Straszne podobieństwo
Moje pokolenie, podobnie jak i starsze,
marzyło, by Polska stała się czymś na podobieństwo tak idealizowanej wtedy
przez nas Ameryki. Upodabnianie się właśnie następuje, tyle że to Ameryka
upodabnia się do Polski w jej najnowszym, nieszczęsnym wcieleniu.
Czy Ameryka
przetrwa Trumpa, zastanawiają się najtęższe głowy. Albo dokładniej: w jakim
będzie stanie, gdy dobiegnie kres obecnego eksperymentu? Czy nadal będzie
światową potęgą? Czy ocaleje wolność słowa, chyba nie dość zabezpieczona
pierwszą poprawką do konstytucji? Takie pytania padają teraz absolutnie
poważnie. A najważniejsze z nich, zadawane ze śmiertelną powagą, brzmi tak:
czy Ameryka przetrwa jako republika? W Polsce republika pada pod ciosami wodza
i jego bezrefleksyjnych pretorianów. Trumpowi tak łatwo nie pójdzie. Ale
niebezpieczeństwo istnieje.
W czasie
inauguracji Trumpa niemal wszyscy skupili się na jego wystąpieniu, a poza tym
na didaskaliach: ilu ludzi w niej uczestniczyło, jak wytrzymała tak trudny dla
siebie moment Hillary Clinton, jaka była mowa ciała i mowa spojrzeń poprzedniej
i obecnej pierwszej damy. Niemal nie zwrócono uwagi na rzecz z punktu widzenia
trwałości instytucji szalenie ważną: na dostojeństwo, z jakim zachowywali się
sędziowie Sądu Najwyższego, i na okazywany im szacunek. Jakby to dziś
wyglądało u nas? Sędzia Przyłębska, sędzia Muszyński, sędzia Cioch... Dajmy
spokój, bo zestawienie jest aż przykre. Gruchotanie republiki, które
tradycyjnie zaczyna się od zdemolowania sądu konstytucyjnego, w Ameryce nie
przejdzie. Jest też partia prezydenta Trumpa. W ostatniej dekadzie ulegała
radykalizmowi i populizmowi, ale wciąż jest partią, której parlamentarzyści nie
są i nie będą zestawem rąk podnoszących się w rytm wskazań wodza.
Trumpowi będzie o niebo trudniej, ale może zadać Ameryce i
światu potężne ciosy, bo choć ma miliardy, zamiłowanie do kobiet i konto w
banku, jako przywódca ma cechy - nomen omen - szalenie podobne do cech lidera
PiS.
Komentatorka
londyńskiego „Timesa” słusznie zwróciła uwagę, że Trump chce nie tyle Amerykę
uczynić „great again”, ile zaprząc ją do uczynienia wielkim Trumpa. Jarosław
Kaczyński wiele mówi o potencjale Polski, ale praktyka jego rządów wskazuje,
że jego celem jest nie tyle wielkość Polski, co wielkość władzy Kaczyńskiego w
Polsce. Może nawet więcej - skala jego panowania nad Polską. Dumni oficerowie
CIA nagradzają Trumpa oklaskami, gdy w pierwszym dniu prezydentury beszta
media, nazywając dziennikarzy jednymi z najbardziej nieuczciwych ludzi na
planecie, i chwali się liczbą okładek w magazynie „Time”. U nas najważniejsze
osoby w państwie, każda wyprężona jak struna, oddają w Filharmonii Narodowej
hołd wodzowi, którego zaprzyjaźnione pismo uznało za „Człowieka Wolności”.
Cała filharmonia otoczona jest kordonem policji, bo wolność, jak wiadomo,
wymaga przecież pałek i ochrony. Oba zdarzenia to tylko epizody, a jednak
bardzo wiele mówiące o naturze władzy i ludzi ją sprawujących.
Trump kłamie bez
przerwy, wciąż ulega emocjom i impulsom, non stop kreuje konflikty, szuka
wrogów i dyszy pragnieniem zemsty, którą chciałby zafundować mediom, opozycji i
innym krajom. Niemal w każdej sytuacji demonstruje narcyzm i brak
powściągliwości. Do tego serwuje Amerykanom kolejne spiskowe teorie. Brzmi
znajomo, prawda? I Trump, i Kaczyński są przekonani, że jeśli coś dzieje się
nie po ich myśli, to z całą pewnością jest to efekt wrogiej działalności
wrogich ośrodków. Nawet zestaw antypatii obaj przywódcy mają podobny. Nie
lubią Unii Europejskiej, liberalizmu, elit, niezależnych mediów, niezawisłych
sędziów, imigrantów... Trump ma narzędzia, by uprzykrzyć życie całemu światu.
Kaczyński może uprzykrzyć życie tylko Polakom, ale nie o skalę szkód tu idzie,
lecz o rysy charakteru i charakter przywództwa. Sprawiają one, że wyłomy w
państwie prawa są nieuniknione, konflikty nie tylko nie są łagodzone, ale są
potęgowane, podziały w społeczeństwie nie tylko nie są tonowane, ale są
galwanizowane, niezależność ludzi i instytucji nie tylko nie jest doceniana i
pielęgnowana, ale jest podważana, a w wypadku Kaczyńskiego - masakrowana.
Nasza prawica, nie
rozumiejąc potencjalnie zgubnych skutków prezydentury Trumpa dla Polski albo je
ignorując, przyjęła jego wybór z entuzjazmem. Być może uznała, że wygrana
Trumpa nadaje wygranej PiS znaczenie głębsze - pokazuje, że w takim kierunku
idzie po prostu świat, co uprawdopodabnia kolejne zwycięstwa Kaczyńskiego. I
kto wie, czy po części nie ma racji. Jeśli więc Ameryka poradzi sobie z
Trumpem, a Europa z populistami, PiS i jego wódz otrzymają potężny cios. Okaże
się bowiem, że zwycięstwo autorytaryzmu i populizmu nie jest nieuchronnością
wynikającą z historycznego determinizmu, ale chorobą. Groźną, lecz uleczalną i
przemijającą.
Tomasz Lis
Człowiek i jego ludzie
Czasami fotografowi trafia się zdjęcie,
które w jednym mgnieniu opowiada jakąś historię czy emocję trudną do
przekazania słowami. Niektóre z nich na długo nabierają rangi symbolu, stają
się znakiem czasu, niekiedy przejmującym politycznym komentarzem. Jedno z
takich zdjęć, przedstawiające zbliżenie twarzy Jarosława Kaczyńskiego, przedzierającego
się w limuzynie przez tłum blokujący Sejm, zamieściliśmy niedawno na okładce
POLITYKI. Teraz mamy kolejne niezwykłe ujęcie które obiegło internet: to
fotografia zrobiona w Filharmonii Narodowej podczas uroczystej gali wręczenia
prezesowi PiS tytułu Człowieka Wolności tygodnika„wSieci". (Wydawnictwo
Fratria odmówiło nam sprzedaży tego zdjęcia. Nieco podobny kadr drukujemy na
okładce).
Oto ta scenka:
teatralny balkon, w środku, na pierwszym planie, kamienna, skierowana do widza
twarz Prezesa, a wokół tłumek klaszczących ludzi władzy: On siedzi, wszyscy
stoją. Niektórzy, zwłaszcza nieco odsunięci od centrum, demonstrują entuzjazm.
Najbliżej Prezesa, ale z zachowaniem należytej wolnej przestrzeni, formacja
trójpostaciowa: tworzą ją premier, marszałek Sejmu i Antoni Macierewicz. Inni
ministrowie stoją w dalszych rzędach, większość wygląda raczej na spiętych lub
zmęczonych. Układ do złudzenia przypomina trybunę honorową z dawnych
uroczystych zjazdów partii, gdzie odległością od przywódcy mierzono wpływy
polityczne; gdzie cały dygnitarski światek stanowił jedynie, niewiele znaczące,
tło dla Pierwszego. Oczywiście, że akademia ku czci ma swoją ponadczasową
estetykę, ale ten akurat obraz nie jest ani przyjemny, ani przyjacielski,
ilustruje dystans, dominację lidera, jedynowładztwo, napuszoną autocelebrę
nowych właścicieli kraju. (Sponsorami i partnerami nagrody, jak chwali się
tygodnik, byli: PZU, Orlen, PGNiG, PKO BP,Tauron, PGE, Totalizator, SKOK,
Poczta Polska i inni - trzeba by sprawdzić, czy zabrakło jakiejś państwowej
spółki).
Dobrze, to teraz zatrzymajmy wizję i
włączmy fonię. Liczba i jakość wypowiedzianych podczas gali pochlebstw,
drukowanych potem przez prawicowe portale i media, była fantastyczną próbką
nowomowy, a właściwie, dla pamiętających PRL, staromowy.
Po raz kolejny mistrzynią tej formy okazała się Pani
Premier, która od kampanii wyborczej jeszcze udoskonaliła zestaw podręcznych związków
frazeologicznych, używanych zresztą przez wszystkich ministrów, a zwykle
obracających się wokół„Polek, Polaków i Polski". Więc tym razem Jarosław
Kaczyński całe życie poświęcił wolności
Polaków i Polski", a„ta wolność daje nam dzisiaj
poczucie, że jesteśmy prawdziwie wolnymi Polakami", bowiem „Polacy mogą
się czuć prawdziwie wolni dzięki premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego
bratu Lechowi Kaczyńskiemu". Tę wolność, przez program PiS „możemy dzisiaj
budować razem wszyscy”, a „Polska nie musi kłaniać się na zagranicznych
salonach, ale to Polska jest państwem, z którym muszą się liczyć inni”. To, co
Jarosław Kaczyński zasiał w głowach swoich podwładnych, obficie zebrał podczas
gali. (Właśnie Pani Premier otrzymała tytuł„Człowieka Roku Strefy Wolnego
Słowa” Klubów Gazety Polskiej).
Za to laudacja ze strony redaktora gazety „wSieci” (nazwisko
pominę, bo może mu się jeszcze kiedyś przyda) wyrażała w uroczystej formie
stosunek licznych środowisk prawicowych, również tzw. mediów niepokornych,
wobec Partii i Osoby. Niegdysiejsze spotkanie redaktora z Jarosławem Kaczyńskim
to był, cytuję, „przede wszystkim potężny kop w głowę; strumień myśli,
informacji, diagnoz, analiz”. Autor spotkał się wtedy z„charyzmą utkaną z
potęgi myśli”(nigdy w historii III RP nie słyszałem, aby jakikolwiek
dziennikarz wypowiadał się w ten sposób o jakimkolwiek polityku - ale pewnie
żaden nie zasłużył). To Jarosław Kaczyński dał bowiem „prawdziwy wybór Polakom”
i „włączył nas w grę zmianę świata”. Dzięki temu jest dla wielu czytelników
tygodnika „bezwarunkowym autorytetem”. Te deklaracje wypowiedziane były z
autentycznym wzruszeniem.
A co na to Człowiek Wolności? Chyba sam
Prezes wolałby tytuł Patrioty Roku (przyznany już niestety Antoniemu
Macierewiczowi) czy Demokraty Roku, bo„wolność” za bardzo kojarzy się z
liberalizmem, ale sprowokowany tytułem nagrody, Laureat poczynił kilka
spontanicznych uwag. Słusznie zauważył, że „wolność łatwo można utracić.
Spójrzmy choćby na Wschód”. Także „Wolność w Europie jest w odwrocie. Szczególnie
na zachód od naszych granic”. Zatem na Wschodzie, i na Zachodzie jest źle
i„może się zdarzyć tak, że Polska pozostanie wyspą wolności”. W tym celu
niezbędne jest silne państwo. „Nie ma wolności bez silnego państwa. Strefę
wolności i demokracji może stworzyć tylko i wyłącznie państwo narodowe”.
I najważniejsze przesłanie: „Trzeba odrzucić postawy w
gruncie rzeczy antypaństwowe, które znajdują swoje uzasadnienie w odwoływaniu
się do wolności”. A zatem (chyba tylko taka interpretacja jest dopuszczalna) wolność
nie wymaga bynajmniej ochrony obywateli przed władzą, gwarancji dla ich
osobistych praw, respektu dla ich poglądów, przekonań, stylu życia, nie
potrzebuje służebności i uspołecznienia państwa, ale jego „siły",
uosabianej przez centralny ośrodek władzy politycznej, który wyznacza „strefę
wolności i demokracji” (jak to wygląda w praktyce, pisze na s. 9 Aleksander
Hall). Zatem: dysponentem naszej wolności ma być Człowiek Wolności.
I jego ludzie.
Ale podczas gali
wolności, prawa i sprawiedliwości padły też nieoczekiwane słowa otuchy. Oto sam
Laureat zauważył:„ci, którzy po dziś dzień myślą o tym, by wolność ograniczyć i
tego nie ukrywają, nie mają szans. Przegrają". Pewnie rozumienie wolności
całkowicie nas dzieli z Człowiekiem Wolności, ale konkluzja całkowicie łączy.
Jerzy Baczyński
Wolność nie obroni się sama
Dokąd zmierza Polska pod władzą„Człowieka Wolności"? Wystarczy
spojrzeć na wydarzenia z ubiegłego tygodnia.
Warszawska prokuratura postawiła już pięciu
osobom zarzuty w związku z ich udziałem w grudniowej demonstracji pod Sejmem.
Dotyczą znieważania pracowników rządowej telewizji, utrudniania im pracy, a
także„utrudniania krytyki prasowej". Wcześniej policja opublikowała
fotografie poszukiwanych demonstrantów. Minister Zbigniew Ziobro ogłosił, że w
ramach reformy sądownictwa Krajowa Rada Sądownictwa - pomyślana w konstytucji
przede wszystkim jako reprezentacja sędziowskiego samorządu - będzie wybierana
przez Sejm (czyli w obecnych realiach przez posłów PiS).Tuż po tej zapowiedzi
pojawił się projekt ustawy przygotowany w Ministerstwie Sprawiedliwości zgodny
z zapowiedzią Ziobry. Przypomnijmy więc: KRS - w myśl konstytucji - stoi na
straży niezawisłości sędziów i niezależności sądów. Opiniuje nominacje
sędziowskie.
Politycy PiS w
ślad za Jarosławem Kaczyńskim powtarzali w ubiegłym tygodniu, że zamysł
wyeliminowania z przyszłych wyborów samorządowych prezydentów, burmistrzów i
wójtów, którzy sprawowali swoje urzędy przez ostanie dwie kadencje, jest zgodny
z konstytucją. Prezes PiS na spotkaniu z małopolskimi działaczami swej partii
oświadczył, że celem zmian w ordynacji wyborczej jest usunięcie patologii w
samorządach. Ich uosobieniem - jak należy rozumieć - są przede wszystkim
prezydenci dużych polskich miast, potwierdzający mandat zaufania społecznego w
kolejnych wyborach. W istocie patologią w oczach Jarosława Kaczyńskiego jest
przecież fakt, że liderzy Polski samorządowej nie należą do jego partii i nie
muszą słuchać jego poleceń.
Wbrew uprzednim
deklaracjom polityków PiS w Sejmie nadal występują utrudnienia w pracy
dziennikarzy. Przygotowywane są też zmiany w regulaminie Sejmu, których celem
jest „dyscyplinowanie" opozycji.
To tylko wybrane, acz znamienne, przykłady
działań rządzących z ostatnich dni. Zbiegły się one z przyznaniem Jarosławowi
Kaczyńskiemu przez pismo „wSieci" tytułu Człowieka Wolności - w uznaniu za
jego działalność w ubiegłym roku. Na gali tygodnika, całkowicie
identyfikującego się z partią rządzącą, nie było końca hołdom składanym
prezesowi PiS oraz pochlebstwom wygłaszanym pod jego adresem. Rekord
ustanowiła premier Beata Szydło, dziękując Kaczyńskiemu za nauczenie jej, czym
jest wolność. Obserwując działalność pani premier, nie ma wątpliwości, iż
zrozumiała, że wolność to nic innego jak posłuszeństwo.
Jarosław Kaczyński
jest obecnie najpotężniejszym człowiekiem w Polsce. Na pewno więc należałby mu
się tytuł Najbardziej Wpływowego Człowieka w naszym kraju.
Trudno zaprzeczyć,
że ma sporo talentów, bo gdyby ich nie posiadał, nie byłby w tym miejscu, w
którym jest. Jednak tytuł Człowieka Wolności to naigrawanie się z inteligencji
i zdrowego rozsądku Polaków. Bo to Kaczyński sprawia, że tej wolności w Polsce
jest coraz mniej.
Pod koniec 2015 r. proces zabierania i
ograniczania naszej wolności został zapoczątkowany łamaniem konstytucji w
rozprawie z niezależnością Trybunału Konstytucyjnego i był kontynuowany w minionym
roku. Przywołane przeze mnie wcześniej wydarzenia w pełni wpisują się w ten
proces i dowodzą, że wyraźnie on postępuje.
Za najgroźniejsze
uważam kolejne uderzenie w niezależność władzy sądowniczej i niezawisłość
sędziów. W łańcuszku: władza polityczna-służby specjalne-prokuratura brakowało
tylko jednego, ale bardzo ważnego ogniwa, niepodporządkowanego politycznemu
centrum. Sądów. Wybieranie członków KRS przez obecną większość parlamentarną
przyniesie podobne efekty jak w przypadku nowych nominatów do Trybunału
Konstytucyjnego. O karierach i awansach sędziów będzie decydowało gremium, w
którym będą zapewne przeważać ludzie o moralnych i profesjonalnych kwalifikacjach
zbliżonych do sędzi Julii Przyłębskiej. Będą oczywiście sędziowie, którzy
zachowają wierność sumieniu i treści ślubowania sędziowskiego. Jednak ilu
zostanie wystawionych na pokusę „nie- podpadania władzy", zachowań
konformistycznych, a nawet wprost karierowiczowskich?
Zwycięstwo PiS w parlamentarnych wyborach
jesienią 2015 r. nie spowodowało i nie mogło spowodować gwałtownej rewolucji
ustrojowej. Zapoczątkowało jednak zaplanowaną, przemyślaną oraz konsekwentnie i
szybko realizowaną zmianę ustroju politycznego Polski. Dokąd zmierzamy pod
władzą Jarosława Kaczyńskiego? Roman Kuźniar w niedawnym wywiadzie dla
POLITYKI (3) postawił bardzo ostrą tezę: grozi nam faszyzm. Nie podzielam jego
opinii. Faszyzm - w klasycznej włoskiej wersji - to rządy monopartii, brak
oficjalnej opozycji i jedna, narzucana wszystkim, ideologia. Nawet w
najczarniejszym scenariuszu nie przewiduję takiej przyszłości dla Polski. Nie
przypisuję także PiS intencji ustanowienia państwa faszystowskiego.
Moja diagnoza jest
inna: Jarosław Kaczyński buduje państwo autorytarne, w którym centralny ośrodek
władzy politycznej (obecnie to on go stanowi) zdecydowanie dominuje nad innymi
władzami Rzeczpospolitej i społeczeństwem. W takim państwie wiele instytucji
ma charakter fasadowy, nie występuje faktyczny trójpodział władzy, a opozycja,
której prawa do istnienia się nie kwestionuje, nie może rywalizować z obozem
władzy jak równy z równym. Gdy zagraża władzy, używa się przeciwko niej aparatu
państwowego, prawa (interpretowanego przez rządzących) i manipulacji systemem
wyborczym.
Nic nie wskazuje, aby ludzie zajmujący
obecnie najwyższe urzędy w państwie liczyli się z możliwością oddania w
niedalekiej perspektywie władzy drogą demokratycznych wyborów. Gdyby tak było,
nie łamaliby z taką ostentacją konstytucji, za co w systemie demokratycznym i w
państwie prawa nieuchronnie trzeba ponieść odpowiedzialność.
Są różne
autorytaryzmy. Brutalne i stosunkowo liberalne.
Jednak nawet zachowujący demokratyczną fasadę „miękki"
autorytaryzm byłby gigantycznym krokiem wstecz w historii Polski po 1989 r.
Wolność nie obroni się sama. Mogą to uczynić jedynie świadomi i zachowujący
odwagę cywilną obywatele.
Dr hab. Aleksander Hall - historyk, polityk, profesor w Wyższej Szkole
Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. W PRL jeden z liderów opozycyjnego Ruchu
Młodej Polski. Minister ds. współpracy z organizacjami politycznymi i
stowarzyszeniami w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zasiadał w Sejmie I i III
kadencji. Był przewodniczącym Forum Prawicy Demokratycznej, następnie
wiceprzewodniczącym Unii Demokratycznej, przewodniczącym Partii Konserwatywnej
i współtwórcą Stronnictwa Konserwatywno- Ludowego. Autor licznych publikacji o
tematyce politycznej i historycznej.
Karbowy na fali
Tego wieczoru
Filharmonia Narodowa była szczelnie otoczona kordonem policji.
W środku wielka feta. Główny
karbowy Polski zostanie za chwilę Człowiekiem Wolności. Brawa. Wszyscy wstają,
twarze mają wzdęte wielkością chwili. Tylko karbowy zapadł się w tapicerkę, bo
nie wie, że z szacunku dla tytułu, którym go honorują, też powinien wstać.
Siedzi. Tytuł sam sobie wymyślił, sam sobie nadał - narobił się, więc teraz
odpoczywa w fotelu. O, zaraz coś powie o wolności. Już mówi. Aż chce się
słuchać, że dopiero ostatnio fala wolności zaczęła się przelewać przez świat.
Rozglądam się i potwierdzam - po Białorusi płynie, po Turcji, po Syrii. Kąpią
się w niej od dawna w Chinach i w Rosji. Do USA też zawitała wraz z dekretami o
murze na granicy z Meksykiem i deportacji osób z wizami czy statusem uchodźcy.
Rozumiem, że karbowy na tej właśnie fali płynie, zapowiadając wybuch
niezwykłej wolności w Polsce. Pierwsze eksplozje już mamy za sobą. Największa
kula u nogi PiS, czyli Trybunał Konstytucyjny - wysadzony. Konstytucja, na
którą przysięgał Andrzej Duda, coraz częściej okazuje się zbędnym rekwizytem.
Za chwilę ordynacja wyborcza do samorządów zostanie tak uregulowana, by bokser
radziecki zawsze zwyciężał, nawet jeśli nie stanie do walki. Ta dobrze
sprawdzona zasada z czasów realnego socjalizmu dawała gwarancję, że nie będzie
patologii w sporcie. Teraz PiS ją zastosuje, by nie było patologii w
samorządach.
Podobny manewr oczyszczający ma zamiar zaaplikować trzeciej władzy.
Minister wojny domowej testuje go już na Żandarmerii Wojskowej, która sama
przeciwko sobie prowadzi obiektywne dochodzenie w sprawie karambolu
spowodowanego przez nią pod Toruniem. Aby pogłębić uczciwość procedur, śledztwu
przewodzi prokurator wojskowy mianowany niedawno przez Antoniego Macierewicza.
Jak wiadomo, minister zbiegł z miejsca wypadku, by później mógł uczciwie
powiedzieć, że nic nie widział, a doniesienia medialne były w przeważającej
części nieobiektywne. Portrety kierowców czekających na czerwonych światłach
w całej Polsce będzie sukcesywnie udostępniać opinii publicznej policja. Na
pewno podniesie to bezpieczeństwo konwojów rządowych.
Dobrze jest też wiedzieć, że (pisze „Gazeta Prawna”) za występy
polityków PiS uczelnia ojca Rydzyka pobiera od słuchaczy opłatę za wstęp.
Macierewicza przed rajdem wyceniono na 60 zł od osoby. Po wypadku stawka z pewnością
pójdzie w górę.
Wolności
trzeba bronić, powiedział karbowy w filharmonii. Inną koncepcję (za 40 zł od
osoby) ma chyba minister Waszczykowski. - Drugiej Jałty nie będzie - poinformował.
-Wprawdzie Trump będzie dogadywał się ze światem (czyt. z Putinem), ale nie
kosztem Polski.
Skąd ta pewność? Z wielu oświadczeń amerykańskich leżących na biurkach
w MSZ, wtrąca nasz wielki dyplomata. A biurek ciągle przybywa - dodaje.
Pamiętam, że gdy miałem dwa lata, przemawiał do mnie marszałek Śmigły-Rydz.
Uspokajał, że o moją niebieską koszulkę nie muszę się martwić, bo nie oddamy
wrogom ani guzika.
Dziś Waszczykowski i Macierewicz ględzą w duecie, że obca agresja nigdy
Polski nie dotknie. Daj Boże. Jednak wydawanie budżetu MON na 30 wypasionych
limuzyn - tzw. obronę terytorialną jest
tragicznym nieporozumieniem. Co prawda zostały nam jeszcze myśliwce F-16 (z
czasów III RP), lecz ich piloci zaczęli odchodzić z wojska. A wyszkolenie
jednego takiego specjalisty kosztuje tyle co 15 pojazdów Macierewicza.
Czeka nas wybuch wolności, jesteśmy coraz bliżej prawdy - powtarza
radośnie karbowy. I na brzozowej gałęzi, z którą nie zderzył się samolot w
Smoleńsku, nacina sobie kolejne zwycięstwo.
Stanisław Tym
Gdzie sikają towarzysze?
Na początku lat 90. jako nieopierzony reporter
jeździłem po Zakaukaziu i opisywałem tamtejsze wojny i konflikty Niby nie było
już Związku Radzieckiego, swoje świeże niepodległości ogarniały (a raczej nie
ogarniały) Gruzja, Armenia i Azerbejdżan, ale na przykład w hotelach cały czas
obowiązywał stary sowiecki system podziału cennika na ten dla miejscowych i dla
cudzoziemców.
Przy czym za
miejscowego w Armenii uchodził w roku 1992 Estończyk (bo był do niedawna
obywatelem ZSRR), a już Polak nie. Miało to praktyczne skutki. Za ten sam
pokój, za który Litwin czy Kazach płaciliby 3-4 dolary (po kursie ulicznym),
ja musiałem teoretycznie wyłożyć dolców 90. Może i jestem głupi, a na pewno
niezborny biznesowo, jednak nie aż tak. Wychowałem się w końcu w realnym
socjalizmie, który być może niedomagał w wielu dziedzinach, ale jeśli chodzi o
drobne improwizowane cwaniakowanie w warunkach polowych był prawdziwą szkołą
zawodową.
Tak więc kluczem do
sukcesu i dłuższego przetrwania na wojennej delegacji było nawiązanie
kontaktów z etażną, czyli niewiastą łączącą funkcję dozorczyni hotelowego
piętra z informatorką odpowiednich służb. Zrodzona w wyniku negocjacji wzajemna
sympatia skutkowała uiszczeniem mniej więcej 10 dolarów, w tym opłaty za pokój
według cennika dla miejscowych plus dowodu wdzięczności dla etażnej. I tak ze
względu na mój wygląd i twardy akcent, gdy mówiłem po rosyjsku, wszyscy brali
mnie za Bałta, więc generalnie się zgadzało. A ja byłem 80 dolarów za dobę do
przodu, dzięki czemu wysłany przez redakcję na 10 dni, samowolnie, ale nie
narażając pisma na dodatkowe koszty, przesiadywałem na Kaukazie miesiąc z
górką. Komórek praktycznie nie było, internetu takoż, więc przełożeni nie
bardzo byli w stanie mnie namierzyć. No raj. A że potem byli zadowoleni z
tekstów, tedy panowała ogólna szczęśliwość.
Z kolei w ówczesnym
najbardziej luksusowym hotelu w Tbilisi, Metechi Palace, serwowano obłędne
brunche, które kosztowały obłędne pieniądze, w stylu 20-30 doi. od osoby. Ale
od osoby zagranicznej, bo już miejscowa płaciła dolara. I co ciekawe, jeżeli
zapraszała zachodniaka, a oficjalnie stawiała, to za inostranca obsługa
kasowała również jedynego dolara. Już przeczuwacie ciąg dalszy? Jako człek
kontaktowy po paru dniach w Tbilisi znałem tabun ludzi, więc gdy miałem ochotę
na porcję burżujstwa, dzwoniłem do znajomych Gruzinów i zapraszałem do
Metechi. Tam uprawialiśmy fikcję, że to oni płacą, i wszyscy byli szczęśliwi.
No, chyba że ktoś zaczynał strzelać, co się zdarzało, bo Metechi upodobały
sobie szalejące wówczas formacje paramilitarne.
No dobra, czas wyjaśnić,
po co te opowieści. Wspomnienia sfrunęły na wieść o rajdzie Antoniego Macierewicza
przez Polskę zakończonym karambolem pod Toruniem, po którym pan minister nawet
się nie zainteresował rannymi w wyniku jego tupolewizmu. O ośmiu czy ilu tam
bryczkach nie wspominam, godność przecież musi kosztować.
A sfrunęły
wspomnienia, bo pomyślałem, że to dobry pomysł z tą segregacją cenowo-prawną. W
sumie dlaczego ludzie, którzy nawet w studenckim klubie nocą nie przestają
myśleć o Ojczyźnie i szukają w nim kandydatów na dowódców obrony terytorialnej
oraz kandydatek na chwilową bliskość emocjonalną - jak to czynił ostatnio
Bartłomiej Misiewicz, prawa ręka Macierewicza - a więc dlaczego tak piękni
ludzie mają podlegać tym samym prawom co na przykład elektorat Platformy czy
Nowoczesnej? Przecież to po ludzku niesprawiedliwe. Dlaczego twórca pięknej
teorii o genetycznych Polakach, oparcie prezesa Marek Suski, ma płacić w
restauracji tyle samo co, dajmy na to, Rafał Trzaskowski?
Myślę, że za samo
wstąpienie do PiS powinno się dostawać plakietkę pozwalającą jechać szybciej w
terenie zabudowanym i przesuwającą granicę trzeźwości do 0,5, a już posłowie
prezesa mieliby dodatkowo zezwolenie na jazdę pod prąd i po trawnikach, z
możliwością parkowania na placach zabaw. W sądach zeznanie jednego sympatyka
PiS, Młodzieży Wszechpolskiej czy ONR powinno być warte przynajmniej czterech
świadectw gorszego sortu.
Dawno temu
przyjechała do Polski delegacja pisarzy radzieckich. Jeden z nich zapytał
Antoniego Słonimskiego:
- Nie wiecie,
towarzyszu, gdzie tu można się wysikać?
Na co mistrz poezji, felietonu i ciętej riposty:
- Pan, towarzyszu,
może wszędzie!
Marcin Meller
Uprawiałem seks w PRL
Uprawiałem seks w PRL - przyznaje znany
dziennikarz postkomunistyczny w rozmowie z tygodnikiem „wSieni”.
Redakcja „wSieni”:
- 28 lat minęło od upadku komunizmu, a pan dopiero teraz przyznaje, że
uprawiał seks w PRL.
Redaktor: - Nie mogłem dłużej nosić w sobie tej tajemnicy.
- Wiele osób się
podejrzewało. Zabrakło panu odwagi?
- Nie każdy, kto
milczy o swoich dokonaniach w PRL, zwłaszcza w sprawach intymnych, ma coś do
ukrycia. Weźmy prezesa... Co do mnie, to odkładałem tę godzinę prawdy, ale
teraz, po wejściu na ekrany „Sztuki kochania” i udostępnieniu zbioru
zastrzeżonego IPN, nic się nie ukryje. Media głównego nurtu oszalały na punkcie
seksu. „Seksem w system”,
„Orgazm to metafora wyboru” - to niektóre tytuły. IV RP to
królestwo grzechu. Modlą się, a w głowie tylko jedno.
Trwa odkrywanie orgazmu (to słowo pada we wszystkich
przypadkach) i łechtaczki, która została przebadana dopiero w latach 90. -
zapewnia reżyser filmu Maria Sadowska.
- Uprawiał pan
beztrosko seks, podczas gdy inni mieli związane ręce i zakneblowane usta?
- Beztrosko?
Panowie chyba żartują.
W okresie stalinizmu, na znak protestu przeciwko systemowi,
zaspokajałem swoje instynkty we własnym zakresie. O tym, że jestem hetero,
przekonałem się dopiero po śmierci Stalina, w pociągu relacji Warszawa-Leningrad
z przesiadką w Moskwie. Ale wbrew pańskim insynuacjom nie był to seks
beztroski. Bałem się inwigilacji, bałem się kompromitacji w czasie inicjacji,
drżałem ze strachu, że konduktor wejdzie do przedziału i zażąda dopłaty w
zielonych. Bałem się, że pociąg stanie. To nie była sielanka. To było piekło.
- Jak wszystko w
tamtych czasach. Seks był w PRL rozpowszechniony?
- Przy pomocy seksu
władze usiłowały odwrócić uwagę od swoich zbrodni. To była jedyna dozwolona
forma wolności. W ten sposób reżim zabiegał o poparcie. Świadczy o tym co
najmniej 7 min osób, które kupiły i przeczytały „Sztukę kochania”, bądź co bądź
prohibit.
- Prohibit w
nakładzie 7 milionów?
- To jedna z
zagadek PRL. To dowód bezsilności komunistów. Gdy zbankrutował purytanizm
(popierany zresztą przez Kościół), zmienili front i postawili na wyuzdanie.
- Co na to Kościół?
- A kto wykupił
miliony egzemplarzy?
- Dlaczego nie był
pan represjonowany?
- Ja? Za co?
- Za uprawianie.
- Bo uprawiałem w
tajemnicy.
- Sam?
- Najpierw sam, a
później zazwyczaj z osobą towarzyszącą.
- Czy seks w PRL
był dozwolony?
- Dozwolony - tak,
ale nie publicznie! Wystarczył jeden pocałunek ukradkiem na ulicy i już
podjeżdżał radiowóz. Jak za generała Franco. Jeden pocałunek w kinie i seans
przerywany. - Bileterzy mieli oczy
pełne roboty.
- ZOMO?
- Nie, obyczajówka.
- Czego chcieli?
- Pokątnie
sprzedawali globulki Z.
- W aptekach nie
było?
- Tylko w sklepach
za żółtymi firankami. W aptekach była rycyna.
- Rycyna?
- Nikt tego nie
kupował, bo system sam przyprawiał o mdłości.
- A pan, mimo
wszystko, uprawiał seks.
- Tak, ale dla
dobra sprawy. Była nas garstka, byliśmy represjonowani, wydalano nas z uczelni
i z pracy, ale nie daliśmy się złamać. I dziś możemy z podniesioną głową mówić
o tamtych czasach, które - nie łudźmy się - wracają. Pogrobowcy PRL,
postkomuniści, na starość szaleją. Badania wykazały, że 69 proc. nabywców
viagry było uwikłanych w PRL. Oni się panoszą, zwłaszcza w aptekach. Polska to
kraj rozpasanych starców. Czytają „Wysokie Obcasy”. Kuśtykają w internecie.
Liczą orgazmy. Dla nich zawsze liczyła się ilość, nie jakość... Jak mówi
wicepremier - zaspokajają popyt odłożony.
- Jak w warunkach
stałej inwigilacji można było uprawiać seks?
- Głównie pod
osłoną nocy. Można powiedzieć -w podziemiu.
- Podziemiu
seksualnym?
- Oczywiście:
literatura, prohibity, Wisłocka, „Playboy”, „Make love - not war”, środki
antykoncepcyjne przemycane z narażeniem życia z Zachodu, testy ciążowe.
Walczyliśmy z systemem na wszelkie sposoby, broniliśmy naszych, coraz bardziej
wyrafinowanych pozycji. Wśród nich także ostentacyjna, demonstracyjna
powściągliwość, kilkudniowe posty, „strajk islandzki”, a nawet głodówki
seksualne. To pokazywało naszą determinację i kompletnie dezorientowało
władzę. Pokazaliśmy impotencję systemu. Nawet doradcy radzieccy byli bezradni.
- Reżyserka Maria
Sadowska mówi, że film o Wisłockiej to walka z systemem.
- Ma rację,
zwłaszcza że system jest coraz silniejszy. Donald Trump bezwstydnie łapie za
ciasteczko. Kanclerz Merkel, premier Theresa May, Beata Szydło - nie
zazdroszczę im tete-a-tete z tym potworem.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz