Niech żyje kicz!
Niektórzy
ludzie umierają z nudów. Niektóre narody popełniają samobójstwo, usiłując zabić
nudę.
Wielu z Państwa jest pewnie zaintrygowanych, patrząc na swoje dzieci bez
przerwy sięgające po smartfona, choćby w trakcie obiadu. Nasze dzieci nie są w
stanie ścierpieć kilkudziesięciu sekund nudy. Niestety, nie tylko one. Produkowanie
leków na nudę było kiedyś domeną show-biznesu. Teraz - także polityki.
„Pragmatyczny styl Angeli Merkel nie sprawdza się zbyt dobrze w czasach, gdy wyborcy cenią
sobie emocje” - czytam w „Guardianie”. Rzeczywiście dziś potrzebne są efekty
specjalne. Zbyt wyrafinowane wypowiedzi gubią polityków. Jedno zdanie, proste,
nieskomplikowane, to jest to. Komunikat musi być krótki, koniecznie
emocjonalny. Nie tylko Merkel ma problem. O Hillary Clinton
mówi się, że jest najlepiej przygotowanym kandydatem do sprawowania funkcji
prezydenta. Niestety, by ją sprawować, trzeba wygrać wybory, a w tym celu
należy sprzedawać emocje. Clinton ma z tym problemy. Trump żadnych. On sam jest emocją i komiwojażerem emocji. Plecie
trzy po trzy, łże bez oporów, napuszcza ludzi na wydumanych wrogów. W ten
sposób już skasował wszystkich rozgarniętych rywali w Partii Republikańskiej.
Być może tą metodą skasuje też panią Clinton, a potem całą Amerykę. Dla Ameryki
byłaby to wiadomość tragiczna, ale ile zabawy mieliby po drodze Amerykanie.
David Cameron nie jest już premierem Wielkiej Brytanii, bo
zwolennicy Brexitu lepiej sprzedawali i nakręcali emocje. Musieli wygrać.
Włoska polityka przez niemal dwie dekady zdominowana była przez absolutnego
pajaca. Berlusconi żadnego z włoskich problemów nie rozwiązał, ale Włosi go
kochali, to nieustające bunga-bunga. We Francji wybory też za chwilę zamienią
się w reality show. Poważnym kandydatem jest były premier Alain Juppe, ale nie wszystkim podoba się jego „pragmatyczny
styl”. Górą będą zapewne pan Sarkozy i pani Le Pen. Ci umieją znaleźć wroga,
podburzyć tłum, nakręcić emocje. Niestety tylko w tym sensie „w tęczę Francji
orzeł biały”.
Wydarzenia w Polsce doskonale wpisują się w ogólnoświatowy trend. Myli
się, kto sądzi, że największym talentem Jarosława Kaczyńskiego jest
umiejętność wykreowania wizji i realizacji politycznego planu. Wizja jest w
swej istocie prostacka, charakterystyczna dla przywódców autorytarnych -
szukanie i piętnowanie wrogów, prymitywny nacjonalizm, promocja etatyzmu, walka
z niezależnymi instytucjami, ideologizacja życia publicznego, idealizacja
narodu w jego bezgrzesznej wersji i historii w ujęciu z czytanki dla dzieci.
Nic nowego, wszystko jest w repertuarze Putin ów,
Erdoganów i Orbanów, aplikowane tylko w różnym
natężeniu. Prawdziwy talent Kaczyńskiego nie polega na umiejętności wykreowania
jakiejś wizji, ale na zaprzęgnięciu do polityki skrajnych emocji, które
rozbudza i podsyca z wprawą Mefistofelesa. Wskazać palcem, opluć, zafundować
elektrowstrząsy niemrawej opozycji i zahipnotyzowanej publice. Dzieje się!
Jeśli opozycja jest dziś bezradna w starciu z PiS, to nie ze względu na
niemożliwość przelicytowania hasła 500+, ale ze względu na niezdolność
uprawiania polityki w wersji EMOCJE MAX.
Nie ma znaczenia, że PiS serwuje Polakom najbardziej szmirowate
widowisko w historii kraju. Lata temu Wojciech Młynarski słusznie przewidywał,
że „ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio”.
Dlaczego absolutna szmira nie miałaby się sprzedawać w polityce, skoro
sprzedaje się na przykład w telewizji? Ekscesy PiS-owskich polityków mogą więc
obrażać poczucie estetyki, ale estetyka nie wygrywa w zapasach w kisielu. Nie
obniży więc notowań tej władzy cały ten codzienny erzac i chłam - smoleńskie
apele, kuriozalne listy do festiwalowych jurorów, medale za zasługi dla
obronności wręczane aptekarzom, pomstowanie na wegetarian i cyklistów, gloryfikowanie
troglodytów i osiłków, bezczelne promowanie beztalenci w publicznych mediach,
zarzynanie koni, teatrów i oświaty. Wszystko to zapewnia przecież ludności
godną rozrywkę. Może i PiS rozwala państwo, ale bez tego całego PiS
umarlibyśmy przecież z nudów. Czyż mogłoby być coś straszniejszego?
Umarło już śmiercią naturalną oświeceniowe credo - bawiąc uczyć. Nie
żyjemy w oświeceniu. Dzisiaj panuje zasada: bawiąc - ogłupiać, ogłupiając -
zdobywać poklask, zdobywając poklask - zdobywać władzę, zdobywszy władzę -
jeszcze bardziej dorzucić do pieca, by władzę utrzymać. Nowoczesna i Platforma
właśnie prezentują swoje programy. Ale czy mają jakikolwiek pomysł zawładnięcia
umysłami ludzi, potrzebujących emocji i rozrywki? Mniejsza o reality, liczy się show.
Publiczność płaci, publiczność wymaga. Skoro chce szmiry i wodewilu,
należy jej to zapewnić. Inaczej zawsze będzie się tylko recenzentem filmu,
którego reżyserem jest ktoś zupełnie inny.
Tomasz Lis
Śmietanka smoleńska
Kiedy
wszyscy święci PiS i okolic stawili się karnie na premierze „Smoleńska”, pierwsza
dama udała się z córką Kingą na zwykły seans „Śmietanki towarzyskiej” Woody’ego Allena. W ten sposób, być może nieświadomie, Agata Duda
dała kuszący przykład, jak radzić sobie z miłościwie nam panującymi.
Pewnie jeszcze długo przyjdzie nam się męczyć z dobrą zmianą, a żyć
jakoś trzeba. Pytanie: jak, by nie zwariować zbyt szybko od tego nadmiaru dobroci,
wzmożenia, nadęcia i wzdęcia. Intuicja pierwszej damy jest bezbłędna - Woody Allen ze swoim wyjątkowym poczuciem humoru, które jest mu
tarczą i bronią na tragizm i absurd życia, wydaje się świetną propozycją.
Posłucham propagandystów władzy domagających się więcej i więcej narodowo
narodowej kultury, szerzącej wartości narodowe dla podbudowania narodu i
tożsamości narodowej, nieco mnie przymuli szczodrość patriotycznej oferty - nie
ma problemu, biorę z półki „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie”, „Annie Hall” lub „Wszyscy mówią: kocham cię” i
oczyszczam się w świecie, którego nie sięga ideologiczne pałkarstwo.
Omsknie mi się palec na pilocie i nastawię przez przypadek „Wiadomości” TVP, wystawiając się na prysznic prostackiej propagandy, której
twórcy z bliżej nieznanych powodów zawzięli się, by pokazać, że potrafią
przebić klasyków ze stanu wojennego - nic to! Już wrzucam do odtwarzacza
„Przypadek” Kieślowskiego, jak dla mnie jego największy film, w którym
młodziutkiemu Bogusławowi Lindzie w zależności od tego, czy zdąży na pociąg,
czy też nie, przydarzają się trzy różne warianty życiorysu, po różnych stronach
polityczno-społecznych barykad. Świetny pretekst do rozmyślań o niezbadanych
ludzkich ścieżkach i wyborach.
Jarosław Kaczyński albo któryś z jego chcących zapunktować u szefa
pomagierów wygłosi ogniste przemówienie, w którym wykaże, kto jest zdrajcą na
dzisiaj, inspirowanym z zewnątrz wrogiem, którego trzeba nienawidzić,
szkodnikiem, zawalidrogą, ludzkim owsikiem, określonym kołem czy glistą - dam
radę, włączę sobie w sieci przemówienie Lecha Wałęsy z amerykańskiego Kongresu
albo może to Danuty Wałęsowej, gdy w stanie wojennym w imieniu męża odbierała
pokojową Nagrodę Nobla, najlepiej obydwa, i podziałają jak miętowa herbatka na
najbardziej paskudne mdłości.
A jak znowu pluć będą na samego Wałęsę z gorliwością, która przebija
wyczyny komunistycznej propagandy, to od czego jest „Człowiek z żelaza” albo
przypomniany niedawno przez Zbigniewa Hołdysa dokument „Robotnicy ’80”, w
którym jakimś przedziwnym splotem okoliczności pełno jest w tych heroicznych
czasach Wałęsy, a zupełnie nie ma braci Kaczyńskich.
Im bardziej będą się napinać, im wyżej podbródki zadzierać, przybierając
buńczuczne pozy, tym chętniej sięgnę po Monty Pythona.
Znowu jakiś pisowski intelektualista wychwalać będzie dziarskich
chłopców z ONR i ich umiłowanie ojczyzny - nie przejmę się zbytnio. Sięgnę po
„Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego i
„Budowanie niepodległej” Wojciecha Giełżyńskiego, by przypomnieć sobie te
piękne opowieści o szlachetnym umiłowaniu własnego kraju, o pięknym
patriotyzmie, który nie przybiera kształtu kija bejsbolowego, rzymskich salutów
i stylizowanych na swastykę znaczków.
Politycy odpowiedzialni za edukację i historyczną pamięć kłamać będą w
żywe oczy na temat odpowiedzialności za Jedwabne i Kielce - westchnę może słabo
i sięgnę po „Miasta śmierci. Sąsiedzkie pogromy Żydów” Mirosława Tryczyka i „Wielką
trwogę. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys” Marcina Zaremby.
I gdy będą się tak lać i lać te potoki złych słów i intencji, zacznę
kartkować „Złą mowę. Jak się nie dać propagandzie” Michała Głowińskiego, jego
prowadzony na bieżąco zapis językowych manipulacji władzy od lat 60. do upadku
komunizmu w 1989 roku, i pomyślę, że nic nowego pod słońcem. Że, owszem, ta
dzisiejsza zła mowa może zbrukać jak jej starsza upiorna siostra, może zatruć
wiele dusz i umysłów, ale jeśli ma się porządną zbroję, choćby z Woody’ego Allena, to idzie przetrwać.
Marcim Meller
Parada prowokatorów
W rozmowie z POLITYKĄ prof. Michał Głowiński, za czasów PRL
badacz partyjnej „nowomowy", zwraca uwagę, że dzisiejsza „pisomowa"
jest niemal kalką języka ówczesnej propagandy. Jako jeden z przykładów profesor
przytacza specyficzne zastosowanie słowa „prowokacja/prowokator", którym
i wtedy, i teraz władza uzasadniała własną agresję wobec przeciwników. Tym
razem prof. Głowiński odniósł się do wypowiedzi premier Szydło,
ministra Błaszczaka oraz licznych prawicowych publicystów, którzy bezczelnym
prowokatorem nazwali Mateusza Kijowskiego i jego kolegów z KOD, znieważanych,
potarganych i wypchniętych z państwowej uroczystości pogrzebu żołnierzy
wyklętych. Dla naszego ministra policji było jasne, że oni tam „przyszli w złej
intencji", więc od oenerowskiej gwardii dostali, na co zasłużyli. Jak
barwnie spointowała jedna z prawicowych gazet: „Kijowski szuka okazji, aby
dostać w mordę".
I oto
nie minęło parę dni, a Jarosław Kaczyński podczas 77. miesięcznicy smoleńskiej
osobiście zauważył: „Nasi przeciwnicy mają dziś już tylko jedną broń - tę
starą broń komunistów i ich sojuszników - prowokację". I rzeczywiście:
niemal dokładnie w tym czasie pobity został w warszawskim tramwaju wybitny
historyk, współpracownik POLITYKI, prof. Jerzy Kochanowski. Za to, że w
polskim tramwaju rozmawiał po niemiecku z kolegą, niemieckim profesorem. Czyli
- prowokował. Szef dużego prawicowego portalu od razu skomentował: „po tym, co
Niemcy zrobili w Warszawie, fakt, że dopiero teraz ktoś dostał w twarz za
mówienie po niemiecku, bardzo dobrze świadczy o Polakach". No,
faktycznie, bo dopiero teraz nadszedł czas odpłaty. Nie trzeba od razu
napastnika zapisywać do PiS, ale jak przytomnie, po założeniu na głowę szwów,
zauważył prof. Kochanowski: „mamy do czynienia z ludową agresją wobec obcych.
Z wyraźnym przyzwoleniem z zewnątrz. Mężczyzna, który mnie zaatakował, na pewno
nie miał doświadczeń z drugiej wojny światowej, ale jego zachowanie mogło brać
się z tej wiszącej w powietrzu nacjonalistycznej atmosfery".
W
ubiegłym tygodniu ministrowie Waszczykowski i Błaszczak polecieli do Londynu,
aby osobiście i w imieniu rządu RP wyrazić oburzenie wobec rządu brytyjskiego z
powodu śmiertelnego pobicia polskiego imigranta w miasteczku Harlow. Nawet jeśli to zdarzenie miało charakter chuligański, a nie
rasistowski, mnóstwo relacji z Wysp potwierdza dramatyczny wzrost nastrojów i
incydentów antyimigranckich. Dla napastników imigranci to, jak wypisywano na
ścianach, zwyczajne szumowiny, prowokujące językiem, wyglądem, obecnością.
Przedstawiciele polskiego rządu wzywający Brytyjczyków do gościnności wobec
imigrantów i zwalczania ksenofobii, to, gdyby nie tragiczne okoliczności,
naprawdę pocieszny obraz. Właśnie przeczytaliśmy, że w warszawskim metrze jakiś
kolejny patriota z hasłem„wyp... stąd" na ustach zaatakował dwie Azjatki.
Zapewne sprowokowały go chustami. Nie zdziwiłbym się, gdyby w takich i
następnych przypadkach policja państwowa i prokuratura nie wykazywały
szczególnej gorliwości śledczej, bo sygnał ze strony zwierzchników, od ministra
po prezydenta, jest jasny: zarówno narodowcy, broniący Polski przed inwazją
obcych, jak i „środowiska kibicowskie"w koszulkach z żołnierzami wyklętymi
są ostoją patriotyzmu; co najwyżej czasem dają się sprowokować.
Ofiarą
prowokacji, w prawdziwie postkomunistycznym stylu, stał się ostatnio sam
wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. Otóż sąd orzekł, że poseł-minister
może odpowiadać w procesie cywilnym za publiczne pomówienie posła opozycji, iż
ten jest sutenerem i prowadzi agencję towarzyską. Minister Jaki, powołując
się na immunitet poselski, procesu sobie nie życzył, więc zbeształ sąd i
zagroził surowymi sankcjami dyscyplinarnymi. Wsparł go w tym oburzeniu sam
minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który właśnie przygotowuje wielką
reformę sądownictwa, mającą, jak wynika z zapowiedzi, ukrócić samowolę
sędziowską i wydawanie niesprawiedliwych wyroków. Sam Jarosław Kaczyński
przyznał, że w zachowaniu posła Jakiego przed sądem była „pewna niezręczność",
bo jest on wiceministrem sprawiedliwości, ale sędzia, „naruszając prawo",
jednak sprowokowała całą sytuację. Podobnie jak Patryk Jaki zaatakowany został
inny pisowski polityk młodego pokolenia, rzecznik MON i bliski współpracownik
Antoniego Macierewicza, Bartłomiej Misiewicz. Opozycja uznała powołanie
26-letniego studenta do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej za
naruszenie prawa, co PiS uznał za hucpę i zaczepkę.
Świat
wokół władzy jest, niestety, pełen prowokatorów: KOD, sędziowie, artyści
(zwłaszcza teatralni, którzy się sami proszą); recenzenci
filmu„Smoleńsk"; ci, którzy szydzą z czytania apelu smoleńskiego przy
okazji rocznicy odsieczy wiedeńskiej; wciąż judząca Komisja Wenecka; Unia
Europejska wcinająca się w nie swoje sprawy; polskojęzyczne media; tzw.
uchodźcy, którzy prowokują nawet swoją nieobecnością, i inni (znów cytując
prezesa)„zarzucający wokół partii swe brudne sieci". Cóż, oni wszyscy
szukają okazji, aby dostać w to, w co dostał prof. Kochanowski
i ma dostać Kijowski.
Jerzy Baczyński
Bohater naszych czasów
Niełatwe
było nasze dzieciństwo w PRL. W latach stalinowskich jedną z form represji był
obowiązek czytania, choćby „po łebkach”, powieści Michaiła Lermontowa „Bohater
naszych czasów”. Ćwiczyliśmy nasze młode umysły, analizując stan ducha
Grigorija Aleksandrowicza Pieczorina, który - jak to bohater epoki romantyzmu -
był pokręcony i męczył się na tym świecie.
Jakże odmiennych mamy bohaterów dzisiaj! Bohater naszych czasów to
młody polityk, człowiek bez wątpliwości, taki jak na przykład Patryk Jaki,
jeszcze ząbkujący wiceminister sprawiedliwości, czy gwiazda sezonu -
Bartłomiej Misiewicz, jeden z filarów MON, prosto z ławy studenckiej. Już sam
ich wiek stanowi dla opinii publicznej pewien problem. Do czego prowadzi zbyt
wczesna kariera, świadczą na przykład losy pana Ziobry. Na ogół, zanim zacznie
się pełnić odpowiedzialną rolę w życiu, np. lekarza czy sędziego, trzeba zdobyć
wykształcenie, ukończyć aplikację, staż czy specjalizację, nabrać rozumu,
wiedzy i doświadczenia. Zawrotne kariery w rządzie PiS świadczą o tym, że albo
mamy do czynienia z geniuszami, albo stanowiska, jakie ci geniusze dostają, nie
są traktowane poważnie, raczej na zasadzie Lenina, że nawet kucharka będzie
mogła zostać ministrem. Kiedy na widok młodzieńca wojsko skanduje: „Czołem
panie ministrze!”, przecieramy oczy ze zdumienia. Młody człowiek lepiej by
wyglądał w czapce studenckiej niż w laurowym wieńcu na skroni.
Jak to się robi, żeby w wieku 30 lat, a więc ze skromnym bagażem, zostać
aparatczykiem z nomenklatury? Niech odpowie sam zainteresowany. Jego
własnoręcznie napisany życiorys to swoista instrukcja, jak przyjść na świat w
odpowiedniej rodzinie, jak postawić na właściwego konia i (przepraszam za
słowo) jak dopiąć swego.
„Nazywam się Bartłomiej Sebastian Misiewicz. Urodziłem się w Warszawie
w rodzinie o poglądach prawicowych, patriotycznych. Rodzice i Dziadkowie na
trwale zaszczepili we mnie dewizę »Bóg, Honor, Ojczyzna« - czytamy w ulotce
wyborczej. - Dzięki temu przez 13 lat byłem lektorem najpierw w Kościele na
Chomiczówce, a następnie w Kościele pw. Św. Krzysztofa na warszawskich
Bielanach. (...) Studiuję prawo na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego
w Warszawie.
Swoją działalność polityczną rozpocząłem w roku 2005, gdy zostałem Wiceprzewodniczącym
Młodzieżowej Rady Dzielnicy Bielany. Zespołowi, z którym miałem przyjemność
wtedy współpracować, udało się doprowadzić do znacznej aktywizacji młodzieży z
Bielan. Następnym punktem na mojej politycznej drodze było wstąpienie do
Polskiej Federacji Młodzieży gdzie miałem za cel pomóc w doprowadzeniu do
powołania Młodzieżowej Rady Miasta Stołecznego Warszawy, co udało się w 2009 roku.
Na przełomie 2006 i 2007 roku rozpocząłem pracę z Ministrem Antonim
Macierewiczem. Dziś już mija blisko 8 lat jak pracuję z człowiekiem, który jest
dla mnie największym politycznym autorytetem. W trakcie mojej pracy z Ministrem
Antonim Macierewiczem przez krótki czas byłem redaktorem Tygodnika »Głos«.
W 2010 roku, po katastrofie smoleńskiej postanowiłem bardziej
zaangażować się w życie publiczne w Polsce. Wstąpiłem do Prawa i
Sprawiedliwości, dwa lata później zostałem członkiem Rady Politycznej PiS. W
2011 r. pracowałem przy Zespole Pracy Państwowej PiS, zaś w 2012 r. ówczesny
Prezes Zarządu Okręgowego Okręgu nr 10 PiS powierzył mi funkcję Sekretarza
Zarządu Okręgowego (...) PiS, którą pełniłem dwa lata. W tym samym roku
zostałem Koordynatorem ds. Struktur Wykonawczych PiS.
Obecnie sprawuję funkcje: Asystenta Posła na Sejm RP Wiceprezesa PiS
Antoniego Macierewicza; Szefa Biura Zespołu Parlamentarnego Ds. Zbadania
Przyczyn Katastrofy Smoleńskiej; Sekretarza Biura Zespołu Parlamentarnego Ds.
skutków likwidacji WSI; Członka Krajowej Komisji Rewizyjnej PiS; należę do
Komitetu PiS w Łomiankach; Pełnomocnika Powiatowego PiS w Piotrkowie
Trybunalskim; Jestem członkiem Młodzieżowego Klubu Gazety Polskiej w Warszawie”.
Centralne miejsce na ulotce młodego aparatczyka zajmują wspólne
fotografie, na których podają sobie ręce - bohater naszych czasów i jego
patron. W ulotce nie wspomina się, że Misiewicz przez pewien czas pracował w
aptece, bo to żaden powód do chwały, ale nie był to skok w bok od kariery
politycznej, gdyż z apteką związany jest członek zarządu Polskiej Grupy
Zbrojeniowej - jednego z większych holdingów tej branży w Europie, który
zatrudnia ponad 17 tys. ludzi. Niedawno Misiewicz poszedł jego śladem i został
powołany na członka rady nadzorczej PGZ jako oczy i uszy ministra. Przedtem na
tym stanowisku wymagane było wykształcenie wyższe, ale ostatnio ten warunek
zniknął ze statutu. Jako oczy i uszy ministra, Misiewicz coraz więcej wie, więc
staje się coraz mocniejszy.
Młody człowiek został także odznaczony złotym medalem Za Zasługi dla
Obronności Kraju. Kiedy rozległy się głosy zdumienia, a nawet zgorszenia
(zwłaszcza wśród tych, którzy na polu walki, w misjach zagranicznych, najpierw
musieli zasłużyć na brązowy i srebrny medal), minister przypomniał zasługi
swojego pupila. W nocnym najściu na Centrum Eksperckie Kontrwywiadu NATO
powstrzymał przestępców, uratował tajne dokumenty, zablokował operację
wymierzoną w polską armię i bezpieczeństwo państwa.
Główny
atut Misiewicza to pełne zaufanie ministra Macierewicza. Rewolucja, której
jesteśmy świadkami, w oczach jakobinów z ulicy Nowogrodzkiej wymaga ofiar.
Spadają więc głowy: profesor Paweł Machcewicz (dyrektor Muzeum II Wojny
Światowej), Grzegorz Gauden (Instytut Książki), Paweł Potoroczyn (Instytut
Adama Mickiewicza), dowódca GROM, generalicja, prokuratorzy, na celowniku są
sędziowie. Z samej Akademii Sztuki Wojennej zwolniono ponad sto osób. Bez
rozmowy, bez podania przyczyn, bez uznania dla zasług i dorobku. A natura nie
znosi próżni. Na zwolnione posady czeka już młoda gwardia, czekają bohaterowie
naszych czasów
Daniel Passent
Koniec wakacji!
Wrzesień miesiącem
reprywatyzacji. Niczym jesienne liście spadają głowy w ratuszu. Pani prezydent
broni się raz lepiej, raz gorzej, ale jej sytuacja choć nie widać
powodu, aby zakwestionować jej osobistą uczciwość
nie jest łatwa.
Z
kolei PiS jakiś stonowany, co nie dziwi, bo dwaj główni dyrektorzy od
nieruchomości to ludzie Lecha Kaczyńskiego. PO czeka na wyniki dochodzeń
prokuratorskich, problem jednak w tym, że to już nie jest niezależna
prokuratura. W 2007 r. Zbigniew Ziobro „wykrył" rzekomy „układ warszawski".
Po ośmiu (!) latach wszyscy oskarżeni zostali uniewinnieni. A przecież dziś,
uzbrojony w nową ustawę, minister Ziobro może być jeszcze bardziej
„skuteczny". Uciekając do przodu, Platforma złożyła w Sejmie projekt
ustawy reprywatyzacyjnej. Poprzednie upadały z różnych przyczyn, ale zawsze
ważnym argumentem były ogromne koszty dla budżetu państwa. Rozwiązaniem byłoby
radykalne ograniczenie zarówno zwrotów w naturze, jak i wysokości odszkodowań.
Obawiano się jednak zarówno opinii publicznej, w znaczącym stopniu popierającej
konieczność „naprawienia krzywd" i zwrócenia „co zagrabione", jak i
Trybunału Konstytucyjnego, który niepełne rekompensaty mógł uznać za
niekonstytucyjne.
Dziś,
w ciągu kilkunastu dni, sytuacja istotnie się zmieniła. Uzasadnione często pretensje
do przebiegu reprywatyzacji w Warszawie (tolerowanego, dodajmy, przez wszystkie
rządzące dotychczas stolicą i krajem ekipy polityczne) sprawiły, że powstało
przyzwolenie społeczne na silne zredukowanie realizacji roszczeń. Jednocześnie
Trybunał Konstytucyjny - uznając tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną za zgodną z
konstytucją - w uzasadnieniu po raz pierwszy zawarł wyraźny sygnał, że takie
radykalne rozwiązanie może zaakceptować. Powstały zatem warunki, aby projekt PO
potraktować serio. Wprawdzie PiS, który szybciej od PO zwiększa dług publiczny
- według metodologii unijnej dług w 2017 r. zbliży się do 55-proc. progu
ostrożnościowego - może obawiać się, że
wypuszczenie obligacji reprywatyzacyjnych spowoduje przekroczenie progu, ale
byłby to szczególny przypadek i istnieje uzasadnienie, aby wartość tych
obligacji z tego rachunku wyłączyć.
W
bitewnym zgiełku wzajemnych oskarżeń utonęła, niestety, wspomniana tzw. mała
ustawa reprywatyzacyjna, która po raz pierwszy powiedziała stanowcze „nie"
większości patologii w tej sferze. Jako współinicjator i senacki sprawozdawca
tej ustawy upierałem się, że jej przepisy są zgodne z konstytucją - nie
dlatego, iżby nie naruszały czyichś interesów (bo naruszały!), ale dlatego, że
ich brak narusza z kolei interes dziesiątków tysięcy mieszkańców stolicy. To
Trybunał powinien zważyć, które są ważniejsze. I tak się stało. Szkoda tylko,
że prezydent Komorowski, zamiast podpisać ustawę i potem skierować ją do TK,
postąpił odwrotnie. Wiele spraw byłoby już do dzisiaj załatwionych.
Wrzesień
to także pierwszy miesiąc obowiązywania podatku od handlu. Trudno o bardziej
bezsensowny podatek. Według ministrów Kowalczyka i Szałamachy ma on wyrównywać
warunki konkurencji między zagranicznymi hipermarketami a rodzimymi sklepami. Porównałem
ceny kilkudziesięciu identycznych artykułów
żywnościowych i AGD w dużych sieciach i osiedlowych sklepach. Za darmo
informuję obu panów, że te artykuły są średnio o 17,1 proc. tańsze w dużych
sieciach. W jaki zatem sposób podatek w wysokości 1,4 proc. miałby zwiększyć
szanse małych firm? - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że zapłacą go klienci i
dostawcy. Zamiast robić „maluchom" wodę z mózgu i dąć w patriotyczną
trąbkę, trzeba było uczciwie powiedzieć, że rząd potrzebuje pieniędzy i wszyscy
muszą się złożyć. No, ale może za dużo wymagam...
Milczenie
jest złotem. Cóż, kiedy niektórzy z naszych ministrów zdecydowanie wolą
srebro, racząc nas prawie codziennie rezultatami swoich przemyśleń. Czasami
odnosi się wrażenie, że ścigają się wręcz w wypowiadaniu nieprawd, obelg,
insynuacji i zwykłych głupstw. Niewątpliwym liderem jest Antoni Macierewicz.
Właśnie obiecał, że niedługo poznamy nowe, „wstrząsające" (to chyba jednak
trochę mniej niż „porażające"?) rewelacje na temat katastrofy smoleńskiej.
Pytanie, co - po helu, sztucznej mgle, rakiecie i wybuchającej gaśnicy -
mogłoby jeszcze nami wstrząsnąć?
Na drugie miejsce za Macierewiczem zdecydowanie wysuwa się minister
Błaszczak. Polityk ten nie kręci i nie ściemnia, co pomyśli, to zaraz powie. I
nie są to wypowiedzi banalne. Ze śmiertelną powagą mówi głupstwa, podlewając je
pseudofilozoficznym sosem. Jego wnikliwe rozważania na temat wpływu multi-kulti
na losy świata, krytyczna analiza niszczących skutków poprawności politycznej
czy dobre rady dla Angeli Merkel i brytyjskich sądów robią
naprawdę duże wrażenie. Niestety, ostatnio ten subtelny badacz idei
zdecydowanie obniżył loty, wyzywając sympatyków KOD od „zwolenników
Bieruta".
Za rogiem czają się już porównania
do Stalina i Hitlera (gestapo już było). W ten sposób chamstwo właśnie wyszło z
Sejmu, gdzie stało się chlebem powszednim, i trafiło na salony rządowe,
nabierając charakteru oficjalnego.
Przez
Polskę przeszła elektryzująca wiadomość: prezydent Andrzej Duda podał rękę
legendarnemu przywódcy Solidarności Lechowi Wałęsie! Jeszcze parę lat temu
newsem było, jeśli ktoś komuś ręki nie podał. Dziś newsem jest - gdy podał.
Dobra zmiana.
Marek Borowski
- polityk, ekonomista, marszałek Sejmu IV kadencji. Od 2011 r. zasiada w
Senacie (niezrzeszony), wcześniej był posłem (I—IV i VI kadencji). Pełnił
funkcje: wiceministra rynku wewnętrznego w rządach Tadeusza Mazowieckiego oraz
Jana Krzysztofa Bieleckiego, wicepremiera i ministra finansów w gabinecie
Waldemara Pawlaka, a także ministra-szefa URM w rządzie Józefa Oleksego.
Współtworzył SdRR Jako pierwszy zaproponował przekształcenie koalicji SLD w
partię, której później był członkiem i wiceprzewodniczącym. Z Sojuszem rozstał się
w 2004 r. Wraz z grupą polityków lewicy założył SDPL - z kierowania partią
zrezygnował cztery lata później. W 2005 r. kandydował na prezydenta RP (zajął
czwarte miejsce), a rok później na prezydenta Warszawy (trzecie miejsce).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz