Polacy,
niestety, nie lubią Polaków. W tym sensie Jarosław Kaczyński jest arcypolski - mówi Olga Tokarczuk
Rozmawia Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK Znowu depcze
pani władzy po piętach.
OLGA TOKARCZUK:
Ja? Jestem kompletnie pozbawiona temperamentu politycznego. Po prostu mówię,
co myślę, i piszę o tym, co wydaje mi się ciekawym, poszerzającym horyzonty
doświadczeniem. A że czasami okazuje się to tematem politycznym - na to nie
mam już wpływu. Książka „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, na podstawie
której powstał wchodzący właśnie na ekrany film Agnieszki Holland „Pokot”,
została napisana osiem lat temu.
Prawica okrzyknęła
już ten film antychrześcijańskim i wzywającym do ekoterroryzmu.
- Znowu zaskoczenie, bo kto by przypuszczał, że zamach
nowej władzy na środowisko naturalne i fakt, że minister środowiska jest
myśliwym, sprawi, że opowieść o zemście zwierząt oka że się historią
polityczną? Tak samo było z „Księgami Jakubowami”: gdyby powstały dziesięć lat
temu – a była taka możliwość – zostałyby zupełnie inaczej przyjęte. Teraz
wstrzeliły się w bardzo aktualny kontekst polityczny, bo dotknęły lęku przed
obcym i weszły w rezonans z nową polityką kulturalną prowadzoną przez władzę.
Na czym polega ta
polityka?
- Na tworzeniu jakiejś alternatywnej historii, która
wyciąga tylko te fakty, które pasują do pewnej ideologicznej wizji. Budowanie
na kłamstwie, na przekłamaniach, niedomówieniach oraz wypieranie faktów i
jawne im zaprzeczanie tworzą fałszywą, płytką tożsamość, która prowadzi do
totalnej nerwicy i zaburzeń.
Jesteśmy zaburzonym
społeczeństwem?
- Chyba tak. Jesteśmy społeczeństwem, które nie potrafi
przyznawać się do błędów, a więc trudno się uczy. Uczenie się na własnych błędach to najszybszy i najbardziej skuteczny
sposób uczenia się. My zaś błędy i porażki w neurotyczny sposób przekuwamy w
sukcesy -jesteśmy dumni z nieudanych powstań, z przegranych bitew, z
niedotrzymanych obietnic. Dziwne. Przecież przyznanie się do błędów ma funkcję
oczyszczającą, niesie ulgę, daje szacunek do siebie i poczucie sprawczości.
Tym bardziej że - powiedzmy szczerze -
wspólnoty czyste, niewinne i całkowicie bezgrzeszne nie istnieją. Tak jak nie
istnieje jedna, jedynie słuszna wersja historii. Zawsze są w niej dokonania i
heroiczne, i wstydliwe. Człowiek, który chce widzieć swoją historię wyłącznie
jednowymiarowo, jest człowiekiem o ograniczonych horyzontach.
Jesteśmy dziś świadkami pisania
historii Polski na nowo, obalania starych bohaterów i kreowania w ich miejsce
nowych.
- To prawda. Ale przecież historia
to ciągły proces odczytywania faktów, ich znaczeń i konsekwencji. Trzeba patrzeć
na nią z różnych punktów widzenia i dopiero łącząc je, tworzyć możliwie
najszerszą i możliwie najprawdziwszą opowieść. Dlatego nie można zakontraktować
w pamięci zbiorowej tylko jednego punktu widzenia, nie mówiąc już o kreowaniu
niezgodnych z faktami mitów. W Polsce jesteśmy jednak przede wszystkim
świadkami nie tyle narzucania jednej, co współistnienia osobnych wizji
historii.
Jaki to ma wpływ na naszą
tożsamość narodową?
- Jesteśmy przykładem narodu, na
którego tożsamość bardzo silnie oddziaływały czynniki zewnętrzne. To wynika
poniekąd z naszego położenia geograficznego. Zawsze mieliśmy wokół siebie
wielu sąsiadów, a ich władców osadzaliśmy na królewskim tronie. Przez kilkaset
lat nieźle rozpychaliśmy się w Europie. Niejedna ważna bitwa wydarzyła się na
polskim terytorium, a oddziały wojsk przesuwały się tu we wszystkich możliwych
kierunkach. Dawna Rzeczpospolita spełniała rolę kulturowego łącznika i była
jednym z najbardziej zróżnicowanych etnicznie i wyznaniowo państw ówczesnej
Europy. O tym zaświadcza nawet sam język polski - prawie dwie trzecie
słownictwa to zapożyczenia.
W polityce historycznej PiS
raczej się o tym nie wspomina.
- Nowej władzy zależy na
wykreowaniu idei genotypu prawdziwego Polaka oraz uproszczeniu i ujednoliceniu
polskiej historii. Różnorodność bynajmniej nie jest cnotą, raczej budzi
nieufność. Takie oglądanie wszystkiego w zamknięciu i oderwaniu, formułowanie
zarzutów - jak w przypadku Muzeum II Wojny Światowej, że prezentuje perspektywę
bardziej europejską niż polską - uważam za społecznie szkodliwe i widzę w tym
świadectwo kompleksów.
Jakich kompleksów?
- Narodowa unifikacja, jaka
dokonała się w wyniku II wojny światowej, była procesem bolesnym i miała
wysoką cenę - bezpowrotnie straciliśmy wielokulturowość. To wydarzyło się
stosunkowo niedawno, a można by odnieść wrażenie, że minęły już setki lat - tak
silna jest dziś tendencja, żeby wszystko widzieć osobno i dosłownie, w
oderwaniu od siebie. Nie jest to zresztą specjalność wyłącznie polska, to
jakaś bardziej ogólna skaza umysłu i znak czasu. Jakiś czas temu byłam we
Lwowie i szukałam w księgarni przewodnika po tym mieście. Okazuje się, że do
wyboru były trzy i każdy z nich odmiennie przedstawiał tę samą przestrzeń.
Miasto czytane poprzez przewodniki polskie jest zupełnie inne niż to czytane
przez przewodniki ukraińskie czy żydowskie - tak jakby w jednym miejscu na
ziemi istniały odrębne kosmosy, współistniejące, ale się ze sobą niestykające.
Inna historia, inne dzielnice wzięte pod uwagę, inne wydarzenia. Zastanawiałam
się, jaki sens ma tworzenie odrębnych opisów tych samych przestrzeni? Te
odłupane od siebie pamięci wiszą koło siebie zawieszone w czasie jak fantomy.
I żaden z nich nie jest żywy,
prawdziwy.
- Bo brakuje w nich tej drugiej
strony. Nasza tożsamość jest jednocześnie chłopska - z wielką traumą niewolnictwa,
jakim była pańszczyzna, oraz ziemiańska - pańska, hołubiąca własne poczucie
wyższości. Ale na tym nie koniec. Nasza prawdziwa tożsamość to także
tożsamość mniejszości, w tym przede wszystkim Żydów, od których zapożyczyliśmy
tak wiele, że Polacy bez Żydów w swojej historii byliby zupełnie kimś innym.
Bez ogromnego wpływu duchowości żydowskiej nie powstałby nasz ukochany,
romantyczny mesjanizm. Rzecz w tym, że dopiero mając świadomość
wieloaspektowości własnej tożsamości, można budować prawdziwą, żywą wspólnotę
opartą na wartościach obywatelskich, a nie anachronicznych mitach narodowych.
Budowanie takiej wspólnoty uważam za nasze największe cywilizacyjne zadanie.
Pytanie, czy dla obecnego rządu
to priorytet?
- Wbrew pozorom i PR-owi mało jest
w Polsce solidarności, a to największa cnota obywatelska, najdoskonalszy klej
społeczny. Brakuje nam tego kleju. Bez niego społeczeństwo jest ułomne, bo to
odpowiedzialność za siebie nawzajem oraz to, abyśmy potrafili siebie po prostu
lubić. Polacy, niestety, nie lubią Polaków. W tym sensie Jarosław Kaczyński
jest arcypolski.
Prezes PiS nie lubi Polaków?
- Nie dostrzegłam w jego wypowiedziach
ani zachowaniach zbyt wiele empatii, współczucia czy rozumienia innych. Tak,
prezes PiS nie lubi ludzi i jego pomysły nie są dla ludzi, lecz dla jakiejś
ogólnej wizji „lepszego świata”, który jakoś dziwnie przypomina mieszaninę
wspomnień z dzieciństwa w komunie i echa czytanych patriotycznych książek dla
dzieci, w których z góry wiadomo, „kto jest bohaterem, a kto zdrajcą”.
Powiedziała pani, że Polacy nie
lubią Polaków.
- Nie lubimy samych siebie i sobie
podobnych. Lubimy tylko tych, którzy wydają się nam lepsi od nas, na nich patrzymy
z podziwem i zawiścią.
Znowu kompleks, tym razem
niższości.
- Który próbuje się leczyć
rosnącym w ostatnich latach przeświadczeniem o jakiejś wydumanej własnej wyjątkowości.
Przecież o to właśnie chodzi we „wstawaniu z kolan”, prawda? Tyle że nakręcanie
się dumą narodową niewiele da, bo to jest duma, która musi mieć kogoś do
bicia, jakiegoś wroga wewnętrznego, jakichś swoich zdrajców, lewaków...
Duma narodowa budowana na
fałszywej historii i fałszywej tożsamości nie daje prawdziwego poczucie
wartości?
- Rozmawiałam ostatnio ze Szwedami
i zapytałam, czy są dumni ze swojego kraju i z tego, że są Szwedami? Zamyślili
się, a potem jeden z nich powiedział, że duma to złe słowo. Zamiast niego woli
mówić, że jest szczęśliwy, żyjąc w Szwecji. Cieszy się ze zdobyczy socjalnych
swojego kraju i z tego, że może żyć na tak wysokim poziomie ekonomicznym. Cieszy
go otwartość na innych i tolerancja. Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie
wrażenie. Ja też nie lubię pojęcia dumy. Kojarzy mi się z zadęciem. Duma to
jest jakiś gruz, którym zasypuje się dziurę. Duma stała kiedyś blisko
próżności i zadufania.
Wolałaby pani po prostu mówić,
że żyjąc w Polsce, jest szczęśliwa?
- Jasne. Zadowolenie z siebie,
poczucie satysfakcji jest ważniejsze niż duma. Dobre, ciepłe relacje z innymi.
Rozwiązywanie problemów poprzez dyskusję i kompromis, a nie konfrontację. Poczucie
wolności wypowiedzi. Poczucie bezpieczeństwa... I tak mogłabym długo. Podobne,
ale o wiele bardziej treściwe jest poczucie wspólnoty, radości z przynależenia
do jakiejś grupy, której cele się akceptuje i z którą to grupą jest nam po
drodze. Poczucie dumy jest zbyt okrągłe, nie wdaje się w szczegóły. Ja
postrzegam świat przez detale, dlatego zawsze podejrzane wydają mi się te
wielkie, niekonkretne słowa.
Dumę narodową budują m.in.
wydarzenia historyczne.
- Takie jak to z czasów Jana
Kazimierza, który we Lwowie w czasie wojen szwedzkich, pustoszących królestwo
i zamieniających go w apokaliptyczny
obraz zniszczenia i rozpadu,
postanowił oddać Polskę w opiekę Matki Boskiej? I przy okazji złożył wiele
obietnic (m.in. zniesienie pańszczyzny na siedem lat), których potem, gdy
skończyła się wojna, nie dopełnił.
A gdyby dopełnił, bylibyśmy
innym społeczeństwem?
- Bardzo możliwe. Jesteśmy
społeczeństwem opartym na nierównościach, na głębokich podziałach. Ta hierarchiczność
ciągle w nas bardzo głęboko siedzi. To dlatego polska lewica zawsze była taka
słaba, nawet gdy dochodziła do władzy, szybko dryfowała w kierunku
elitarności, podziału na lepszych i gorszych. Nawet komuniści, którzy przejęli
władzę po wojnie, bardzo szybko zaczęli się zmieniać w coś, co zostało nazwane
„czerwoną burżuazją”. Bardzo gładko odtwarzały się mechanizmy podziału
wywodzące się z doświadczenia pańszczyzny i tkwiące w polskiej mentalności.
Awans społeczny zamieniał się w dążenie do wejścia do klasy wyższej, która te
niższe ma za gorsze. To dzielenie na „buraków”, „januszów”, „kiboli”, te
sformułowania „słoma z butów”... Awans społeczny w naszym kraju nie służy
wyrównaniu szans i budowaniu bardziej sprawiedliwego społeczeństwa, ale
wywyższeniu się i odróżnieniu od nowych, gorszych. Jakbyśmy własne poczucie
wartości byli w stanie budować wyłącznie na poniżaniu innych i potrzebowali
zawsze kogoś, kto stoi niżej i jest gorszy. Tylko po to, abyśmy sami mogli
poczuć się lepsi.
Dość parszywy to rys
charakteru.
- Ja nazywam to „gogolowską osobowością”.
To taka osobowość, która dobrze funkcjonuje tylko w strukturze hierarchicznej.
Dla stojących niżej ma butę i pogardę. Wobec postawionych wyżej - uniżoność.
Czy ta sama cecha narodowa w
zależności od okoliczności może być raz dobra, a raz zła?
- Przełom 1989 r. pokazał, że Polacy
potrafią funkcjonować w kryzysie, w stresie, są twórczy w rozwiązywaniu
problemów, a ich luźny stosunek do procedur pozwala usuwać wiele kłód. Równocześnie
jednak te same właściwości skutkują brakiem solidarności, współpracy, zawiścią
i pielęgnowaniem uraz. Jesteśmy doskonali w zawodach indywidualnych i kiepscy
w sztafetach.
Mówimy często, że Polska stała
się krajem dwóch plemion: PiS i cała reszta, ale może prawdziwy podział jest
inny?
- Czyli?
Polska wielkomiejska i
prowincja? Pytam, bo pani obserwuje ją właśnie z tej drugiej perspektywy.
- Polska prowincja wciąż nie ma
głosu. To spore uproszczenie powiedzieć, że głos dało jej PiS i dlatego
prowincja głosowała na tę partię. Polska prowincja jest inna na Podkarpaciu i
inna na Dolnym Śląsku. Zawsze bardzo porusza mnie prowincjonalna inteligencja,
może dlatego, że sama z niej pochodzę. Jej opór przeciwko „dobrej zmianie” jest
wyraźny, ale też nie tak spektakularny jak w Warszawie. Przejawia się w
codziennym życiu, zwyczajnych wyborach, jest bardziej miękki, bo władza na
prowincji nie jest czymś abstrakcyjnym, ale ucieleśnionym w konkretnych
ludziach, sąsiadach pełniących funkcje w regionie. Na prowincji nie ma wielkich
marszów, protestów, celebrytów. Tak naprawdę dopiero tworzą się w Polsce wzory
„cywilizacji na prowincji” - miejsc poza centrami, które dawałyby satysfakcję
z pełni życia.
Kto więc jest odpowiedzialny za
polskie pęknięcie?
- Myślę, że politycy i Kościół.
Niestety, w kraju, który szczyci się byciem religijnym monolitem, Kościół nie
tylko nie jest spoiwem, ale wręcz jest
instytucją nastawioną na nieustanne szukanie okazji do wykluczeń. Dzielący,
jątrzący, wskazujący palcem wroga. Polski katolicyzm oddalony od codzienności,
operujący niezrozumiałą mową, oddany w ręce samoswoich biskupów, z pewnością
nie jest powszechny.
Pora na rozdział państwa od
Kościoła?
- Mój ideał to silne państwo
laickie, ponieważ uważam, że religia jest sprawą prywatną, a nawet intymną.
Jak seks. Zdaję sobie sprawę, że duchowość i religijność to ważna część
doświadczenia ludzi i szanuję to bardzo. Nie powinno się jednak własnego
intymnego kontaktu z czymś boskim, metafizycznym obnosić na sztandarach,
używać politycznie i narzucać innym. To absurdalne mówić komuś, w co i jak ma
wierzyć, i oczekiwać bezwzględnego posłuszeństwa. Czyli państwo laickie,
dbające o bezpieczeństwo i jakość życia swoich obywateli, wspierające
słabszych, przy czym obywatelem jest członek wspólnoty, mający poczucie
solidarności z innymi i odpowiedzialności za innych, a nie ktoś etnicznie,
kulturowo czy religijnie swój.
Podział na swoich i innych to
wskazywanie, kogo nienawidzić.
- Nienawiść jest efektem
frustracji oraz gniewu i można nią cudownie manipulować, „przyczepiając” do
wyznaczonego obiektu. Do tego potrzebna jest sprawna propaganda jednoznacznie
wskazująca, kogo mamy nienawidzić. To najstarszy i najbardziej skuteczny sposób
rządzenia ludźmi.
Obawia się pani eskalacji
nienawiści?
- Ostatnio sytuacja w Polsce jest
dla mnie zbyt intensywna. Jestem introwertyczna, łatwo się przestymulowuję.
Czuję się tym wszystkim przytłoczona. Martwię się. Może powinnam nie oglądać
telewizji, przestać kupować gazety, chodzić na protesty i demonstracje? Byłoby
cudownie siedzieć sobie spokojnie w domu, bez internetu i telefonu, czytać,
pisać, myśleć.
Ale się nie da?
Ale się nie da?
- Nie da się. Nie jestem aż tak
naiwna, żeby nie rozumieć, że to, co się wydarzyło w Syrii, może się wydarzyć
i w Polsce, w Europie. W jakimś sensie sytuacja w Aleppo była niezwykle
podobna do powstania warszawskiego - nikt nie pomógł, wszyscy czekali. Ja sama
też nic nie zrobiłam, mimo internetu, ciepłego domu i poczucia winy, przez
które nie obchodziłam świąt, bo dobijało mnie wielkie poczucie bezsilności.
Tego poczucia bezsilności najbardziej się boję w sobie. Ono jest diabelskie,
niszczy osobowość.
Daje przyzwolenie na bezkarność
silniejszych?
- Żeby była jasność:
apokaliptyczno katastroficzne nastroje mnie denerwują, bo nakręcają ludzi, a
tych już zupełnie wrażliwych i neurotycznych przerażają. I po co? Przecież
światy ciągle się kończą i zaczynają nowe. II wojna światowa była końcem
jakiegoś świata. Końcem jakiegoś świata było wynalezienie antykoncepcji i
upadek imperiów kolonialnych, wynalezienie druku przez Gutenberga i potem
powstanie internetu. Światy obumierają, a na ich miejsce pojawiają się nowe,
a my nawet tego nie dostrzegamy. Ale co innego uczestniczyć w procesach, a co
innego dawać przyzwolenie na destrukcję. Nasza bezsilność oznacza zgodę na
słabe, wyobcowane i pozbawione sojuszy państwo, którym przewodzą politycy już
nawet nie bez charyzmy, ale bez szacunku i poważania. Takie państwo jest
żałobnym karawanem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz