenia z raportu, co
się przełożyło na tak dobry stan bezpieczeństwa lotów, jakiego nie było w
dziejach lotnictwa Sił Zbrojnych. Od pięciu lat nie zanotowaliśmy katastrofy,
a od dwóch wypadku ciężkiego, dlatego uważam, że cele raportu zostały osiągnięte.
To spowodowało szybkie zakończenie rozmowy - wspomina Grochowski. - Nikt
nie powie, że samolot nie był za nisko, gdy TAWS się darł. Był za nisko, a
załoga go nie wyprowadziła. O czym tu mówić. Ponieważ minister pozostał
przy swoim zdaniu, pułkownik stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak
napisać wniosek o zwolnienie ze służby, czyli ze stanowiska szefa Inspektoratu
MON do spraw Bezpieczeństwa Lotów oraz przewodniczącego KBWL LR Pułkownik
chciał odejść do cywila z końcem stycznia. Ale i w tej kwestii Antoni Macierewicz
miał inne zdanie. Grochowski pamięta, że najpierw dowiedział się, że na żadną
taryfę ulgową nie może liczyć - będzie mógł odejść, ale w ustawowym terminie,
czyli po pół roku od złożenia wniosku. Potem, na początku lutego, od szefa
Sztabu Generalnego gen. Mieczysława Gocuła dostał podpisaną przez ministra
decyzję z klauzulą natychmiastowej wykonalności. - Następnego dnia rano
miałem się stawić do nowego miejsca służby w jednostce wojskowej w
Bartoszycach - opowiada Grochowski. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby
nie to, że pułkownik jest pilotem, a służbę miał zacząć w brygadzie
zmechanizowanej. Na nieco ponad trzy miesiące przed odejściem ze służby miał
się też przenieść z Poznania, gdzie dotychczas pracował, do położonego przy
rosyjskiej granicy „zielonego garnizonu” odległego o 400 km. - Minister miał
prawo tak zdecydować, ale takich rzeczy żołnierzowi po prostu się nie
robi. Nie przenosi się do tak odległego garnizonu, a przede wszystkim do
jednostki, której profil jest odmienny od moich kompetencji - mówi Grochowski. Pułkownik, który od 1993 r. zajmował
się bezpieczeństwem lotów, a przez dziewięć ostatnich lat kierował Inspektoratem
i KBWL LP, brał udział w badaniu najbardziej głośnych lotniczych katastrof
ostatnich lat, będąc jednym z najlepszych w wojsku ekspertów w tej dziedzinie,
miał doradzać dowódcy brygady w sprawach współpracy z lotnictwem. Trudno powiedzieć,
czy brygada cokolwiek na tym skorzystała, bo cztery miesiące temu w wieku 53
lat pułkownik przeszedł na emeryturę. Dziś nie ma nic wspólnego z tym, co robił
przez ostatnie lata.
Przypadek Mirosława Grochowskiego nie jest odosobniony. Jego kolega ppłk
Robert Benedict, który w komisji Millera kierował podkomisją lotniczą, na
pierwszy rzut oka miał więcej szczęścia. Bo zamiast do saperów czy
artylerzystów, na początku roku trafił do jednostki w Świdwinie, gdzie
stacjonuje eskadra szturmowców Su-22. Benedict jest
instruktorem, może szkolić pilotów na tym typie samolotów, tyle że - jak mówią
jego koledzy - „robili mu problem z lataniem”. Jego nazwisko długo nie
pojawiało się w grafiku lotów. Do cywila odejdzie w styczniu 2017 r.
W taki sam sposób potraktowani zostali inni oficerowie eksperci komisji
Millera, a także prokuratorzy prowadzący śledztwo smoleńskie. - Jesteśmy
osobistymi wrogami Antoniego Macierewicza. Nasza największa wina jest taka, że
napisaliśmy prawdę. W tym nie ma żadnej logiki ani racjonalnego działania.
Jest tylko jedno: zemsta - mówią usunięci z wojska członkowie komisji.
Karą jest zsyłka do jednostek, w których w normalnej sytuacji ze swoimi kompetencjami
nie mieliby czego szukać, setki kilometrów od miejsca, w którym dotychczas
mieszkali i odbywali służbę. Najbardziej chyba drastycznym przypadkiem jest
to, co spotkało płk. Olafa Truszczyńskiego, wybitnego psychologa, szefa
Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, który oceniał profil psychologiczny
załogi Tu-154M i wykonał analizę
psychologiczną jej działań tuż przed zderzeniem z ziemią. Kierowana przez
niego podkomisja medyczna orzekła, że piloci
byli poddani „pośredniej presji” ze strony pojawiającego się w kokpicie gen.
Andrzeja Błasilca. Płk Truszczyński kierował WIML do marca tego roku, przez 13
lat. Wtedy dowiedział się, że nowym miejscem jego służby będzie odległy o pół
tysiąca kilometrów Żagań, gdzie stacjonuje jednostka pancerna. Nie doszło do tego,
bo pułkownik się rozchorował i zamiast do Żagania trafił do szpitala na
kardiologię. Komisja lekarska orzekła, że po dawce wrażeń zaaplikowanej przez
MON nie jest zdolny do służby. W lipcu odszedł do cywila. - Najbardziej
tragiczne w tym jest to, że Olaf był zaprzyjaźniony z Błasikami. A mimo to tak
go załatwili - mówi kolega pułkownika.
Cywilami są też wszyscy prokuratorzy z Naczelnej Prokuratury Wojskowej i
Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, którzy badali katastrofę
smoleńską. PiS zlikwidował wojskową prokuraturę i śledczy mieli przejść pod
skrzydła Zbigniewa Ziobry. Ale trzy tygodnie wcześniej Macierewicz postanowił
wysłać ich do jednostek we wspomnianych Bartoszycach, ale też do Hrubieszowa
(pułk rozpoznawczy), Złocieńca koło Szczecina (brygada zmechanizowana) i
Świętoszowa pod granicą z Niemcami (kawaleria pancerna). Bynajmniej nie mieli
zajmować się tam przestępczością, ale służyć jako zwykli oficerowie. Bo - jak
wytłumaczył rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz - mieliśmy do czynienia z
„patologią”, prokuratorzy za bardzo się „zasiedzieli”, a przecież „żołnierz
zawsze musi być w gotowości”. Prokuratorzy ostatecznie nie mieli okazji
zapoznać się z „zielonymi garnizonami”, bo po wygaszeniu prokuratury wojskowej
Zbigniew Ziobro przywrócił ich do pracy śledczych. Ale o dawnych stanowiskach
mogli tylko pomarzyć. Np. były szef warszawskiej WPO Ireneusz Szeląg jest
szeregowym prokuratorem Prokuratury Rejonowej Warszawa Śródmieście. - Ludzie
myślą, że to może jakieś kaczki medialne, tanie sensacyjki. Ale oni naprawdę
dostali kopa w dupę-mówi z goryczą pewien oficer.
Niedługo poza wojskiem znajdzie się inny ekspert komisji Millera - płk
dr Jan Wilk. To jeden z najlepszych w Polsce specjalistów psychiatrów
zajmujących się stresem bojowym, który leczył żołnierzy wracających z misji
stabilizacyjnych. Jego główny „grzech” to współpraca z płk. Truszczyńskim przy
tworzeniu profili psychologicznych załogi tupolewa. Dlatego kierownikiem
kliniki psychiatrycznej w wojskowym szpitalu klinicznym w Bydgoszczy będzie
tylko do końca miesiąca.
Dr Wilk i tak miał szczęście w nieszczęściu. Don Antonio - jak nazywają
Macierewicza niektórzy wojskowi - na początku kwietnia zdecydował o wysłaniu
go do jednej z jednostek Brygady Podhalańskiej w Ustrzykach Górnych, o których
żołnierze mówią, że ich główną zaletą są dwa działające tam sklepy Wilk się odwołał,
a Macierewicz nieoczekiwanie cofnął decyzję o zsyłce, ale miejsca w wojsku dla
niego już nie ma. - Żeby dojść do tego, do czego doszli ci oficerowie,
potrzeba wielu lat pracy. Gdy o tym, co się u nas dzieje, opowiadam oficerom
NATO, często słyszę, że Polska musi bardzo nie lubić swoich żołnierzy
-mówi jeden z wojskowych, którzy poszli w odstawkę.
Ustawą w Laska
Niektórzy wcale nie musieli - wystarczyło, że przyjęliby ofertę wejścia
w skład podkomisji Berczyńskiego, by nie tylko nadal nosili mundur, lecz także
by ozdobiły go generalskie szlify Żaden nie skorzystał. - To była próba
namówienia nas do prostytucji - kwituje jeden z nich. Mimo to nikt nie
wstawił się za szykanowanymi przez Macierewicza oficerami. Jak mówi jeden z
naszych rozmówców, wojsko jest zastraszone, bo każdy protest skończyłby się w
najlepszym przypadku zsyłką do „zielonego garnizonu”, ale i przekupione
podwyżkami uposażeń i awansami.
Tam gdzie nie sięgają ręce szefa MON, pojawiają się inni politycy PiS. W
przypadku rozganianej właśnie
Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych wiceminister infrastruktury i
budownictwa Jerzy Szmit. To chyba pierwszy minister po 1989 r., który objął
ważne stanowisko w rządzie, choć policja dwa razy zabierała mu prawo jazdy za
przekroczenie liczby punktów karnych. Mimo to odpowiada za transport drogowy,
organizacyjnie podlega mu również PKBWL. Po objęciu urzędu kontynuował ostrą
jazdę, tyle że w relacjach z komisją, a ściślej - z jej przewodniczącym Maciejem
Laskiem (w komisji Millera był wiceszefem komisji lotniczej, zastępcą ppłk.
Benedicta). Najpierw zasugerował mu, że powinien podać się do dymisji. Gdy szef
PKBWL taką możliwość odrzucił, Szmit różnymi metodami próbował go do tego
zmusić. Paletę dobrał szeroką - od niepodpisywania delegacji służbowych po
zablokowanie możliwości zamawiania ekspertyz na zewnątrz.
- Te działania mają cechy
długotrwałego mobbingu połączonego z utrudnianiem pracy komisji. Bez żadnych
podstaw - mówił w lipcu Lasek w rozmowie
z POLITYKĄ 30.
W końcu, by wyrzucić z PKBWL jej szefa i innych
członków komisji Millera, PiS sięgnął po broń masowego rażenia. Znowelizował
Prawo lotnicze tak, że ustawa nie tylko pozbawiła Laska stanowiska szefa PKBWL,
ale też w ogóle etatu w komisji, w której przepracował 14 lat. Następna w
kolejce do odstrzału jest czwórka innych członków PKBWL, którzy wchodzili w
skład komisji Millera, bo ustawa daje pełną swobodę w odwoływaniu starych
i mianowaniu nowych.
Gdy z PKBWL zostaną usunięci pozostali członkowie komisji Millera, może
się okazać, że nie znajdzie się już żaden ekspert, który będzie miał ochotę walczyć
z kłamstwami podkomisji MON i jej mentora, a kolejnym narzędziem w rozprawie z
Jerzym Millerem i jego współpracownikami będzie prokuratura.
- Wszystko to, co dzieje się
wokół członków komisji Millera, wygląda na zaplanowaną akcję propagandową. To
jasny sygnał dla kolejnych specjalistów, którzy będą badać nie tylko katastrofę
smoleńską, ale i inne wypadki: jeśli fakty są niewygodne dla władzy, nie mów o
nich - mówi Lasek, który już wyprowadził
się ze swojego gabinetu w gmachu ministerstwa. Ta uwaga nie dotyczy oczywiście
ekspertów Macierewicza. Ich fakty będą wygodne dla władzy. I jeszcze nie raz o
nich usłyszymy.
Grzegorz Rzeczkowski
ŹRÓDŁO
jest opcja aktualizacji źródła?
OdpowiedzUsuń