środa, 1 lutego 2017

TKM*



Miało nie być Bizancjum, nepotyzmu, celebry i arogancji władzy. Wyszło jak zawsze. A nawet znacznie lepiej.

Tempo, w jakim władza deprawu­je ludzi z PiS, porównać można jedynie z tym, w jakim Antoni Macierewicz pokonał trasę od ojca Rydzyka do prezesa Ka­czyńskiego. Dojechać w niespełna godzinę i 40 minut spod Torunia do centrum War­szawy to więcej niż wyczyn. Według relacji świadków monowska kolumna w terenie zabudowanym poruszała się z prędkością grubo przekraczającą 100 km na godzinę. Trudno się dziwić, że kierowcom nie udało się wyhamować na czerwonym świetle.
   Później można się już tylko dziwić. Ja­dący w kolumnie minister obrony narodo­wej nie zainteresował się stanem zdrowia poszkodowanych. Ze spuszczoną głową przesiadł się po prostu do trzeciej limu­zyny, która towarzyszyła mu w tej podró­ży i opuścił miejsce wypadku. A raczej drobnej kolizji, jak poinformowała policja, która zresztą szybko oddała postępowanie Żandarmerii Wojskowej. Tej samej, której kierowcy najprawdopodobniej byli spraw­cami wypadku. - Minister Macierewicz dał właśnie kolejny przykład, jak zachowuje się w sytuacjach kryzysowych. W Smoleń­sku też uciekł. Strach pomyśleć, jak zacho­wa się na wypadek wojny- mówi Tomasz Siemoniak, były minister obrony naro­dowej. Partyjni koledzy stoją za Macie­rewiczem murem. Według wiceministra Kownackiego jego szef jechał „z taką pręd­kością, jaka była potrzebna”. A umykać musiał przed ewentualnym zamachem.
   Trzy samochody w kolumnie to przy­wilej, z którego poprzednio korzystali jedynie prezydent i premier. Antoni Ma­cierewicz rozbudował własną ochronę do rozmiarów absurdalnych i dotychczas niespotykanych w MON. Jego poprzedni­cy korzystali z jednego kierowcy i jednego ochroniarza. Macierewicz najczęściej uży­wa dwóch limuzyn. W jednej jeździ on wraz z ochroniarzem. W drugiej ma dodatkowy zespół ochraniający W sumie na bieżąco ma dwóch kierowców i trzech ochronia­rzy Każdą z tych osób trzeba policzyć razy trzy bo dla zapewnienia ciągłości ochrony funkcjonariusz musi mieć dwóch zmienni­ków. Taka rozbudowana ochrona ma chro­nić ministra przed zamachem. Ale wygląda na to, że największym zagrożeniem dla mi­nistra jest on sam.

   Nóżka się pośliznęła temu Misiu
   Z rzeczy niewygodnych dla szefa MON jest jeszcze sprawa rozbitych limuzyn. Pod­czas wypadku pod Toruniem skończyło się na skasowaniu pięciu samochodów pry­watnych i dwóch rządowych. Co z perspek­tywy ministerstwa nie jest wielką stratą, bo - jak doniósł portal Onet - resort po ci­chu kupił sobie aż 30 nowych limuzyn i to w wersji specjalnej, po około milion złotych sztuka. - Samochody nie są opancerzone, a jedynie wzmocnione. Poza tym mają wy­posażenie, o jakim nie może marzyć zwykły klient, bo w tej konfiguracji auto mogą ku­pować jedynie rządy-mówi Mateusz Multarzyński, redaktor naczelny portalu Spec Ops. Rząd formalnie ich jednak nie kupił, tylko zlecił to zadanie Żandarmerii Wojsko­wej, której łatwiej było kupić samochody po cichu. Sprawa długo nie ujrzała światła dziennego, bo politycy PiS wykorzystali za­pisy specustawy, którą uchwalono przed szczytem NATO. Po dwóch dniach szczytu do rozdania wśród swoich było 30 wypasio­nych aut. Chętnych było tylu, że samocho­dów nie starczyło dla najwyższych dowód­ców w armii. Nie zabrakło jednak auta dla rzecznika Bartłomieja Misiewicza.
   Fakt, że Bartłomiej Misiewicz nie ma stu­diów, nie oznacza, że brakuje mu sprytu. Wbrew urzędniczej niemożności udało mu się sprawić, żeby dla rzecznika znalazła się limuzyna. Zabrano ją po prostu pierwsze­mu zastępcy szefa Sztabu Generalnego. W sztabie postanowili nie robić z tego afe­ry. Zwłaszcza że minister nie tylko to ak­ceptował, ale zmienił nawet przepisy pod swojego pupila. Misiewicz dostał prawo do korzystania z karty drogowej typu A, która uprawniała go do używania pojazdu bez ewidencji przejechanych kilometrów i podawania trasy. Dwugwiazdkowy gene­rał z reguły ma kartę drogową typu B. Jego kierowca, wioząc go do pracy, nie może nawet zatrzymać się pod sklepem spożyw­czym. Po pracy generał musi się poruszać własnym autem albo na piechotę.
   Skoda superb, którą Misiewicz dostał na początku, szybko mu się jednak znudzi­ła. Jego ambicje sięgały wyżej. Po szczycie przesiadł się do BMW 7. Dostał również kierowcę, ochroniarza, z którym ostatnio brylował na dyskotece w Białymstoku. Ambicje rzecznika sięgały wyżej również w kwestii własnego ego. Misiewicz, wizy­tujący 12. Dywizję Zmechanizowaną, po­czuł się urażony, że dowódca nie witał go przed frontem jednostki, a zaledwie przyjął w gabinecie. Misiewicza kosztowało to wie­le nerwów, a gen. Andrzeja Reudowicza stanowisko. - Cudem ocalał w wojsku. W zasadzie uratowało go tylko to, że był kanclerzem Orderu Krzyża Wojskowego, najwyższego odznaczenia nadawanego w czasie pokoju - mówi jeden z jego ko­legów. Reudowiczowi trzeba było jednak znaleźć stanowisko za granicą, bo rzecznik nie życzył już sobie go oglądać.
   Wojskowi nie wyciągnęli odpowiednio szybko wniosków z tej lekcji i podobna historia przytrafiła się dowódcy 21. Bry­gady Strzelców Podhalańskich. Płk Zenon Brzuszko, weteran po trzech misjach, do­świadczony dowódca, po majowej wizy­cie rzecznika w jednostce poległ na tym samym błędzie. Trzeba było wysłać go na zaległy urlop. Później trochę pochoro­wał. Dowódców, którzy przychodzili bro­nić Brzuszki, Misiewicz przyjmował na sali do badmintona, bo właśnie odkrył w sobie pasję do sportu. Brzuszko do dowodzenia podhalańczykami już nie wrócił. Jego rów­nież rzucono na odcinek międzynarodowy.
   Kolejni dowódcy byli już mądrzejsi. Nie tylko spełniano kaprysy rzecznika, ale na­wet próbowano im wyjść naprzeciw. Jak chciał pojeździć czołgiem, to znajdował się czołg. Postrzelać - proszę sobie wybrać z czego. Tu następowało co prawda kło­potliwe zamieszanie, bo pan rzecznik nie opanował jeszcze nazewnictwa. W jednej z jednostek na spotkanie z Bartłomiejem Misiewiczem wypożyczono rzeźbione krzesło przypominające tron. Rzecznik zajął miejsce siedzące. Dowódca wolał postać. Opłacało się. Kilka tygodni później dostał kolejną gwiazdkę.
   Misiewicza już raz trzeba było schować przed opinią publiczną na kilka tygodni. We wrześniu po kumulacji afer, w tym związanych ze zmianami przepisów pod pana rzecznika, żeby mógł zasiadać w ra­dach nadzorczych, Misiewicz zszedł z li­nii strzału. Wrócił na początku grudnia. Po wystąpieniu w białostockiej dyskotece, gdzie dał się poznać dosłownie (namawiał didżeja, żeby ogłosił, że jest na sali), czara goryczy się chyba przelała. Premier Szydło osobiście interweniowała w jego sprawie u swojego ministra, ale - jak stwierdziła - decyzja jest w rękach Macierewicza.

   Ciepły budyń
   Przypadek Misiewicza jest najbardziej nagłośniony, co nie znaczy, że odosobnio­ny. W interiorze szybko zorientowano się, czego nowa władza oczekuje. I postano­wiono jej to dać. A nawet trochę więcej, tak na wszelki wypadek.
   Kolno to mała miejscowość, ale cha­rakterystyczna. Andrzej Duda rządzi tutaj już od 2006 r. Tak się tam żartuje, bo bur­mistrz Kolna też się nazywa Andrzej Duda. W sierpniu miasteczko odwiedził wice­minister spraw wewnętrznych Jarosław Zieliński. Przyjęto go na miarę wyobra­żeń o przyjmowaniu ministra. Całą drogę do pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej minister pokonał po czerwonym dywa­nie. W Augustowie też podobno chętnie cięto biało-czerwone kartony na konfet­ti zrzucane z helikopterów dla ministra. Ministrowi się podobało. Po nagłośnieniu sprawy przez media winnych ukarano dla przykładu.
   W Starachowicach już jakiś czas temu udało się przewalczyć nazwanie głównego ronda w mieście imieniem prezydenta Le­cha Kaczyńskiego. Tracący wpływy u pre­zesa miejscowy poseł PiS postanowił iść za ciosem i odchodzącą od ronda ulicę nazwać imieniem Jadwigi Kaczyńskiej. W mieście żartują, że ulica Jadwigi Ka­czyńskiej prowadzi do kolejnego ronda, a to będzie imienia Jarosława Kaczyńskie­go. W ten sposób można będzie w kółko jeździć po Kaczyńskich.
   Pełnia mocy, która nagle spadła na bar­ki nowej władzy, z jednej strony nieco ją przygniata, z drugiej mile łechce. Po za­kupie nowych samolotów dla vipów dużo emocji wzbudziła sprawa wyposażenia kabiny. Za dwa Gulstreamy G550 trzeba było zapłacić 440 mln zł. Skóra i drewno na wykończenia są już w cenie. Ale należy wybrać wariant kolorystyczny. Samoloty kupuje co prawda MON, ale misję wybo­ru koloru tapicerki powierzono Beacie Kempie, szefowej Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Pani minister poleciała w tym celu do Stanów Zjednoczonych. Wybór był ciężki. Z jednej strony ciepły budyń, z dru­giej strony mocny koniak. Kusiła również złamana czerń. Z relacji świadków wyni­ka, że pani minister postawiła na ciepły budyń, żeby było poczucie czystości. Ale dywan wybrała w szarościach, bo wiado­mo, że do samolotu zawsze się trochę tego błota z dworu naniesie.
   Nawet szeregowi działacze partii rządzą­cej musieli jakoś mentalnie odnaleźć się w sytuacji posiadaczy władzy a nawet kra­ju. Jeden z posłów z drugiego szeregu spra­wę widzi tak: wyborców PiS wcale aż tak bardzo nie drażni to, że ich przedstawiciele wożą się i noszą coraz lepiej niż oni. - Choć im samym się nie przelewa, podoba im się, że władza, która ich reprezentuje, nosi się godnie, że spotyka się w eleganckich miej­scach, bo to poprawia ich samopoczucie. Przez wiele ostatnich lat czuli się pogar­dzani, więc w ten sposób przywraca się im godność. Dlatego lajkują i podają dalej zdjęcia działaczy i posłów fotografujących
się we wnętrzach czterogwiazdkowego ho­telu w Jachrance na posiedzeniu klubu PiS.
   Sam hotel tak odnotował spotkanie polityków PiS sprzed kilku dni: „W pod­warszawskiej Jachrance z dala od zgiełku miasta, zaszczyceni byliśmy możliwością przygotowania miejsca na wystąpienie Prezesa partii Jarosława Kaczyńskiego”. Dodają, że hotel wybierają elity biznesu i polityki. I dalej, że to „wielki zaszczyt i ho­nor przyjmować tak znamienitych Gości - Rząd Polski oraz Posłów i Senatorów”.
   Właściciele stacji narciarskiej Małe Ci­che poszli dalej. Pobyt prezydenta Dudy w swoim obiekcie uwiecznili pamiąt­kową tablicą wraz z płaskorzeźbą głowy państwa. Mieli za co dziękować, bo była to liczna wizyta. Andrzej Duda tylko w czasie zjazdu pilnowany jest aż przez sześciu agentów Biura Ochrony Rządu. Dla niepoznaki wszyscy mają takie same kombinezony i kaski jak pan prezydent. W czasie zjazdu nigdy nie wiadomo, który zjeżdżający to głowa państwa.  
   Najlepiej chronionym politykiem PiS jest jednak Jarosław Kaczyński. Firma, która przez 24 godziny na dobę chroni prezesa PiS, rocznie zarabia na tym in­teresie około miliona złotych. Faktury płacone są z pieniędzy partyjnych, w tym budżetowych. Prawdziwe życie suwerena, o którym tak chętnie i dużo mówi prezes Kaczyński, zna jedynie zza przyciemnia­nych szyb swojej limuzyny.
   18. każdego miesiąca, w miesięcznicę pogrzebu brata i bratowej, Jarosław Ka­czyński jedzie do Krakowa. Teraz złośliwi żartują, że jedzie do katedry wawelskiej, bo w drodze wyjątku jego limuzyna wjeż­dża na zamkowy dziedziniec. Zanim PiS wygrał wybory, parkowali limuzyny pod Wawelem i kilkaset metrów przemierzali piechotą. W czerwcu wyszło na jaw, że po­leciał na krakowską miesięcznicę policyj­nym śmigłowcem. - Na moją interpelację o ten lot minister Zieliński odpowiedział, że prezes PiS przebywał na pokładzie na zaproszenie Mariusza Błaszczaka, więc to nie były żadne dodatkowe koszty-mówi poseł Brejza.
   Jarosław Kaczyński miał jakieś poczucie przyzwoitości czy politycznej ostrożności, bo - jak czytamy w odpowiedzi na inter­pelację - „przekazał pieniądze na rzecz fundacji Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach, w wysokości kosztu biletu rejsowego za przelot na tra­sie Świnoujście-Kraków”.

   Chlebek z masłem i wędliną
   Wielki casting na bycie nową elitą zaczął się już kilka dni po objęciu wła­dzy. Stanowiska przejmowano metodą na komandosa. Najpierw zająć gabinet, a później zwolnić kogo się da. Bez że­nady sięgano po postaci, które w każ­dym normalnym państwie, raz skaza­ne na śmierć publiczną, nie dostałyby drugiej szansy na eksponowane stano­wisko. Marek Surmacz, zwany również McMinistrem, w 2006 r. jako wicemini­ster MSWiA zadbał, żeby policjanci do­starczyli koleżance z rządu (wicemini­ster pracy i polityki społecznej Elżbiecie Rafalskiej) dwa hamburgery do pociągu. Z pracy wyleciał dopiero, kiedy okazało się, że pomagał nie tylko wiceminister, ale również zięciowi. Rafalska nie zapo­mniała o przysłudze. Kilka dni po obję­ciu władzy Surmacz dostał stanowisko komendanta Ochotniczych Hufców Pracy. Sprawdził się. Ostatnich komen­dantów wojewódzkich wymieniał jesz­cze w Wigilię. Tak się składa, że na ludzi związanych z PiS.
   W większości przypadków sprzeciwu nie ma. Zwłaszcza na prowincji. Ludzie boją się o pracę. Milczą, nawet jeśli nowe elity w bólach wchodzą w swoją nową rolę. Małgorzata Walniczek, kandydatka na wójta gminy Cieszków i była asystentka posła Piotra Babiarza z PiS, w wyborach poradziła sobie słabo. Najgorzej z trójki kandydatów. Nie zdobyła nawet 300 gło­sów. Nie lepiej poszło jej na zakupach. W styczniu 2016 r. została przyłapana na próbie kradzieży masła i wędlin. Stra­ty oszacowano na 60 zł. Adwokat sprawę nazwał nieporozumieniem: „po prostu część towaru nie zmieściła się jej w ko­szyku, to schowała do torebki”. Nieporo­zumienie nie przeszkodziło jej dostać po­sady naczelnika oddziału Poczty Polskiej w Miliczu.
   W połowie stycznia „Puls Biznesu” opublikował listę tysiąca działaczy PiS, którzy dostali pracę w firmach i spół­kach podległych Skarbowi Państwa. Lista już w dniu publikacji była nieak­tualna i za krótka, bo część spółek zdą­żyła po raz drugi wymienić prezesów albo rady nadzorcze. Pierwszą falę nominatów zmiotło we wrześniu zeszłego roku wraz z ministrem skarbu Dawidem Jackiewiczem. Jackiewicz zasłynął fra­zą „o tłustych misiach” powsadzanych do spółek Skarbu. Okazało się, że była to autoreklama. Nawet pani premier lekko uderzyła się w pierś, twierdząc, że za ministra Jackiewicza nie wszyst­ko przy obsadzaniu spółek było tak jak trzeba. Okazało się, że tak jak trzeba oznaczało pracę dla kogo trzeba. A trze­ba było dla jej znajomych. Zdzisław Fi­lip, szkolny kolega pani premier, został szefem dwóch spółek z grupy Tauron. Lista znajomych, którzy sprawdzają się w biznesie, jest długa, zresztą sama pre­mier, zapytana o nepotyzm, zareagowała żartem, że ma wielu znajomych.
   To ta sama pani premier, która w cza­sie majowego podsumowania ośmiu lat rządów PO i PSL grzmiała z sejmowej mównicy, że jej rządy oznaczają „ko­niec z arogancją władzy i koniec z py­chą”. A po poprzednikach posprząta prokuratura. Poaudytowych zawiado­mień wpłynęło 80. Do dziś nikomu nie postawiono żadnych zarzutów. Maria Janyska, posłanka PO, zapytała szefów wszystkich resortów o wyniki prokura­torskich śledztw w sprawie „ogromnego marnotrawstwa”: - Zarzuty, które padły z mównicy sejmowej, okazały się lipne. Te­raz już jasno widać, że to była polityczna pokazówka, która miała usprawiedliwić Bizancjum, jakie dziś buduje dla siebie władza PiS.

   Właściciele państwa
   Trzy dni przed wyborami Jarosław Ka­czyński mówił na partyjnej konwencji: „Najważniejsza jest uczciwość, do wła­dzy nie idzie się dla pieniędzy”. Zaledwie dziewięć miesięcy później pojawił się pro­jekt, aby podnieść nowej władzy pensje. Moment wydawał się dobry, bo Polacy dostali już pierwsze przelewy z pieniędz­mi z programu 500 plus. Był lipiec, ludzie zaczęli wyjeżdżać na wakacje. Podwyżki miały przejść rzutem na taśmę. Tym bar­dziej że w całej budżetówce od 2008 r. były zamrożone pensje i PiS liczył na urzędni­czą wdzięczność.
   Według pisowskiego projektu pen­sja premier miała wzrosnąć o 50 proc. (z 16,7 tys. do 24,1 tys. zł brutto). Mini­strowie mieli zarabiać po 20 tys. zł, a ich zastępcy 18 tys. Sporo, bo dwa tysiące więcej, mieli też zyskać parlamenta­rzyści. Marszałkowie aż o 8 tys. wię­cej. Sytuacja było nieco niezręczna, bo w kampanii PiS mocno grał podsłucha­mi i słynnym cytatem z minister Elżbiety Bieńkowskiej o tym, że „za 6 tys. w ad­ministracji rządowej pracuje tylko idio­ta albo złodziej”. Sprawę postanowiono załatwić na rympał. Jacek Sasin (PiS) po ogłoszeniu projektu podwyżek przy­znał z rozbrajającą szczerością, że „Bień­kowska miała rację”.
   Krytyka podwyżek przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Marcin Fijołek, publi­cysta prawicowego portalu wPolityce.pl, zauważył, że politycy PiS „zdumiewająco łatwo lądują na kursie i ścieżce, jaką przed laty obrali politycy PO. Mowa o arogancji i bucie, które rosną w szeregach PiS jak grzyby po deszczu”. Po kilkudniowym medialnym ostrzale projekt wycofano z Sejmu. Co nie znaczy, że z niego zrezy­gnowano. Władza podniosła sobie uposa­żenia, ale po cichu. Podwyższona została wielkość wskaźnika, na podstawie którego wylicza się pensje władzy. Niewiele, bo za­robią do 200 zł więcej miesięcznie, ale jed­nak. Pieniądze na podwyżki pozaszywano w nagrodach. W ministerstwach w zeszłym roku rozdano w ten sposób 80 mln zł. Sa­mych tylko ministrów-jak tłumaczy Cen­trum Informacyjne Rządu - za „wkład pracy w realizację priorytetowych zadań rządu” Beata Szydło nagrodziła łączną kwotą 130 tys. zł. Poseł Borys Budka (PO) mówi z ironią, że jako minister sprawiedli­wości nie dostał nigdy żadnej nagrody, ale najwyraźniej był za mało zaangażowany. Docenieni zostali też urzędnicy wspiera­jący Andrzeja Dudę w jego niezłomności.
Za niepełny rok pracy w 2015 r. na konta 261 urzędników wypłacono 863 tys. zł. Za miniony rok - 640 tys. zł.
   Prawdziwej skali podwyżek nie da się oszacować, bo nowa władza nie widzi potrzeby dzielenia się tymi informacjami z suwerenem. Nie dzieli się nimi nawet z instytucjami, z którymi powinna zgod­nie z prawem. Rada Mediów Narodowych, której TVP ma obowiązek przesyłać spra­wozdania finansowe, nie dostała żadnego. Sprawozdania nie spływały, bo prezesowi Jackowi Kurskiemu szybko skończyły się pieniądze na pensje dla pracowników, choć kiedy przejmował rządy w TVP w ka­sie miał 100 mln zł. Po kilku miesiącach rządów musiał ratować sytuację finan­sową spółki, zaciągając kredyt i emitując obligacje na łączną kwotę 300 mln zł. Ina­czej już w zeszłym roku TVP przestałoby wypłacać pensje.
   - Kiedy okręt tonął finansowo, prezes Kurski cały czas zwiększał wydatki. Jed­nocześnie wpływy ciągle spadały - mówi Juliusz Braun, były prezes TVP. Widać był w tym jakiś wyższy zamysł, bo w grudniu rada nadzorcza postanowiła podnieść uposażenie pana prezesa. O ile - można jedynie spekulować, bo wynagrodzenie zostało objęte tajemnicą. W efekcie pre­zes Braun zarabiał niespełna 20 tys. Pensja Kurskiego może przekraczać 50 tys. Krót­ko po podwyżce Jacek Kurski wystąpił na konferencji prasowej z dramatycznym apelem o dorzucenie środków, bo telewi­zja ma „budżet śmierci”. Liczby są dra­matyczne. Tylko przez ostatni rok wartość marki TVP spadła o 36 proc. Jeśli tak dalej pójdzie, telewizję rzeczywiście czeka głód, ale władza telewizji z pewnością się wy­żywi. Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, pre­mię 50 tys. zł miała otrzymać pani Joanna Klimek. To narzeczona prezesa Kurskiego.
   Formą wyrównania niedoszłych pod­wyżek poselskich pensji jest przegłoso­wane właśnie podniesienie o tysiąc zło­tych - do 14,2 tys. zł - ryczałtu na biura poselskie. I tak pół roku po planowanych, acz niewprowadzonych, podwyżkach jest jak miało być.
To tylko niektóre przykłady. Ciąg dal­szy na pewno nastąpi. Następuje każde­go dnia.
* „Teraz k... my" - słowa Jarosława Kaczyńskiego, które padły w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" w 1997 r. Odnosiły się do mentalności zdobywców, którzy biorąc władzę, obsadzają wszelkie możliwe stanowiska według klucza partyjnego, a nie merytorycznego. Kaczyński krytykował w ten sposób poczynania zwycięskiej Akcji Wyborczej Solidarność

Juliusz Ćwieluch Anna Dąbrowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz