Czy Polska ma prezydenta?
Prezydent
Andrzej Duda sugerował kilka dni temu, że po 1989 r. Polską tylko
„teoretycznie” nie rządzili zdrajcy. Czas zapytać, czy Andrzej Duda prezydentem
nie jest tylko teoretycznie.
31 sierpnia. W polskich mediach newsem dnia jest informacja o tym, że
prezydent Duda w swym wystąpieniu wspomniał o Lechu
Wałęsie. Więcej nawet - w czasie mszy w gdańskim kościele św. Brygidy prezydent
podał rękę byłemu liderowi Solidarności. Wiele te „newsy” mówią o sytuacji w
dzisiejszej Polsce. Oto do rangi wielkiego wydarzenia urasta fakt, że w
rocznicę Sierpnia polski prezydent wspomina o człowieku, który na całym świecie
jest tego Sierpnia i Solidarności symbolem. Oto sensacją jest fakt, że
prezydent Polski podaje rękę swemu poprzednikowi, liderowi największego ruchu
wolnościowego w naszej historii. Polityka, owszem, bywa sztuką obniżania
oczekiwań, by potem nieznacznym sukcesom nadawać rangę triumfów. Gorzej, gdy
polityka w swej pogłębiającej się marności obniża te oczekiwania aż tak, że
wydarzeniem są najbardziej oczywiste odruchy, będące w normalnych kraj ach
kwestią przyzwoitości i savoir-vivre’u.
Oczywiście
dobrze, że prezydent nie zapomniał o Wałęsie w swym wystąpieniu i na mszy.
Niestety, trudno było tego nie odebrać jako próby nadrabiania błędów, które sam
Andrzej Duda w tym samym Gdańsku popełnił trzy dni wcześniej. Niegodne
prezydenta były jego słowa o tym, że po 27 latach Polska odzyskuje godność.
Uchybiające godności urzędu i prawdzie były jego sugestie, że Polską po 1989 r.
być może dalej rządzili zdrajcy. Środowe gesty były więc próbą autokorekty.
Nie pierwszej. W marcu prezydent Duda zafundował despekt milionom Polaków,
sugerując, że sprzeciw wobec działań obecnej władzy to efekt ich pragnienia -
„ojczyznę dojną racz nam wrócić, Panie”. W ramach autokorekty miesiąc później,
w rocznicę katastrofy smoleńskiej, Andrzej Duda zaapelował do rodaków o
wzajemne wybaczenie. Spotkało się to jednak z błyskawiczną reakcją prawdziwej
głowy państwa, Jarosława Kaczyńskiego, który potraktował prezydenta jak
natrętnego petenta, podając mu rękę z - powiedzmy- niechęcią, a zaraz potem od
słów głowy państwa ostro się odciął. Krótka piłka. I bolesna. O poprzednikach i
oponentach Andrzej Duda potrafi się wypowiadać niezwykle ostro. Wobec prezesa
Polski jest niezwykle pokorny.
Dobrze, ale
czy to wszystko nie są didaskalia? Słowa, gesty, akcenty?
Nie, nie są. Z dwóch względów. Po pierwsze, prezydentura, i nie jest to kwestia żyrandola, ale majestatu, jest
zanurzona w sferze symbolicznej. Po drugie, to znacznie ważniejsze, owa
sfera symboliki jest szczególnie
istotna w dzisiejszej Polsce, gdy władza metodycznie rozbij a wspólnotę i niszczy
wrażliwą tkankę i tak od wielu lat unicestwianej jedności. W takich czasach
waży każde słowo, każdy gest. Ale nie jest tak, że jeden gest unieważnia gest
poprzedni, a słowo właściwe anihiluje wypowiedziane chwilę wcześniej słowo
niegodne. Prezydent powinien wiedzieć, że ważą, niestety bardziej, słowa złe i
gesty niemądre.
PiS tworzy dziś w Polsce swoistą demokrację stanu nadzwyczajnego. Żaden
normalny demokratyczny kraj nie jest tak zideologizowany jak państwo PiS. W
żadnym normalnym demokratycznym kraju władza nie dąży do supremacji absolutnej,
korzystając z metod w oczywisty sposób bezprawnych. W żadnym takim kraju
rządzący nie posługują się językiem degradującym wszelkich oponentów i
wypychającym ogromną część społeczeństwa poza margines prawdziwej wspólnoty.
W żadnym normalnym demokratycznym kraju kłamstwo nie jest metodą, insynuacja
narzędziem, a pogarda i wykluczenie modus operandi. Państwo prawa jest deptane
w imię wszechwładzy jednego człowieka, konstytucja wylądowała w śmietniku, a
trójpodział władzy został przekreślony.
Mamy rządzącą partię o rysach bolszewickich. Interes partii i potrzeby
jej prezesa są ważniejsze niż interes państwa i potrzeby
Polaków. Interesy państwa i potrzeby lidera obsługiwane są przez ukradzione
społeczeństwu media, które serwują publice ordynarną, nachalną, kłamliwą
propagandę. W ciągu dziesięciu miesięcy ta ekipa zrujnowała wizerunek Polski,
postrzeganej teraz nie jako ceniony partner, ale wyłącznie źródło kłopotów i
przedmiot troski.
Chciałoby się zapytać, co na to wszystko prezydent? Czy tego wszystkiego
nie widzi? Czy wszystko to popiera? Czy może brakuje mu odwagi, by się temu
przeciwstawić. Dlaczego dał się sprowadzić do roli notariusza degradacji
państwa, którego jest głową? Wreszcie pytanie najważniejsze - co czyni z
powierzonym mu przez naród mandatem?
Słowa
i gesty są ważne, ale nie mogą przesłonić faktów. Człowiek wybrany po to, by
bronił konstytucji, permanentnie ją łamie. Człowiek mający uosabiać powagę i
majestat państwa w żadnym momencie, jednym słowem, nie sprzeciwił się ekscesom
byłych partyjnych kolegów. Człowiek, który powinien pielęgnować ciągłość
państwa, bez respektu, a nawet w słowach pogardliwych, potrafi mówić o swych
poprzednikach. Człowiek odpowiedzialny za narodową wspólnotę nawet nie próbuje
być arbitrem, a słowami i podpisami sprawia, że pruje się ona do końca.
Szalenie bolesny, ale czasem i groteskowy jest kontrast między mocnymi
słowami i groźnymi minami prezydenta Dudy z jego publicznych wystąpień a jego
milczeniem w obliczu oczywistego zła i totalną bezradnością, gdy despekty funduje
mu prezes PiS, zaś reprymendę na oczach Polski i świata - prezydent Obama.
Nagle wyparowuje dziarskość, pozostają uniki, udawanie, że nie widzi się, iż
prezes partii poniża głowę państwa, albo milczenie, gdy nie dopuszcza się pytań
dziennikarzy po szczycie NATO. W naprawdę trudnych sytuacjach zamiast
stanowczości jest rejterada.
Choć przecież nie tylko w trudnych. Andrzej Duda milczy, gdy upokarza
się powstańców warszawskich, uzależniając asystę wojskową na uroczystościach 1
sierpnia od zmiany tradycyjnej formy apelu poległych. Upokorzenie rozłożone na
wiele dni. Gdzie jest w tej sytuacji zwierzchnik sił zbrojnych? Może powinien
interweniować. A jeśli interwencja nie przynosi skutku, podziękować za asystę
i poprosić powstańców, by mógł odczytać tradycyjny apel poległych. Czy prezydent
Duda nie odczuwa straszliwego nietaktu, gdy na Westerplatte, w
najtragiczniejszą z polskich rocznic, odczytuje się apel smoleński? Czy nie
rozumie, że poniża to i bohaterów Września, i ofiary Września, i ofiary
katastrofy smoleńskiej?
Prezydent Polski na pogrzebie „Inki” i „Zagończyka” dziękuje w kościele
„środowiskom piłkarskim” (nie mylić z pałkarskimi), ale nie odnosi się słowem
do sytuacji, gdy były prezydent Polski w tym samym czasie przed kościołem jest
lżony przez patriotycznie wzmożone karki. Prezydent wygłasza bardzo dobre,
nawiasem mówiąc, wystąpienie w rocznicę pogromu w Kielcach, ale nie mówi słowa,
gdy minister edukacji i nowy szef IPN udają, że nie wiedzą, iż w Kielcach i w
Jedwabnem było jak było. Prezydent, który przysięgał, że będzie strzegł
konstytucji, udaje, że nie słyszy, gdy szef parlamentarnego klubu PiS grozi
„odsuwaniem” sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Ma za to dość odwagi, by nie
przyjąć przysięgi od sędziów Trybunału i sędziów sądów powszechnych, choć żadna
ustawa takiego prawa mu nie daje. Więcej, to ostatnie przedstawia jako dowód
swej niezależności.
Słabość prezydenta jest maskowana jego pozami w publicznych
wystąpieniach. Groźne spojrzenia, podniesiony głos, plastyczna mimika, a czasem
półuśmieszki zadowolenia z własnych zwischenrufów. Aktorskie emploi prezydenta
jest coraz bogatsze, a on sam sprawia wrażenie coraz bardziej zadowolonego ze
swych występów i z nowych środków wyrazu. Ostatnio prezydentowi zdarza się i
uronić łzę. Nie, nic w tym złego. Prezydent też jest człowiekiem, ma święte
prawo się wzruszyć. Choć jest zdecydowanie lepiej, gdy łzę uroni prawdziwie
silny przywódca, a nie człowiek, którego siła manifestuje się tylko w tembrze
głosu.
Prezydent Duda pochodzi z określonego środowiska politycznego i ma
oczywiste prawo do własnych poglądów. Ma też prawo uważać, że reprezentuje
miliony tych, którzy w poprzednich latach, a może w całym okresie
transformacji, czuli się w Polsce źle i często mieli po temu powody. Ale nie
ma prawa ignorować faktu, że w państwie budowanym przez PiS źle czują się
miliony innych. Nie ma prawa tych odczuć lekceważyć tylko dlatego, że
większość z nich głosowała na jego oponenta. Bo wybrał go - tak mówi nam
demokracja – cały naród, przed całym narodem
przysięgał, całemu narodowi ma służyć. Dziś ta część narodu, pewnie połowa, a
może nawet większość, nie ma poczucia, że Andrzej Duda jest ich prezydentem. I
nie jest to tylko problem prezydenta Dudy. Z całym szacunkiem dla głowy
państwa, to przede wszystkim problem Polski. Więcej szacunku dla państwa,
którego jest prezydentem. Więcej szacunku dla ludzi, którzy tych poprzedników
wybrali. Więcej szacunku dla III RP, z którą miliony Polaków się identyfikują.
Choć
bezdyskusyjnie najważniejszą osobą w Polsce jest dziś Jarosław Kaczyński, to
największa odpowiedzialność za to, co dziś się w Polsce dzieje, spoczywa na
Andrzeju Dudzie. Kaczyński nie ma bowiem mandatu, który prezydent ma. Liderowi
partii można jakoś wybaczyć, że stoi na straży wyłącznie interesów partii.
Prezydentowi nie można, bo sprzeniewierza się on tym samym swym konstytucyjnym
obowiązkom i najbardziej oczywistym powinnościom.
Liczni komentatorzy i - co o niebo ważniejsze - niezliczeni obywatele
definitywnie stracili wiarę, że prezydent Duda jest
w stanie być prawdziwą głową państwa, że potrafi choćby spróbować
reprezentować także tych, którzy są jego oponentami. Jego wykładowca i guru z
czasów, gdy Andrzej Duda pracował na Uniwersytecie Jagiellońskim, w gorzkich
słowach uznał nawet, że jego wychowanek jest charakterologicznie niezdolny do
samodzielności, co przecież jest warunkiem koniecznym, by wywiązać się z
obowiązków głowy państwa. Ale ten sceptycyzm i rezygnacja w najmniejszym
stopniu nie zdejmują z prezydenta Dudy ciężaru spoczywających na nim obowiązków.
Ani odpowiedzialności za to, że ich nie wypełnia albo się im sprzeniewierza.
Ewentualne niedostatki czy defekty prezydenta nie są i nie mogą być żadną
okolicznością łagodzącą. Niedostatki czy defekty ma każdy. Nie mogą one jednak
stanowić żadnego alibi dla kogoś, kogo nazywa się pierwszym obywatelem.
Być może w żadnym momencie po 1989 r. Polska nie potrzebowała
prawdziwego prezydenta tak jak teraz, gdy pozycja państwa jest zagrożona, a
wspólnota tak wątła jak chyba nigdy wcześniej. Od głowy państwa wymaga to
odpowiedzialności, niezależności, wyobraźni i odwagi. Polska potrzebuje prezydenta,
a nie zakładnika jednej partii i jej lidera, przywódcy, a nie notariusza.
Potrzebuje głosu jednoczącego, gdy każdego dnia kopany jest między Polakami
rów, którego nie da się zasypać długo po tym, jak PiS przestanie rządzić, a
Andrzej Duda przestanie być lokatorem pałacu prezydenckiego.
Tomasz Lis
Lekcja historii
Gdy
Jan Pietrzak twierdzi, że obalił komunizm, to zastanawiam się, dlaczego żadna
wytwórnia wódek nie wypuściła na rynek czystej 40-procentowej o nazwie
„Komunizm”. Wtedy Jan Pietrzak mógłby „Komunizm” obalać dzień w dzień, a
miliony spóźnionych Polaków wraz z nim. Mam nawet podpowiedz: z czasów, gdy
popijałem, pamiętam, że była jedna wódka wstrętna, nazywała się „Kryształ”,
miała barwę przybrudzonej wody z sedesu, pita na ciepło (w PRL nikt nie miał
czasu na chłodzenie) wywoływała spazmy, dla zabicia ohydy popijaliśmy ją choćby
kefirem, tak była obrzydliwa. Można by wziąć recepturę i zapewniam, że mało
który napitek równie doskonale zilustrowałby ciężkie czasy marksizmu i leninizmu
w Polsce. Za podpowiedz nie oczekuję honorarium. Zwłaszcza w naturze (w moim
domu nikt nie pije, co za dom!).
Teraz jednak pan Jan musi się zmitygować, bo ma poważnego rywala.
Znalazłem go w postaci „Czerwonej książeczki PiS”, relikwii współczesnej wiedzy
o Polsce. To literatura jeszcze nienapisana, ale już głoszona, niczym czytanie
z niewidzialnego modlitewnika. Zawiera zbiór „oczywistych oczywistości” i
„prawdy objawione”, coś jak „Ala ma kota” z „Elementarza” Falskiego, tablice
Mojżesza i pisma Wincentego Kadłubka razem zespolone, tyle że są to myśli
naszego rodzimego Wodza „urodzonego w dniu, w którym słowiki i skowronki
śpiewały najpiękniej, drzewa się kłaniały światu, góry mruczały z zachwytem i
(tu bym się zawahał, ale ryzykuję) tęcza na niebie była tak ogromna, jak jeszcze
nigdy przedtem”. (Cytuję za opisem dnia narodzin Kim Ir Sena, przywódcy
komunistycznej Korei, nauczyciela fantazjowania i odległego ideału naszego
Wodza). Cóż, wszyscy dyktatorzy mają szmergla, więc i niech ten ma. Grzechem
jest jednak, że oprócz Wodza Jan Pietrzak też dziś pisze własną książeczkę, nie
zdając sobie sprawy z tego, że to niemoralne. Prawda bowiem jest tylko jedna.
Taki Kijowski Mateusz nie uczy się z niej nic a nic. Idzie na ceremonię
pogrzebową, bo jest publiczna, jak gdyby nigdy nic, zapominając, że samo jego
wyjście z domu jest prowokacją. Można mu w obronie ojczyzny nabluzgać na
ulicy, pogrozić śmiercią i to będzie patriotyczny obowiązek. Można go też
wywlec z tłumu i kazać stać w jego własnym osobistym getcie, poza nawiasem
społeczeństwa, a policja mu wtedy nie pomoże, to przecież oczywiste. I jeśli
policja użyje pałek, to po to, by wygarbować mu jego własne plecki. Bo nie
słucha, gościu, po prostu nie słucha. Więc
minister spraw wewnętrznych przypomina, że to czyste chamstwo chodzić tak po
ulicach, szwendać się między ludźmi i prowokować. Kiedyś rozmawiałem z
Kijowskim i muszę przyznać, że jego uprzejmość jest ostentacyjnie bezczelna,
poprawna składnia zdań urąga normalnemu człowiekowi, facet uśmiecha się do
innych, krótko mówiąc, powinien od razu dostać w zęby z kopa, żeby wiedział.
To skandal, by taki ktoś się uśmiechał. Kijowskiemu podpowiadam: zastanów się,
czy powinieneś iść na własny pogrzeb. Kiedy twój pogrzeb zechcą zaszczycić
chłopcy z ONR, skandując: „Wypierdalaj! Śmierć komunie!”, otoczą twoją trumnę i
zechcą sprawdzić, co w niej jest, a ty w niej będziesz, minister Błaszczak
powie w TV: „A nie mówiłem? Nadal wywołuje zamieszki”.
Wróćmy do Pietrzaka. Teza, że artysta jest w stanie jedną piosenką
obalić system, jest mocno ryzykowna. Nawet Pete Seeger,
którego „We Shall
Overcome” (Zwyciężymy) śpiewali wszyscy czarni
walczący o swoje prawa w USA (i śpiewają do dziś), nigdy się nie odważył
powiedzieć, że to on zwalczył segregację rasową. A miał na to czas - żył 98
lat. W czasie komunizmu Pietrzak był salonowym kabareciarzem, jego fanami byli
komunistyczni dygnitarze z Cyrankiewiczem na czele. Wtedy, gdy swobodnie koncertował
i świetnie prosperował finansowo, najwspanialszy intelektualnie i
humorystycznie kabaret tamtego czasu, Salon Niezależnych, przymierał głodem,
miał permanentne zakazy, także imienne, a mimo to jego członkowie podpisywali
listy protestu przeciwko zmianom w konstytucji, czego dzielny Pietrzak nigdy
nie zrobił.
Więc jeśli pewnego dnia Jan Pietrzak powie, że to on poprowadził strajk
w stoczni w sierpniu 1980 r., zostanie natychmiast skarcony przez Wodza, który
mu przyleje pasem na goły tyłek, bo przecież strajk prowadził jego brat Lech
Kaczyński. Uczcie się historii. Na nowo, z „Czerwonej książeczki PiS” (na
własne ryzyko), gdzie Wałęsa nie istnieje, lub jak należy, z filmu dokumentalnego
„Robotnicy 80”
(jest w internecie). Braci K. ani pana P. na nim nie zobaczycie.
Zbigniew Hołdys
Anglicy takiego nie mają
Podjęto
kolejną ambitną próbę ustalenia, kiedy w Polsce skończył się komunizm. Wypowiedzieli
się w tej sprawie znany powszechnie Andrzej Duda z Krakowa i Stanisław
Karczewski, lekarz z Senatu. Obaj doszli do wniosku, a może raczej wniosek
doszedł do nich, że komunizm skończył się z chwilą relegowania delegacji
Komitetu Obrony Demokracji z pogrzebu Inki i Zagończyka. Premier Szydło nazwała
obecność kilku osób z KOD prowokacją, choć wcześniej gorąco zapraszała na
uroczystość: „Bądźmy tam razem, jesteśmy im to winni”. Przemarsz konduktu
żałobnego ulicami Gdańska okrasiły okrzyki przyjaciół PiS: „Raz sierpem, raz
młotem czerwoną hołotę”, radośnie strzelały race i ognie sztuczne.
3 września w Jastrzębiu pani premier uczestniczyła w obchodach 36. rocznicy
podpisania porozumień polskich górników z władzą komunistyczną.
Mocno poparła postulaty z 1980 r.
i powiedziała wzruszona, że nigdy nie dopuści do tego, aby ta polska gałąź
została zniszczona. Oczywiście jak zwykle przypomniała, że branży potrzebna
jest reorganizacja. Górnicy patrzyli ze zdumieniem, ponieważ parę miesięcy temu
premier informowała, że w górnictwie dokonano już koniecznych zmian i reform.
Okazało się jednak, że doszedł nowy element - „polskie górnictwo jest solą w
oku rozmaitych lobby” w Unii Europejskiej. Na szczęście mamy też Wieliczkę i
sami będziemy decydować o tym, co stanie się solą w oku zachodnich lobbystów.
W Warszawie miał miejsce nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich, czyli
ludzi wykształconych i odpowiedzialnych, z których PiS postanowił definitywnie
zrezygnować. Wyroki niedługo będą wydawać komisarze ludowi wyznaczeni przez
partyjnych decydentów, a niezależne sądy powoli przejdą do historii. Choć
oczywiście nie do tej, której PiS zamierza uczyć w szkołach. Szef MSWiA
Błaszczak dorzucił w tej sprawie kilka swoich złotych myśli bitych w mennicy
państwowej. Zabronił najwyższym autorytetom prawniczym krytykowania rządu PiS,
wybranego z woli narodu. Oczywiście naród, czyli rząd, ma pełne prawo
krytykować profesorów Rzeplińskiego, Zolla czy Strzembosza. Prokurator
generalny i minister sprawiedliwości w telewizji zbeształ sędziów za niezawisłe
wyroki i - żeby nie było wątpliwości, co mamy o nim myśleć - wszczął
kompromitujące go śledztwo w sprawie przewodniczącego Trybunału
Konstytucyjnego. Prezydent zaś kolejny raz odmówił sędziom awansu. I co? Nic,
choć trudno go nie podziwiać za stałość poglądów. Wspomniany wyżej Mariusz
Błaszczak miał jeszcze jedną księżycową refleksję: „Nie może być tak, że w
Polsce są ludzie, którzy nie podlegają żadnej kontroli, którzy są ponad
prawem”. Gdy się o tym dowiedział Jarosław Kaczyński, podobno dostał szału i
zagroził, że jeszcze jedna taka wypowiedź i minister poleci z rządu.
Na razie, wraz z Witoldem Waszczykowskim i komendantem głównym policji,
poleciał do Wielkiej Brytanii, by dumnie wypiąć polskie piersi i zatrzymać
przemoc Anglików wobec mieszkających tam Polaków. Chciał się z nimi zabrać
minister Ziobro, ale musiał zrezygnować, bo nie miałby z kim rozmawiać. Jak się
okazało, w całym Zjednoczonym Królestwie nie znaleziono nikogo o podobnym
wykształceniu.
Nie
zazdroszczę moralnej łamigłówki naszym trzem muszkieterom. W Polsce popierają
ksenofobię, uchodźców nie chcą wpuszczać, a za granicą sprawdzają, czy „obcy” -
w tym przypadku nasi rodacy - są odpowiednio chronieni przez państwowe służby.
Magia sukcesów rządu PiS powoli
udziela się wszystkim. Polska reprezentacja w piłce nożnej zwycięsko zremisowała
z Kazachstanem 2:2.
Stanisław Tym
Mówią czy zrobią?
Spodziewaliśmy się, że jesienią rewolucja
przyśpieszy i tak się dzieje - choć na razie głównie w myśli i w mowie. Wciąż
nie wiadomo, czy słowa wypowiadane ostatnio przez prominentnych przedstawicieli
władzy traktować jako zapowiedź jakichś czynów czy jako polityczną liturgię,
odprawianą na użytek wiernych. Bo co, na przykład, znaczy wypowiedź
pisowskiego wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego:„odsuniemy sędziów Trybunału
Konstytucyjnego, którzy nie stosują się do prawa"? Tylko ogólną groźbę,
wyraz lekceważenia czy zapowiedź użycia siły wobec najwyższych rangą
przedstawicieli„sędziowskiej korporacji"? I w jakiej formie: rozwiązania
umowy o pracę? niedopuszczenia do budynku? aresztowania?
Ponieważ ta pogróżka padła tuż przed
Nadzwyczajnym Kongresem Sędziów, można domniemywać, że chodziło postraszenie
uczestników, potwierdzenie, że władza (wykonawcza i ustawodawcza w jednym) nie
cofnie się przed pacyfikacją rojeń o niezależności tzw. trzeciej władzy. Żeby
wiedzieli
zapamiętali. Sądząc z przebiegu Kongresu, nie wydaje się,
aby te i inne pogróżki przeraziły zgromadzonych sędziów.
Raczej oburzyły, poruszyły i rozczarowały. Widać, że nie ma
szans na normalną rozmowę o jakiejkolwiek racjonalnej reformie sądownictwa.
Konstytucja nakreśla bardzo szerokie ramy do budowy ustroju i praktyki
funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości; w państwie demokratycznym
nienaruszalny jest tylko fundament: niezależność sądu od rządu. W tym przede
wszystkim sądu konstytucyjnego.
Powtórzmy po raz n-ty: bez kontroli ze
strony Trybunału Konstytucyjnego, zwłaszcza w przypadku jednopartyjnej większości,
możliwe jest uchwalanie dowolnych ustaw, także jawnie wymierzonych w opozycję
czy jakiekolwiek niezależne środowiska i instytucje. Już mamy przedsmak:
ustawy o inwigilacji, o arbitralnej konfiskacie mienia, o kontroli nad mediami
publicznymi, likwidacji służby cywilnej, niejasną ustawę o ochronie dobrego
imienia państwa itd. Dalej może być wszystko: wiemy już, że ustawę można
uchwalić bez jakiejkolwiek społecznej konsultacji, w jedną noc, natychmiast dać
do automatycznego podpisu prezydenta i ogłosić jako obowiązujące prawo.
Profesor Andrzej Zoll, jeden z największych
autorytetów prawniczych wolnej Polski, mówił z goryczą, że obserwujemy
„pełzający zamach stanu, zamach na konstytucję". Zauważył też (cytując
filozofa prawa Bernda Riithersa), że prawnicy mogą się temu przeciwstawiać tak
długo, dopóki zamachowcy nie uzyskają pełni władzy. Później prawnicy są już
bezużyteczni. „Tylko ulica może działać". Jakoś niebezpiecznie zbliżamy
się do tego momentu. Obrońcy i zwolennicy nowej władzy chętnie traktują takie
rozważania, także o obywatelskim nieposłuszeństwie czy ulicznym oporze, jako
przejaw histerii. Bo przecież nic takiego się nie stało. Nikomu jeszcze nie
zabrano majątku, żaden polityk opozycyjny nie poszedł do więzienia. A jęczą ci,
którzy utracili przywileje lub mają coś na sumieniu. Niestety, problem polega
właśnie na tym, że jeśli partia rządząca przejmie pełnię nienależnej jej
władzy, na korekty, biadolenia i debaty będzie już zwyczajnie za późno. A nic
nie wskazuje na to, aby rewolucyjny rząd miał jakiekolwiek wewnętrzne hamulce.
Nieobliczalność i nieprzewidywalność tej władzy jest jej siłą. Wiadomo, że może
powiedzieć lub zrobić wszystko. Choć nie musi.
Wróćmy do retoryki ostatnich dni. Prezydent
RP Andrzej Duda pozwolił sobie w Gdańsku na pogrzebie Inki i Zagończyka
zauważyć, że po 1989 r. Polska tylko „teoretycznie" zerwała z dziedzictwem
komunizmu. Ten przekaz twórczo rozwinął i uszczegółowił faktyczny
wiceprzewodniczący partii Antoni Macierewicz. Otóż dla niego ludzie, których po
1989 r. „zalegalizowano jako reformatorów" (zapewne Mazowiecki,
Balcerowicz, Kuroń, Geremek, Michnik, Kwaśniewski i tysiące innych), sami „lub
ich polityczni poprzednicy", winni byli mordowania Niezłomnych. Nie tylko
cały PRL był systemem okupacyjnym, ale także „system postkomunistyczny po 1989
r.". Prezydenci i premierzy III RP (chyba z wyłączeniem braci Kaczyńskich?)
okazali się „spadkobiercami poprzedniego ustroju". Nic zatem dziwnego, że
są także, obok rosyjskich decydentów, współodpowiedzialni za smoleńską
tragedię.
Jeśli te opowieści dziwnej treści (które
starałem się w miarę wiernie zrekonstruować) są oficjalną wykładnią partyjnej
ideologii, to oznacza postawienie poza prawem, jako zdrajców, właściwie
wszystkich, dowolnie dobranych, polityków wolnej Polski i dowolne środowiska,
które „nie reprezentują polskiej racji stanu"; delegalizację nie tylko całej
PRL (potencjalnie - wszystkich, którzy z tą władzą „kolaborowali"), ale i
III RP (z wyłączeniem, oczywiście, osób wskazanych przez Jarosława
Kaczyńskiego). I tak wracam do początku: czy to polityczna paplanina, czy
zapowiedź masowego lub selektywnego odwetu? I na kogo padnie? Ktoś wie? Jeśli
zostanie zniszczony Trybunał Konstytucyjny i niezależność sędziowska, to
będzie tak, jakbyśmy tej wyraźnie pobudzonej władzy dali do ręki brzytwę. Może
kogoś zarżnie, a może tylko postraszy lub pogoni? Sama się zatnie, a może tylko
ogoli? Ciekawy eksperyment.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz