Struktura zła
Wypadek
premier Szydło wiele mówi o naszym państwie, ale o niebo więcej mówi o nim
wszystko to, co stało się po tym zdarzeniu.
Ostatnie miesiące pokazały, że wypadki to nie przypadki. U ich źródeł
jest coś zdecydowanie poważniejszego niż zwykłe polskie niedbalstwo,
„jakośtobędzizm” i „zmieścisz się”. Rozmaite, wcale nie drogowe, wypadki są
bowiem w państwie PiS normą. Państwo dobrze funkcjonujące wymaga szacunku dla
instytucji, prawa, procedur i kompetencji. Państwo PiS instytucje niszczy,
prawo depcze, procedurami gardzi, a kompetencje lekceważy - wymagana jest
bowiem lojalność wobec partii, a nie profesjonalizm, z którym w parze zawsze
idzie nielubiana bardzo w państwie PiS niezależność.
Gdy reguły są unieważniane, a fachowcy lekceważeni, wypadki muszą być.
I nie są żadnymi przypadkami. Mamy więc destrukcję w armii, w której w efekcie
„wypadku” znikają najwybitniejsi oficerowie. Mamy destrukcję w prokuraturze,
w której nagradzana jest wierność. Destrukcję w Trybunale Konstytucyjnym, a za
chwilę w sądach. W urzędach, a za chwilę w oświacie. W dyplomacji, a za chwilę
w samorządach. Łatwo było zniszczyć publiczne media i dokonać w nich czystek.
Trudniej było stworzyć choć jeden wartościowy i oglądany program. Mistrzowie
destrukcji nie potrafią tworzyć. Umieją wyłącznie niszczyć. W demolowanym
państwie wypadki stają się normą. Te drogowe z udziałem rządowych limuzyn po
prostu widać lepiej niż wypadki instytucji, które się walą, bo zburzono w nich
ściany nośne.
I na tym można by teoretycznie skończyć, gdyby była to tylko opowieść o
nieudacznictwie. Ta historia skończyła się jednak 10 lutego około godz. 19 w
Oświęcimiu. Chwilę potem rozpoczęła się opowieść inna, znacznie bardziej
dramatyczna. To opowieść już nie tylko o państwie nieudolnym, ale o państwie
złym, które na zło stawia, dobro z perfidią zwalczając. Oto zafundowano
Polakom festiwal gróźb, manipulacji, oszczerstw, oskarżeń i insynuacji.
Minister spraw wewnętrznych uznał, że państwo ani jego organ, czyli BOR, za
wypadek nie odpowiadają, co zaprowadziło go do logicznego wniosku, że BOR
trzeba skasować. Minister zaprezentował też, jak należy rozumieć oficjalną,
państwową wykładnię. Nie ma zgody na kpiny z nieudolności państwa. Za pomocą
szantażu emocjonalnego kpiny z państwa zakwalifikowano jako hejt, co jest
szczególnie symboliczne w państwie, które z hejtu uczyniło swój oręż. Tego samego
dnia telewizyjny, propagandowy biuletyn PiS, z niezrozumiałych względów zwany
wciąż „Wiadomościami”, z linii ciągłej na
oświęcimskiej drodze uczynił linię przerywaną - skoro
za wypadek winę ponosi kierowca seicento, to nie może być linii ciągłej,
sugerującej, że rządowa kolumna łamała przepisy Mniej więcej w tym samym
czasie usłyszeliśmy, że kierowca seicento przyznał się do winy, co okazało się
jednym z wielu ordynarnych kłamstw. Chwilę potem zaczęła się lawina oskarżeń
pod adresem posłów Budki i Sowy za to, że grają politycznie wypadkiem. Czyli,
że robią to, co właśnie robiła władza. Ich polityczna gra polegała na zapewnieniu
- na wniosek ojca kierowcy seicento - pomocy prawnej jego synowi. Nieoceniony
minister Błaszczak zaatakował zaraz potem adwokata kierowcy za to, że ten miał
czelność podważać linię prokuratury, czyli robić dokładnie to, co do adwokata
należy. Po kilkunastu godzinach zaczęła się nagonka już na całą opozycję, jakby
ta kibicując obywatelowi, który zderza się z państwem, stawała się sponsorem i
cheerleaderem bandytyzmu. A może za chwilę terroryzmu. Plus nagonka na
wspierających zbiórkę pieniędzy na nowe seicento.
I tu dochodzimy do istoty zła, którego synonimem jest państwo PiS. Zło
nazywa ono dobrem. Dobro uznaje za zło i je zwalcza. Odruchy serca kwalifikuje
jako cynizm i wyrachowanie. Spełnianie obowiązków jako akt wrogości
wobec państwa. To państwo nienawidzi
wszelkich spontanicznych i niezależnych od państwa inicjatyw, które ludziom
dają poczucie wspólnoty, a słabym i poniewieranym gwarantują wsparcie. I nie
znosi zbiórki na seicento z taką samą pasją jak orkiestry Owsiaka. I manipuluje
prawdą w ten sam sposób, czy to wymazując z kurtki posła serduszko WOŚP, czy z
linii ciągłej czyniąc w telewizyjnej grafice linię przerywaną.
Państwo PiS nie chce mieć obywateli, lecz poddanych. Nie chce prawa,
chce bezprawia legalizującego samowolę władzy. Nie chce wspólnoty
obywatelskiej, lecz zbioru zatomizowanych jednostek, które wspólnie mogą się objawiać
wyłącznie pod krzyżem i narodowym parasolem z urzędową pieczątką. Jednostki
mają się kłaniać państwu i jego urzędującemu na Nowogrodzkiej właścicielowi,
tak jak upokarzani oficerowie mają salutować Misiewiczowi. Wystarczyło 15
miesięcy, by państwo, będące wspólnym dobrem, zamienić w siedzibę i egzekutora
zła.
Tomasz Lis
Mateusz, Adolf i prawo
Czytelnicy
niniejszej rubryki zapewne zauważyli, że mam lekkiego hyzia na punkcie nazistów
i Hitlera. Zaczytuję się też w książkach poświęconych Stalinowi i jego
ferajnie, ale do tych drugich mam bardziej letni stosunek. Otóż wydają mi się
zamkniętą na zawsze przeszłością - są tacy archaiczni i kompletnie niepasujący
do współczesnego świata. Może to zabrzmi trywialnie, ale nie są już sexy. Zaś Adolf wręcz przeciwnie. Jest zatrważająco współczesny
- nowoczesny.
No i - co istotne - paczka Lenina, Trockiego i Stalina zdobyła rządy w
wyniku puczu, i to nie kanapkowego, ale całkiem porządnego, z fajerwerkami i
całą niezbędną resztą. A Hitler, nigdy dość przypominania, doszedł do władzy w
wyniku demokratycznych wyborów i to nawet nie mając większości. Marne 33 proc.
A w zasadzie nie Hitler, tylko Schicklgruber, bo tak nazywał się jego ojciec
przed zmianą nazwiska. „Można powątpiewać, czy Niemcy zaakceptowaliby kogoś o
nazwisku Schicklgruber jako swojego politycznego mesjasza. Pozdrowienie: Heil
Schicklgruber! wzbudzałoby raczej wesołość” - pisze Volker Ullrich w monumentalnej (1000
stron i to tylko do 1939 r.!) biografii „Hitler. Narodziny zła”.
Tak, nie mylą się czujni czytelnicy, już wspominałem w felietonach o tej
pracy, ale wygląda na to, że jeszcze nieraz do niej wrócę, a przynajmniej
czynić tak będę, dopóki rzeczywistość dookoła będzie tak popieprzona, jak
jest. A biorąc pod uwagę, że nawet zafascynowani historią czytelnicy
„Newsweeka” są, jak mniemam, ludźmi bardzo zajętymi, tedy mała ściągawka z
cytatami. Może też skorzystać za friko wicepremier Morawiecki, który - jak się okazuje - uważa, że w III Rzeszy „prawo było
skrupulatnie przestrzegane”, co według wicepremiera świadczy o szkodliwości
prawa. Może przeżyje szok poznawczy i wieku 49 lat (pozdrawiam rówieśnika!) dowie
się, że nazistowskie Niemcy były państwem stanu wyjątkowego, czyli rządów
bezprawia - nie prawa.
Hitler młodą, zrodzoną po I wojnie niemiecką demokrację „nazywał to lumpenrepubliką,
to żydowskim reżimem w Berlinie, to znów republiką pokątnych
handlarzy. (...) Wygląda na to, że właśnie w owej monotonii, z jaką rzucał
oskarżenia, poprzysięgał zemstę i obiecywał świetlaną przyszłość, tkwił
kolejny sekret jego popularności”. Sam tłumaczył: Socjalizm? A cóż to jest
socjalizm! Kiedy ludzie mają co jeść i mogą się zabawić, to wtedy mają
socjalizm. „Nie przeszkadzało mu wcale, gdy ktoś miał w życiorysie jakiś ciemny punkt - przeciwnie: wiedział, że
takiego współpracownika łatwiej będzie trwale do siebie przywiązać, a także
odsunąć go na bok”.
Tuż po zdobyciu władzy „Goring wyjaśnił wprost, jaki użytek
chce zrobić ze świeżo zdobytej swobody działania: zapowiedział mianowicie, że
nie dopuści, aby zarządzone przez niego środki rozbiły się o jakieś
prawnicze obiekcje. (...) Podczas gdy rzesze zwolenników lewicy, straciwszy
morale, wycofały się w prywatne zacisze, to środowiska - głównie mieszczańskie - które dotąd trzymały się na uboczu,
przeszły na stronę narodowych socjalistów, powiewając flagami. Aha, teraz
wszyscy zmienili się w nazistów. Rzygać się chce! - zapisał Goebbels”.
Gdy niebawem po objęciu władzy przez nazistów w Reichstagu debatowano
nad specjalnymi pełnomocnictwami dla kanclerza Hitlera, głos zabrał przewodniczący
opozycyjnej SPD, Otto Weis. „Oświadczył, że po prześladowaniach, jakie w
ostatnim czasie dotknęły socjaldemokratów, nikt nie może od nich oczekiwać
zgody na ustawę o pełnomocnictwach. Można nam zabrać wolność i życie, ale
nie honor. Było to wystąpienie naprawdę odważne, zważywszy na wiszącą w
powietrzu żądzę mordu. Weis był ostatnim, który przed mroczną epoką następnych
12 lat opowiedział się z trybuny Reichstagu za demokracją i praworządnością. Żadna
ustawa o pełnomocnictwach nie da wam władzy do unicestwienia wiecznych i
niezniszczalnych idei”.
Ripostował mu sam Hitler: O tych pięknych teoryjkach, które nam pan
tu przed chwilą obwieścił, panie pośle, historia świata dowiaduje się nieco
zbyt późno. Co z was za płaczliwe mimozy, panowie? Nie nadajecie się do dzisiejszych
czasów, skoro już teraz mówicie o prześladowaniach. Tylko dlatego, że widzimy
Niemcy, ich zagrożoną sytuację i potrzeby życiowe narodu - tylko dlatego
apelujemy w tej godzinie do niemieckiego Reichstagu, aby przyznano nam coś,
co i tak byśmy sobie wzięli. Sądzę, że nie zagłosujecie za tą ustawą, bo
intencje, które nam przyświecają, są dla was niepojęte. Owym przemówieniem
Hitler nader dobitnie oznajmił, że za jego rządów wszelkie normy związane z
podziałem władz i państwem prawa zostaną unieważnione, a obietnica „legalnej
ścieżki” była jedynie zwodniczym pustosłowiem.
Tak że tak, panie premierze. A Otto Weisowi - w przeciwieństwie do
wielu jego partyjnych kolegów - udało się uciec z Niemiec. Zmarł na wygnaniu w
Paryżu w 1939 roku.
Marcin Meller
Czołem, panie Bartłomieju!
Chciałbym
zaprotestować przeciw fali hejtu, która dotyka pana Bartłomieja Misiewicza,
oddanego pracownika MON. To już nawet nie jest hejt, to nagonka. Dołączyło do
niej również kierownictwo PiS, z panią premier i panem Jarosławem na czele.
Samotnie broni pana Bartłomieja tylko minister Macierewicz i daj Bóg, żeby w
tym wytrwał.
Pan Bartłomiej jest zdolnym, młodym człowiekiem. Zorganizowany,
starannie, elegancko ubrany, postawny (typ urody reprezentacyjny), sprawdza
się doskonale w powierzonych mu zadaniach. Potrafi przemówić przed frontem.
Godnie odbiera przyznane mu odznaczenia, a kiedy trzeba, umie odznaczyć innych
zasłużonych. Przemawia po żołniersku, krótko i zwięźle, nie bojąc się korzystać
z wypowiedzi papieża Polaka. Może być i rzecznikiem, i szefem gabinetu, i
członkiem rady nadzorczej w przemyśle zbrojeniowym. Bezwypadkowo jeździ
limuzyną, a wykształcenie ma coraz wyższe, bo uczy się cały czas.
Jego życie jest jednym wielkim polem walki. Na froncie zwolnień i
awansów, generałów i pułkowników. Chciałbym zdjąć z pana Bartłomieja winy,
które mu się przypisuje. Dotyczy to lizusostwa i głupoty drugiej strony. Bo co
to za armia, co to za żołnierze, którzy nie znają swojego ministra i widząc
pana Bartłomieja, krzyczą: „Czołem, panie ministrze”. Jak będą się zachowywać
na polu walki? Czy taka armia nie pomyli wroga z przyjacielem? Podobno wielu
oficerów boi się pana Bartłomieja. Co to za żołnierze podszyci strachem? Czy
polegalibyśmy na Zawiszy, gdybyśmy wiedzieli, że był tchórzem? Panie
Bartłomieju, najwyższy czas zastanowić się, czy tym wojskiem warto dowodzić.
Czy żołnierz w długim płaszczu, który rozpościera nad panem parasol, kiedy pan
jest w samym garniturze, jest godny pana uwagi? Pytań jest wiele, odpowiedzi
zależą od pana.
Tymczasem w Ministerstwie Zdrowia nikt jeszcze nie rozwiązał
perfekcyjnie sprawy aptek. Może zmieni pan resort? Przecież ma pan sukcesy i w
tej branży. Potrzebujemy pana. W Ministerstwie Obrony może pan zostać sam bez
armii. Czołem, panie Bartłomieju!
Krzysztof Materna
Dymy z pisowskiego silnika
Wypadek premier Beaty
Szydło sprawił, że doszło do większego wysypu ekspertów od ochrony niż
borowików w grzybną jesień. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na ustawodawcze
wzmożenie w kierownictwie MSWiA, do którego przy okazji doszło.
Oto bowiem na pierwszej konferencji
kierownictwa MSWiA po wypadku wiceminister Jarosław Zieliński oznajmił, że w
ciągu miesiąca zostaną zakończone prace nad ustawą o nowej służbie ochrony
vipów, której założenia są następujące: Biuro Ochrony Rządu zostanie rozwiązane
i powstanie Narodowa Służba Ochrony; szef tej służby będzie centralnym organem
administracji rządowej, a nowa narodowa służba będzie miała uprawnienia
operacyjno-rozpoznawcze (inwigilacja, kontrola korespondencji, prowadzenie
tajnych operacji pod przykryciem itp.).
Zacznijmy od tego,
że przedstawione uzasadnienie tak istotnej zmiany było uwikłane w wewnętrzną
sprzeczność. Kierownictwo MSWiA twierdziło, że podczas wypadku funkcjonariusze
BOR reagowali prawidłowo i zgodnie z procedurami. Jeśli tak, to jaka jest
racja, by BOR z mocy ustawy rozwiązywać i powoływać nową służbę? Na zdrowy
rozum chyba taka, że obecnie BOR chroni vipów znakomicie, ale nowa służba
będzie ich chroniła jeszcze lepiej. No to zajmijmy się tym lepiej.
Po pierwsze: szef nowej służby jako
centralny organ administracji rządowej. O ile wiadomo, jakie decyzje
administracyjne podejmują jako centralne organy komendanci służb podległych ministrowi
spraw wewnętrznych czy szef ABW (m.in. pozwolenia na broń, decyzje wobec
cudzoziemców, decyzje z zakresu ochrony przeciwpożarowej, dopuszczenie do
informacji niejawnych), to konia z rzędem temu, kto wskaże decyzje
administracyjne, jakie miałby podejmować szef Narodowej Służby Ochrony (czy
BOR).
No, ale organ to brzmi dumnie.
Po drugie:
uprawnienia operacyjno-rozpoznawcze. W obszarze euroatlantyckim jest tylko
jedna służba ochronna, która ma własne uprawnienia operacyjno-rozpoznawcze. To
amerykańska Secret Service. Tyle że ma je ona nie dlatego, że chroni prezydenta
USA, ale dlatego, że gdy stworzono ją w 1865 r., jej głównym zadaniem była
walka z fałszowaniem pieniędzy (po wojnie secesyjnej jedna trzecia pieniędzy w
obiegu była sfałszowana). Zadanie ochrony prezydenta dorzucono Secret Service w
1901 r. po skutecznym zamachu na prezydenta McKinleya, przede wszystkim
dlatego, że nie było wtedy innej służby federalnej, którą można by tym
obarczyć. No i tak już zostało, a Secret Service w zakresie ochrony korzysta
głównie z danych operacyjno-rozpoznawczych dostarczanych przez FBI. Natomiast w
Europie ochroną vipów zajmują się wyspecjalizowane komórki organizacyjne
policji, które same pracy operacyjno-rozpoznawczej nie prowadzą, ale korzystają
z tego, co dostarczy im ich macierzysta służba oraz służby specjalne. I to
działa.
Skoro zatem na zdrowy rozum rozwiązania BOR
i powołania nowej służby uzasadnić się nie da, to trzeba się zapuścić w meandry
rozumu pisowskiego. Po pierwsze, chodzi o to, aby nowa służba była narodowa, bo
Narodu PiS odczuwa niedostatek, a jak w dziedzinie nazewnictwa Narodu
przybiera, to PiS czuje się lepiej. Ale to są tylko satysfakcje
moralno-symboliczne. Wprawdzie nie samym chlebem człowiek żyje, ale bez chleba
nie wyżyje. Jak się z mocy ustawy rozwiąże BOR i powoła nową służbę, to do
nowej służby
będzie nabór. A jak będzie nabór, to znajdzie się kilkaset
etatów dla pisiewiczów i ich protegowanych.
Służba ochrony w
Polsce może zostać całkowicie rozłożona na co najmniej parę dobrych lat, chyba
że podejmą interwencję osoby ochraniane, które mają w tym oczywisty interes -
czyli pan prezydent i pani premier. Jak coś pójdzie nie tak, to ministrowie
Zieliński i Błaszczak będą mielili, ale na Andrzeju Dudzie i Beacie Szydło się
skrupi.
W minionym tygodniu mieliśmy też do
czynienia ze wzmożoną fermentacją kadrową w szeroko pojętym obozie władzy.
Rzecz dotyczy prezesur. A to wiceprezes IPN prof. Krzysztof Szwagrzyk podał się
z hukiem do (zawieszonej po dwóch dniach) dymisji, bo nie mógł się z kimś
wewnątrz Instytutu dogadać; a to do dymisji podała się prezes Polskiego Radia
Barbara Stanisławczyk zaledwie dzień po tym, jak ponownie wybrano ją na to
stanowisko. Pan Piotr Skwieciński, jeden z inteligentniejszych publicystów
obsługujących obóz władzy, wyraźnie się zaniepokoił, gdyż - jak twierdzi -
jeszcze pół roku temu, gdy PiS mościł się w gnieździe władzy, tego rodzaju
incydenty były nie do pomyślenia. Ale teraz się umościł, jego „poczucie misji”
nie jest już tak intensywne i „po raz pierwszy w silniku tej machiny zaczęło
zgrzytać”.
Furda tam drobne
zgrzyty, ale z silnika dobywają się dymy i smrody, które mogą wskazywać na
ryzyko poważnego zatarcia. Rzecz dotyczy zawieszonego statusu współpracownika
ministra Macierewicza, pana Bartłomieja Misiewicza, który „jest, a jakoby go
nie było” i to pomimo tego, że sam prezes Kaczyński dwa razy (po raz pierwszy w
październiku ubiegłego roku, a drugi - z miesiąc temu) stwierdził, że pana
Misiewicza nie powinno być. A tu proszę - nie wiadomo, jak jest, nie wiadomo,
czy z jedną maluczką duszą tak wiele ubyło. Komentatorzy zaczęli wysuwać śmiałą
hipotezę, że zdolność kierownicza prezesa PiS traci swą moc w zetknięciu z
Antonim Macierewiczem. Mniejsza komentatorów, ale takie pytanie na razie w cichości duszy
może zacząć sobie zadawać każdy poseł i powiatowy prezes PiS, a to jest już
sprawa poważna.
Kiedy pytanie to zawisło w powietrzu, ni z
tego, ni z owego pan Arkadiusz Siwko, jeden ze współpracowników Macierewicza
najściślej i najdłużej z nim związanych, złożył rezygnację z funkcji prezesa
Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Możliwe są dwie hipotezy, dlaczego tak się stało.
Po pierwsze, zwykłe zgrzyty w silniku - jeden z zaufanych ministra skłócił się
z innym, ktoś wygrał, ktoś przegrał nie ma człowieka. Codzienność rządzenia. Ale
możliwe jest też, że u pana prezesa Siwko pojawił się, dajmy na to, jakiś
zaufany ministra koordynatora służb specjalnych z CBA i złożył panu prezesowi
propozycję nie do odrzucenia. Tę hipotezę może zweryfikować dalszy bieg
wydarzeń. Jeśli okaże się ona prawdziwa, to na ministra Macierewicza
rozpoczęła się obława nie po to, aby go ze stanowiska szefa MON z hukiem
odwołać (lud smoleński popadłby wtedy w konfuzję), ale by zaczął on przypominać
leśmianowską dziewczynę, czyli spełnione nieistnienie. I wtedy na pytanie o
zdolność kierowniczą prezesa Kaczyńskiego padnie jasna odpowiedź.
Ludwik Dorn
Nasza kołderka
Niepotrzebny huk medialny „się wytworzył” w
sprawie wycinania drzew i zabijania zwierząt. Zwrócił nam na to uwagę pan
minister od ochrony środowiska. Sprawa jest poważna, ciągnął, bo dotyczy
pewnego nurtu myślenia, można powiedzieć filozofii, że człowiek jest mniej
ważny, wręcz animalizowany, a rośliny i zwierzęta są humanizowane. Nie dziwią
mnie poglądy Jana Szyszki, ponieważ chodzenie po lesie z karabinem to jego
pasja. I na pewno nie szuka wtedy zwady z wojskami terytorialnymi przyszłego
ministra kultury lotniczej i sztuki wojennej.
Zdaniem profesora
nauk leśnych organizacje ekologiczne i zorganizowane grupy dziennikarzy
prowadzą fałszywą edukację. A jaka dla Jana Szyszki - chrześcijanina, Polaka
katolika i wykładowcy Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu
- jest właściwa? Pozwolę sobie na brutalny skrót: wszystko w klatkach, na łańcuchach
albo w rzeźni. Wszak Stwórca w Biblii mówił: Czyńcie sobie ziemię poddaną;
abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi
zwierzętami pełzającymi po ziemi. Tyle że dziś krowy nie pasą się już na
słonecznych łąkach, ale wiszą na pasach w betonowych mleczarniach. Tym jednak
zupełnie się nie przejmujemy, na tym polega postęp. W oborze puszcza się muzykę
Mozarta czy Beethovena, by mleko było jeszcze bardziej mleczne, a krowa za
łąką nie tęskni, bo jej nigdy nie widziała.
Jak to się pięknie
wszystko uzupełnia i jedno do drugiego pasuje niczym klucz do zamka. W
kolejności alfabetycznej wycina się puszcze, a równocześnie na otwarcie
międzynarodowego zjazdu ekspertów Unii Ochrony Przyrody zarządza się wspólną
modlitwę w intencji Puszczy Białowieskiej.
Rzeź drzew
eufemistycznie zwana wycinką stała się faktem. Po państwowych przyszła kolej na
prywatne i te można już rąbać nawet bez aktu strzelistego. Kto chce zobaczyć,
jak za chwilę będzie wyglądała cała Polska, niech sobie obejrzy zdjęcia spod
ogołoconego z drzew i krzewów warszawskiego Urzędu Dzielnicy Śródmieście.
Rządzi tam burmistrz z PiS, ale mówi, że był przeciw i nawet rzucał się pod
piłę.
Słowiński Park Narodowy wreszcie będzie
miał kaplicę. Starał się o to od lat wójt gminy Smołdzino. Żaden rząd nie
chciał się zgodzić, bo to ingerencja w ściśle chronione środowisko. Ale
minister Szyszko dla Pana Boga zrobi wszystko, zaś wójt przekonuje, że
turystyka religijna „jest bardzo preferowana przez Polaków” i budowa kaplicy
przyniesie korzyści „całemu Pomorzu, a nawet całej Rzeczpospolitej”. Skąd
pieniądze? Jak to skąd? Pozycja budżetowa Ministerstwa Ochrony Środowiska. No i
brawo. Transporty cegły klinkierowej przestępują już z nogi na nogę.
Samorządowiec wyznał też, że marzy mu się zagospodarowanie większej części
parku i budowa 12 stacji drogi krzyżowej. Nie zdziwię się, jeśli mu przyjdzie
do głowy usypać 25-metrową replikę Golgoty. A wtedy oczywiście drogi
dojazdowe, parkingi, hotele, restauracje, całodobowy sklep z alkoholem
„Wszystko dla pątnika”... No i rzetelnie śmierdząca kołderka smogu. Sorry,
Winnetou, ale biznes iz biznes. E, niepotrzebnie się czepiam. Przecież smog nie
zabija, o czym parę dni temu doniósł kolejny (po ministrze zdrowia) entuzjasta
pyłu zawieszonego w powietrzu - Krzysztof Tchórzewski od energetyki.
Bohater tego felietonu prof. Jan Szyszko
szykuje się zaś do zakładania, węglowych gospodarstw leśnych. Ogłosi to już w
kwietniu na konferencji z udziałem ekspertów Komisji Europejskiej oraz
naukowców z kilkunastu krajów. Nie trzeba będzie jechać na Marszałkowską,
żeby się udusić. Wystarczy wejść do lasu.
Stanisław Tym
Port macierzysty
Passent - skądkolwiek wyjdzie - umie trafić
tylko do POLITYKI - zadrwił kiedyś Krzysztof Teodor Toeplitz, znakomity autor
i przyjaciel. Faktycznie, od kiedy w 1958 r. (59 lat temu) przyszedłem do
POLITYKI - nigdy już nie miałem innego adresu dziennikarskiego. Wypływałem w
wiele rejsów, ale w końcu zawsze zawijałem do portu macierzystego. Żyję i
piszę (dla mnie to prawie synonimy) wystarczająco długo, żeby zdać sobie
sprawę, że wieloletnie pożycie z POLITYKĄ było obustronnie korzystne. Przede
wszystkim dla mnie. Dlatego w 60. rocznicę pisma mówię: nie pytaj, ile ty
zrobiłeś dla POLITYKI - pomyśl, ile ty zawdzięczasz POLITYCE. Interes młodej
redakcji i początkującego dziennikarza był zbieżny. Co było dobre dla pisma - było
dobre dla autora. I odwrotnie. Małżeństwo z rozsądku, ale - przynajmniej z
mojej strony - niepozbawione afektu.
Na pierwszy rzut
oka, opinia KTT jest nielogiczna: jak mogłem zawsze trafiać do POLITYKI, skoro
nigdy z nią nie zerwałem? To proste: wychodziłem, ale nie odchodziłem. Nigdy
nie zamykałem za sobą drzwi, nie odciąłem pępowiny. Mogłem być wypożyczony na
sezon lub dwa do innej drużyny, ale zawsze grałem z POLITYKĄ. Gdziekolwiek się
znajdowałem - było to na ogół dzięki POLITYCE, dla POLITYKI itd. Wiedziałem,
że nigdzie nie będzie mi lepiej - mój język, moi czytelnicy, moi koledzy i
przyjaciele, mój kraj. „Z kim ci tak będzie źle jak ze mną?”.
Kilkanaście lat
temu, dwaj członkowie kierownictwa redakcji, w eleganckiej rozmowie, złożyli
mi pro - pozycję nie do odrzucenia: Emerytura. „O, tu prosimy podpisać”. Był to
szok, ponieważ sądziłem, że życie poza POLITYKĄ nie istnieje. - O,
niewdzięcznicy!
pomyślałem, to ja was kilkanaście lat temu przyjmowałem do
pracy, a teraz wy tak się odwdzięczacie?!
Kiedy w 1961 r. od mojego niemieckiego przyjaciela Thomasa
Harlana dostałem jeszcze ciepłe wyznania Adolfa Eichmanna - pobiegłem z nimi do
POLITYKI, gdzie okazały się największym sukcesem w historii naszego pisma. Niby
wielkie halo, ale do kogo innego miałem pójść?
Pewnego dnia zatelefonował do mnie radca ambasady
amerykańskiej Lee Stull, proponując spotkanie w kawiarni Europejskiej. Jak na
rok 1962 była to propozycja ryzykowna, ale Rakowski pozwolił, a w charakterze
męża zaufania towarzyszył mi Darek Fikus, z którym byłem wówczas
zaprzyjaźniony do tego stopnia, że przepisał na mnie należną mu w spółdzielni
mieszkaniowej kawalerkę, bo sam trafił do większego mieszkania. (Nasze drogi
rozeszły się w latach 80., kiedy Darek został działaczem odnowy, a ja
niekoniecznie). Radca Stull zaproponował mi roczne stypendium na Uniwersytecie
Princeton. Jest jasne, że gdybym nie był w POLITYCE, takiej oferty bym nie
dostał ani nie mógł z niej skorzystać.
Tak rozpoczął się najszczęśliwszy rok w moim życiu - Ameryka,
„to słynne USA”, 24 lata, stan cywilny - wolny, jeden z najlepszych
uniwersytetów, akademik i stołówka, żyć - nie umierać! Po upływie terminu
zaokrętowałem się na „Queen Elizabeth”, bo jak mówił Toeplitz...
Moja recepta na
udane małżeństwo: przebywać jak najwięcej poza domem. Niebawem znalazłem się w
Paryżu, dokąd zaprosił mnie przyjaciel mojego Ojca ze studiów we Francji w
połowie lat 30. Nie pamiętam jak do tego doszło, ale spotkałem się na kawie z
Konstantym Jeleńskim - jedną z najważniejszych postaci paryskiej „Kultury”.
Oczywiście, gdybym nie był z POLITYKI... Od słowa do słowa, zaproponował mi.
stypendium. Perspektywa fantastyczna, dwadzieścia kilka lat i Paryż! Vive la France! Z najbliższego,
jakże publicznego automatu telefonicznego, zadzwoniłem po błogosławieństwo
Rakowskiego, który chyba pomyślał, że spadłem z wieży Eiffla na głowę, i
natychmiast ściągnął mnie na ziemię. Tę ziemię. Wróciłem, bo jak pisał
Toeplitz.
W POLITYCE spełniło
się moje marzenie - po latach ćwiczeń zostałem stałym felietonistą, najpierw
jako „Bywalec”, a potem pod nazwiskiem. Śniłem o karierze Słonimskiego, Boya,
Kisiela, Toeplitza. W pierwszej połowie lat 70. było jeszcze OK, ale z biegiem
czasu cenzura robiła się coraz bardziej dotkliwa, i chociaż nie byłem autorem
opozycyjnym, czasami musiałem napisać drugi, a pewnego razu nawet trzeci
felieton, żeby ukazał się jeden. Miałem dość, i wtedy wysłałem swoje papiery do
Harvardu. Znów
szczęście mi sprzyjało. Oczywiście, gdybym nie był z
POLITYKI. I oczywiście po roku, jak pisał KTT...
W latach 80. w POLITYCE zbliżała się dobra,
acz niełatwa, zmiana. Los nie pozwolił mi jej zaznać. Jak grom z jasnego nieba
spadła na mnie propozycja zostania redaktorem „The World Paper” w Bostonie.
Był to dwutygodnik poświęcony sprawom międzynarodowym, który - dla większego
pluralizmu - zatrudniał cudzoziemców. Od czasu do czasu drukowali jakiś mój
tekst. Stanowisko objąłem i zajmowałem cztery lata. Przez cały czas pisałem
felietony do POLITYKI. I oczywiście, jak mówił KTT...
Kolejnych kilka lat
przepracowałem na budowie odnowionej POLITYKI w Warszawie, aż w 1997 r. otrzymałem
propozycję nie do odrzucenia: ambasador RP w Chile. - Ale będę mógł pisać
felietony w POLITYCE?
- Oczywiście, moja żona nie wyobraża sobie inaczej -
odpowiedział minister Rosati. Siedziałem już na walizkach, kiedy otrzymałem (na
piśmie) zakaz pisania. Oczywiście, gdybym nie był z POLITYKI. Po pięciu latach
zwinąłem żagle i po raz ostatni zawinąłem do portu macierzystego. Redakcja
jeszcze raz przyjęła mnie na swoje łono. Bo, jak mówił Toeplitz, skądkolwiek
wyjdę - umiem trafić tylko do POLITYKI.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz