Dyplomasakra
Autokraci -
spójrzmy na Putina, Erdogana czy Orbana - potrafią prowadzić wybitnie skuteczną
politykę zagraniczną. Autokrata Kaczyński nie jest do tego zdolny bo metody
które zapewniają mu skuteczność w Polsce, za granicą są przepisem na klęskę.
Szef dyplomacji,
Witold Waszczykowski, miał przed sobą karkołomne zadanie. Musiał wygłosić
expose na temat naszej polityki zagranicznej, choć ta nie istnieje. I zrobić
to w chwili, gdy nasze dotychczasowe działania wobec zagranicy poniosły
koncertowe fiasko. I nie wiadomo, kto sobie bardziej szydzi z publiki -
prezydent Duda oświadczający, że „osiągnęliśmy w polityce zagranicznej cele,
które sobie stawialiśmy”, czy sam Waszczykowski twierdzący, że nie kibicujemy
już innym, ale weszliśmy w polityce zagranicznej do prawdziwej gry. Oprócz
przyklepania przez obecną ekipę, załatwionej zresztą przez ekipę poprzednią,
obecności amerykańskich żołnierzy w Polsce nastąpiła katastrofa na wszystkich
kierunkach. A nasza dyplomacja nie tyle zeszła z trybun i weszła do gry, ile
wyleciała z boiska i wylądowała na ławce rezerwowych.
Obsadzenie Wielkiej
Brytanii w roli naszego najważniejszego europejskiego sojusznika tuż przed
Brexitem, dyplomatyczna wojna z Berlinem, Brukselą i Paryżem, stawianie na
jakieś nieszczęsne Międzymorze, gdzie niemal wszyscy zezują w stronę Putina
albo otwarcie się z nim układają, entuzjazm po wyborze Trumpa, który
najchętniej rozwaliłby NATO, Unię i dogadał się z Moskwą, zostawiając nas w
szarej strefie. Każdy z tych błędów jest ogromny, wszystkie razem składają się
na katastrofę. Czy była ona do uniknięcia? Tak, gdyby Kaczyński nie był
Kaczyńskim, a PiS nie było PiS-em. Krótko mówiąc - nie była.
Państwo
Kaczyńskiego nie jest w stanie prowadzić sensownej polityki zagranicznej, bo opierają
na tym samym fundamencie co politykę w kraju i stosuje w niej te same metody.
Skuteczna dyplomacja wymaga chłodnej oceny sytuacji, określenia ambitnych, ale
realistycznych celów, wykazania elastyczności i inteligencji emocjonalnej plus
zatrudnienia doskonałych dyplomatów. Który z tych warunków jest obecnie
spełniony? Żaden. Nasza polityka zagraniczna, podobnie jak polityka krajowa,
ufundowana jest na fobiach, resentymentach i kompleksach. Ale w kraju Kaczyński
potrafi narysować racjonalne ze swojego punktu widzenia cele i jest w stanie
je zrealizować. Oczywiście, właściwą sobie metodą na rympał. Projekt ordynarnie
naruszający konstytucję i przyzwoitość jest brutalnie forsowany przez jakiegoś
Ziobrę czy Piotrowicza. Propagandowa armia pod dowództwem Kurskiego wychwala
projekt i demoluje jego przeciwników. Karne PiS-owskie oddziały bezrefleksyjnie
powtarzają przekazy dnia, potem podnoszą ręce jak trzeba, wreszcie notariusz z
pałacu wykonuje zleconą mu pracę. Polityczny ciąg technologiczny działa zwykle
bez zarzutów. Cel - poszerzenie władzy PiS i zwiększenie dominacji
Kaczyńskiego - niemal zawsze zostaje osiągnięty.
W polityce
zagranicznej ta metoda nie działa, bo działać nie może. Kaczyński nie ma
żadnych narzędzi, by narzucić innym swoją wolę. Nie ma za granicą właściwie
żadnych partnerów, którzy by go lubili (w prywatnych rozmowach nawet Orban nie
ukrywa, że Tuska lubi, a Kaczyńskiego wykorzystuje). Zagranicznym mediom
Kaczyński nie może niczego nakazywać, nie może też ich zastraszać. Na końcu
zaś wysyła w bój prezydenta Dudę czy premier Szydło, których nikt nie traktuje
nadmiernie poważnie, albo ministra Waszczykowskiego, który Talleyrandem
niestety nie jest. Nie ma więc w efekcie żadnej polityki zagranicznej. Są
fochy, miny i dąsy.
Nie jest tak, że z
Jarosławem Kaczyńskim w Europie się nie liczą. Przeciwnie. Ale nie liczą się z
nim jak z partnerem, z którym można coś załatwić. Liczą się z nim jak z kimś,
kto mocą dawnych uzgodnień znalazł się w salonie, ale wiadomo, że przyjęcie i
nastrój może co najwyżej zepsuć. Liczą się z nim, jak nauczyciel liczy się z
trudnym uczniem, który sam wiele nie zrozumie, za to jest w stanie zdemolować
całą lekcję.
Wizytę kanclerz
Merkel uznano u nas za niezmiernie ważną, ale przede wszystkim dlatego, że
doszło do niej, gdy na własne życzenie PiS zepsuło relacje Polski z Niemcami.
Teraz Kaczyński próbuje dokonać jakiejś korekty, ale graniczy ona z
niemożliwością, skoro na jego rozkaz w PiS-owskiej propagandzie ze słowa
„Niemcy” uczyniono niemal epitet, a z przymiotnika „niemiecki” - synonim słów
„obcy” i „zdradziecki”. Albo się prowadzi dorosłą politykę, albo odreagowuje
jakieś kompleksy. Albo-albo.
Pod względem braku polityki zagranicznej Polska nie jest
sama. Kilka dni temu profesor Brzeziński publicznie zapytał, czy politykę
zagraniczną ma Ameryka. Nie ma. Ma Trumpa. Co brak naszej polityki zagranicznej
czyni jeszcze bardziej niebezpiecznym.
Tomasz Lis
Każdy może
Minister Antoni Macierewicz zapowiedział,
że krytyka Bartłomieja Misiewicza będzie zgłaszana do prokuratury i służb
specjalnych jako przykład „skoncentrowanej dezinformacji i prowokacji”. Jestem
oczywiście wielkim wyznawcą dobrozmia - nowych służb i prokuratury popieram w
ciemno każde ich działanie, ale ze względu na wrodzoną skromność i przez to, że
zaraz coś napiszę o Najpiękniejszym Rzeczniku Dobrej Zmiany w Ogólności i
Antoniego w Szczególności, wolałbym, żeby służby i prokuratura zajęły się kimś
innym. Na przykład nauczycielkami z Zabrza, z Zespołu Szkół Specjalnych nr 39,
co z okazji czarnego protestu wrzuciły do sieci swoje zdjęcie w czarnych
ubraniach. Mają teraz dyscyplinarkę za „publiczne manifestowanie poglądów w
szkole”. Grozi im od nagany po zakaz wykonywania zawodu, ale umówmy się, co to
za śmieszne kary w porównaniu ze zbrodnią, której się dopuściły?
A kiedy piszę ten
felieton, pojawia się informacja, że pierwszą z dziesiątki, Aleksandrę
Piotrowską, komisja kuratorium uniewinnia. Uniewinnia! Więc ja się pytam: jak
nasza Ojczyzna ma powstać z kolan, jak ma zmieniać Dobra Zmiana, jeśli
najgroźniej szych przestępców puszcza się ot tak, wolno, by sobie hasali po
ulicach i szkołach, demoralizując młodzież. Zgroza. Gorycz. Smuteczek.
Czas powiedzieć
„dość!” dobrotliwości, jaką cechowały dotychczas owe działania władzy! Oprócz
tej dziesiątki z piekła rodem służby powinny zająć się również wszystkimi
członkami komisji kuratorium, którzy jawnie wsparli działalność wywrotową o
antypolskim charakterze. Mam nadzieję, że Wiadomości TVP prześwietlają rodziny
nauczycielek i członków komisji do pięciu pokoleń wstecz. A w poniedziałek
„wSieci” Karnowskich będzie przejmująco wołać z okładki: „Nasze śledztwo: za
czyje pieniądze zostały kupione te czarne, wymierzone w Polskę fatałaszki?!”.
My ze swej skromnej felietonowej strony chcielibyśmy zapytać, czy ta i owa
bluzeczka nie pochodzi przypadkiem z sieci handlowej pewnego kraju na zachód od
naszych granic, którego nazwa zaczyna się na N, jego stolicy na B, zaś rządził
nim człowiek o imieniu Adolf, pierwsza litera nazwiska - H.
Więc zabrzański
pucz ubraniowy jest pierwszym powodem, dla którego służby i prokuratura nie
powinny zajmować się niżej podpisanym, mimo że za chwilę nieco uwagi poświęci
Najpiękniejszemu Rzecznikowi Dobrej Zmiany w Ogólności i Antoniego w
Szczególności. Ale ważniejszy jest powód drugi. Ja o Bartłomieju Misiewiczu
napiszę czule, z podziwem, ba, wykażę, że jest on największym atutem Dobrej
Zmiany, nadzieją na promienną przyszłość.
A zabrać głos
muszę, nie tylko dlatego, że Bartek stał się celem plugawej nagonki pseudoelit
III RP. Te niech se szczekają. Poszczekają i przestaną, a jak nie, to są służby
i prokuratura. Gorzej, że wizjonerskiego Bartka krytykują niekiedy zagubione
owieczki po słusznej, patriotycznej, narodowej, dobrozmianowej stronie. Ludzie
ci, niewątpliwie kierując się szlachetnymi intencjami, obawiają się, że
działania zmysłowego Bartka szkodzą Dobrej Zmianie. Utwierdzają się w swej
opinii, widząc, że na to właśnie liczą pogrobowcy zdradzieckiego Tuska. Że
Bartek wyklęty stanie się symbolem nieistniejących przecież w rzeczywistości
grzechów PiS i Dobrej Zmiany. Otóż śmiem twierdzić, że jedni i drudzy się
mylą, a rację ma Antoni i Najwyższe Kierownictwo Partii i Rządu, które
niepokornego Bartka trzyma, i co ten zniknie, to wraca, niech się bumerangi i
matrioszki chowają.
Dla mnie
oszałamiający Bartek jest pięknym symbolem rewolucji. Lenin powiedział, że
każda kucharka powinna (a więc może) nauczyć się rządzenia państwem, i
pociągnął miliony. Jarek z Antonim zamiast na kuchnię wskazali na aptekę i
udowodnili, że pomocnik farmaceuty może rządzić armią, a generały strzelają mu
obcasami. I wy myślicie, Drodzy Czytelnicy, że to Dobrej Zmianie szkodzi? Może
wśród takich starych dziadów jak ja. Ale jakbym miał dwadzieścia parę lat,
niczego nie potrafił, na niczym się nie znał, do normalnej roboty się nie
palił, a chciałbym sobie pożyć elegancko i widział takiego kozaka jak Bartek,
któremu podlizują się stare trepy (a jak jakiś fika, to leci z wojska),
niepowstrzymanego Bartka, który na dyskę w Białymstoku zajeżdża niczym Kmicic
na Wołmontowicze i tam, w otoczeniu borowików, wspierając się funkcją, szerzy
popłoch wśród pań, a młodzianom otwiera ścieżki kariery w prywatnej armii wuja
Antoniego, no to, przepraszam was bardzo, ale już dzisiaj bym się zapisywał do
PiS.
Marcin Meller
Pomoc naukowa dla opozycji
Parę tygodni temu jeden z posłów opozycji
napisał na swoim blogu do mnie, Lisa i Żakowskiego wezwanie, byśmy się
pohamowali w atakach na opozycję, gdyż ją dołujemy, niszczymy, wdeptujemy w
glebę, a na pewno nie pomagamy i nie rzucamy konstruktywnych pomysłów - czyli
de facto destruujemy jedynego przeciwnika, który może PiS pokonać. Apel ten
chciałem pominąć milczeniem, bo wydał mi się desperackim wezwaniem o ratunek
człowieka, który wie, że jego drużyna przegrywa sromotnie mecz, ale pretensje
ma do kibiców. Ton listu dowiódł rzeczy najsmutniejszej: bezradności.
Nie będę dobijał
owego posła i nie wymienię go z nazwiska. Wiem, że nie miał złych intencji, co
najwyżej stan ducha zdewastowany po porażce sejmowego abordażu, w którym
ofiarnie brał udział. Prawdopodobnie widzi też zorganizowaną w stylu wojskowym
medialną działalność pisowskiej strony, która udziela Kaczyńskiemu i jego
gangowi żelbetonowego wsparcia - a tu klops. Opozycja nie ma takiego. Niestety
- zwracam się do pana posła - tak to jest z istotami myślącymi, że jak widzą
zło, to mówią, że widzą zło. Skoro jednak padła prośba o pomoc, spróbujmy.
Oto na ekranie
poseł Sasin i dziennikarz TVN24 Piotr Marciniak. Rozmowa o demolce
warszawskiej. Jestem pewien, że wiem, co się stanie: Sasin jest zaprogramowany
na dewastację rozmówcy. To jest wytrenowana technika stosowana przez polityków
PiS w programach telewizyjnych: zniszczyć dyskutanta ciosami MMA prosto z
heksagonu. Kempa, Wiśniewska, Machałek czy Sasin są wytresowani, by rozmówcy
przerywać, nie dać mu dojść do słowa, wtrącać mu co sekundę teksty od czapy -
czyli zrobić wszystko, byleby tylko zatamować wypowiedź oponenta. Mówiąc
jaśniej: nie dopuścić, by klarownie dotarła do telewidza.
Tylko tak
wyćwiczonych polityków PiS wysyła do programów na żywo. Mięczaki nie mają wjazdu
na antenę. Dlatego wrażenie porażki w sporach telewizyjnych jest permanentnie
po stronie opozycji. W dzisiejszych mediach polemika nie istnieje - istnieje
bójka, kłamstwo, insynuacja i destrukcja. PiS wie, że ludzie nie wsłuchują się
w racje, patrzą jedynie, kto komu dokopał. Czy opozycja o tym wie? Czy dlatego
wysyła na pojedynki z bokserami ludzi niezdolnych przeciwstawić się chamstwu?
Jakie szanse ma dobrze wychowany i wyposażony w merytoryczną wiedzę Borys
Budka w pyskówce z Beatą Kempą? Żadnych. Jak odparować szydercze uśmieszki,
insynuacje, rzucanie nieistniejącymi danymi („A ja mam inne dane, nie mam ich
teraz przy sobie, gdybym wiedział, to bym przyniósł”), wciskanie kitu pani
Wiśniewskiej? Jak uziemić zmianę tematu na inny i przerzucanie winy w kosmiczne
rejony, aluzje i wycieczki osobiste oraz - u Sasina wreszcie - legendarny
słowotok, który zniszczył niejednego dyskutanta? Tego dnia Piotr Marciniak
udzielił politykom korepetycji.
Nie pozwolił na
żaden z powyższych trików. Nie dał sobie przerwać, niewygodne pytania powtarzał
niczym zacięta płyta, aż doszło do sytuacji znanej fanom sportu z finiszu
biegów długodystansowych. Marciniak zaczął zadawać pytanie, Sasin się
zorientował, że to pytanie go tnie na kawałki, zaczął więc wrzucać pojedyncze:
„ale, ale”, „nieprawda” i wytatuowane na mózgach ludzi PiS „osiem lat
Platformy”, co z reguły wystarcza, by każdego dyskutanta wykoleić z torów.
Jednak nie tym razem. Dziennikarz nie reagował i kontynuował swoje. Sasin
włączył więc bieg ostateczny i rozpoczął monolog równoległy, by zagłuszyć
dziennikarza. Kotłowanina trwała ze 30 sekund, co w telewizji jest wiecznością.
Marciniak miał jednak morderczą wytrzymałość, przetrzymał kanonadę słów. W
końcu Sasin spuchł i zrezygnowany się wyłączył. Wtedy redaktor zadał mu
śmiertelne pytanie do końca i ustawa warszawska była pozamiatana.
Nie wiem, co z taką
„pomocą naukową” zrobić. Może zacznijcie od tego, panie pośle, że wyślecie do
mediów ludzi skutecznych w polemikach, którzy będą wiedzieli, z kim się będą
naparzać, mówiących z pazurem, dysponujących ciętym językiem, bon motami i
ripostami, bo inaczej wciąż będziecie chlipać, że
wam nie idzie.
Zbigniew Hołdys
Linia przerywana
Zabrakło mi tylko transparentu „My, TVP,
uważamy wszystkich Polaków za idiotów” i podpisu - Jacek Kurski. Wspomniana
wyżej instytucja pokazała w „Wiadomościach” komputerową symulację wypadku
Beaty Szydło w Oświęcimiu. Przy okazji to i owo poprawili, żeby w kraju było
lepiej. Biegnąca środkiem jezdni podwójna linia ciągła, którą przekroczyła
kolumna rządowa, zmieniła się w pojedynczą przerywaną. I wszystko jasne. Nie
musieli jechać na sygnale dźwiękowym, żeby wyprzedzać. A w ogóle TVP powinna
podać, że żadnego wypadku nie było, samochód pani premier zatrzymał się
prawidłowo, tuż przed drzewem, i tylko jakiś łobuz pogniótł go młotkiem. Skąd
więc ponad stu policjantów i strażaków oraz przedstawicieli innych służb w
miejscu, w którym nie było wypadku? Po prostu szli zorganizowaną grupą do kina
na „Smoleńsk”, bo akurat przypadała 82. miesięcznica. W tym samym czasie w
uroczystościach w Warszawie uczestniczył jak zwykle minister Błaszczak. Gdy
usłyszał z drabinki o poważnym wypadku pani premier, uznał, że najlepiej będzie
nie wplątywać się w nie swoje sprawy i spokojnie czekać. Miał rację, obchody na
Krakowskim Przedmieściu odbyły się bez zakłóceń.
Późnym wieczorem
szef MSWiA prawdopodobnie zadzwonił do Jarosława Zielińskiego, swojego
zastępcy: - No co tam w tym Oświęcimiu się stało?
- Najzwyklejszy wypadek samochodowy - usłyszał w odpowiedzi.
- Codziennie się takie zdarzają. - Aha.
Następnego dnia
odbyła się żałosna konferencja prasowa. Dwaj wspomniani ministrowie oraz szef
policji udowadniali ciemnemu ludowi, że to Donald Tusk i jego „dziadowski rząd”
odpowiadają za incydent w Oświęcimiu. Oskarżali opozycję, że leje w mediach
hejt na PiS, a taki język doprowadził do katastrofy smoleńskiej i zabójstwa
działacza ich partii w Łodzi. Wreszcie upomnieli wszystkich, by do „zdarzeń
drogowych podchodzić z powagą i pokorą”, a nie robić sobie z tego polityczną
przekąskę. Minister Błaszczak nie mógł się przy tym nachwalić sam siebie - na
co zawsze czekam, bo to są najlepsze kawałki. Gratulował też umiejętności
oficerom chroniącym panią premier. Jak grom z jasnego nieba spadła więc na
wszystkich informacja wiceministra Zielińskiego, że BOR w tym stanie istnieć
dalej nie może. Jest zakorzeniony w komunizmie łącznie z łodygą.
Trzeba tę zgniliznę
wyrwać i utworzyć zdrową formację Narodową (bo jakżeby inną) Służbę Ochrony.
Wzorem dla niej będzie etos Armii Krajowej z legendarnymi strukturami Kedywu.
To znaczy, że najbardziej cenna u oficerów ochrony będzie umiejętność
planowania akcji dywersyjno-sabotażowych? O, właśnie tego mi brakowało.
Trudno byłoby znaleźć w Polsce i na świecie
bardziej godnych niż Błaszczak i Zieliński przejęcia sławy podziemnej armii.
Wstrząsający bezmiar pychy i bezwstydu. Ministerialne zupaki nie mają odwagi,
by powiedzieć prawdę, z jaką szybkością jechał rządowy samochód i czy za
kierownicą siedział człowiek, który miał prawo tam siedzieć. Zamiast podać
uczciwe informacje o stanie zdrowia Beaty Szydło, pan Błaszczak, infantylny
przedszkolaczek, oficjalnie ogłasza, że może to być krępujące ze względu na
płeć pani premier.
Najbardziej
krępujące jest jednak to, co pani premier, jej kierownik i jej rząd każdego
dnia robią z Polską. Chaos, bezwład i dyletanctwo. Ze wszystkich instytucji
wycina się fachowców, będzie więc coraz więcej kraks, wypadków i karamboli. Nie
tylko drogowych, niestety. Niektóre pewnie - obym był złym prorokiem - skończą
się tragicznie. Ta władza kłamie coraz bezczelniej. Etosami przywoływanymi z
historii nie da się przykryć moralnego i umysłowego kalectwa.
Stanisław Tym
Wypadek
Według oficjalnych i osobistych zapewnień
Pani Premier Beata Szydło nie odniosła, na szczęście, poważniejszych obrażeń w
wypadku rządowego auta, a inni, ciężej poszkodowani, są w dobrym stanie. Media
przez parę dni rozkładały ten wypadek na śrubki, więc przebieg zdarzenia jest w
zasadzie znany. Jeśli pominąć bezczelne oszustwo TVP, która w swojej animacji
podwójną linię ciągłą zamieniła w przerywaną, fachowcy i amatorzy mówią to
samo: młody kierowca, mimo migających z tyłu świateł rządowej kolumny, próbował
skręcić w lewo, nie spodziewając się, że na pasie przewidzianym do ruchu w
przeciwną stronę, odgrodzonym podwójną linią, znajdzie się uprzywilejowany
pojazd. Potem gwałtowna reakcja kierowcy BOR, zjazd na pobocze i uderzenie
opancerzonego pojazdu w drzewo. Tyle samego wypadku. Reszta to kontekst i
następstwa.
Przede wszystkim, w
stosunkowo krótkim czasie mieliśmy całą sekwencję vipowskich karamboli: pan
prezydent, minister obrony narodowej, pani premier. Wszystkie skończyły się bez
ofiar w ludziach - choć w każdym przypadku mogło dojść do tragedii; przy czym
bardziej narażeni byli postronni użytkownicy drogi niż tzw. osoby chronione. Za
każdym razem uprzywilejowane kolumny przemieszczały się po kraju, niekiedy z
ogromną szybkością (prezydent, minister obrony) z błahych powodów: Andrzej Duda
wracał z nart, min. Macierewicz pędził od o. Rydzyka, żeby zdążyć na galę
przyznania Jarosławowi Kaczyńskiemu tytułu Człowieka Wolności; pani premier
jechała na weekend do domu. Oczywiście można przyjąć, że ludzie władzy zawsze
są w pracy i zawsze uprzywilejowani, ale - z punktu widzenia ich, powiedzmy,
statutowych obowiązków służbowych - to jednak były podróże prywatne i (cytując
jedno z ulubionych kampanijnych haseł Beaty Szydło) trochę „pokory" tu
akurat komunikacyjnej (koguty, syreny, kolumny aut, przejazdy na czerwonym
świetle itp.), by nie zaszkodziło.
W każdym wypadku mieliśmy do czynienia z
błędami kierowców i organizatorów przejazdu (choćby opony prezydenckiej limuzyny),
naruszeniem czy lekceważeniem procedur, przekonaniem, że „z tym pasażerem” trzeba
zdążyć i że bez względu na okoliczności „musi się udać”. Psychologicznie to
można zrozumieć. Biuro Ochrony Rządu, jak inne służby państwowe, padło ofiarą
nieufności i podejrzliwości nowej władzy. Masowe zwolnienia funkcjonariuszy
BOR i przyjmowanie na łapu-capu nowych oznaczają skrajną destabilizację służby
(w ciągu roku z tej liczbowo elitarnej jednostki odeszło, jak podał sam min.
Błaszczak, 70 osób, przyjęto 137). Każdy pracownik musi się więc obawiać utraty
pracy i starać (za wszelką cenę?) przypodobać „osobie chronionej”.
Nieprzypadkowo w tym kontekście karierę zrobiło określenie „tupolewizm”, użyte w
„Gazecie Prawnej” dla opisu innego, niedawnego skandaliku komunikacyjnego, jakim
było niefrasobliwe przepełnienie rządowego samolotu wracającego z Londynu
(tam, na szczęście, zbuntowali się piloci). Nie chcę uogólniać, ale czy nie
widać tego samego mentalnego nastawienia niemal we wszystkim, co robi obecna
władza: rewolucyjny pośpiech, arogancja, lekceważenie procedur i przepisów,
przekonanie o własnej szczególnej misji i że zawsze „jakoś to będzie”, byle
wyszło na nasze. Przymierzmy to choćby do tzw. reformy edukacji, wymiaru
sprawiedliwości, zmian w wojsku czy ostatnio ustawy warszawskiej. Czysty
tupolewizm.
Ale bodaj jeszcze bardziej specyficzny jest
sposób reagowania władzy na - znów, niemal każdy - wypadek czy kłopot. Obejrzeliśmy
ten schemat przy okazji kolizji auta Pani Premier. Więc najpierw wyginanie
faktów (znika podwójna ciągła; kierowca BOR - choć dokumenty mówią co innego -
był należycie przeszkolony itp.). Następnie odbywa się pośpieszne wskazywanie
winnych; prok. Hnatko mówi, że „różni świadkowie różnie zeznają” (w sprawie
prędkości i używania sygnałów), ale młody kierowca już „usłyszał zarzuty, zagrożone
karą do 3 lat więzienia”.
Komentująca
zdarzenie konferencja prasowa min. Mariusza Błaszczaka mogłaby zresztą żywcem trafić
do kabaretu „Ucho prezesa” gdyby nie w sumie dramatyczne okoliczności. Pytany o
serię wypadków rządowych aut, minister oświadczył: „Zmiany w BOR następują.
Przynoszą wymierne rezultaty”(w telewizyjnych sitcomach w tym momencie
rozlegałyby się huragany śmiechu). Odpowiedzialnością za (niepopełnione
przecież) błędy służb minister obarczył zdymisjonowanego przed 3 laty szefa BOR
gen. Janickiego, który - tak jak opozycja używająca języka nienawiści - jest „człowiekiem
pozbawionym honoru” i trzeba po nim sprzątać, choć kierowca pani premier był
znakomity i doświadczony, bo pracował w BOR kilkanaście lat. Po tym precyzyjnym
wywodzie za powiedziano tradycyjny odwet, czyli „dogłębne zmiany w BOR”,
zwieńczone nową nazwą. Wiceminister Jarosław Zieliński już proponuje, aby była
to - a jakże - „oparta na etosie Armii Krajowej” (!) Narodowa Służba Ochrony. (NSO
wymawia się - a właściwie wykrzykuje - marnie, więc może, jeśli jeszcze są
przyjmowane propozycje, np. Służba Ochrony Dygnitarzy, SODA?).
Zwykle jest tak, że jeśli ta władza
napotyka przykre i nieprzewidywalne zdarzenie, nieudolność własnego aparatu
czy w ogóle opór rzeczywistości, podstawową, odruchową reakcją jest szukanie
winnych, oskarżanie przeciwników i poprzedników o spiski, zdrady, intrygi i
podłość. Ta „smoleńska metoda” jest fundamentalną, „konstytutywną” cechą tej
formacji i - niestety - gwarantuje kolejne wypadki, wpadki i awarie, także na
skalę państwa. Zadajemy sobie coraz częściej pytanie, czy PiS ma jakąkolwiek
zdolność do samokrytycyzmu, uczenia się na błędach, do autokorekt? Na razie
wydaje się, że wciąż dominuje tam podejście Kubusia Puchatka, który zwykł był
mawiać, że „wypadek to dziwna rzecz; nigdy go nie ma, dopóki się nie wydarzy”.
A jak już się wydarzy, to go znowu nie ma.
Jerzy Baczyński
Szewc Rozpędem
PiS przymierza się do kolejnej wojny -
tym razem o samorządy. Wyniki przyszłorocznych wyborów samorządowych są
kluczowe dla przyszłości nie tylko wielu miejscowości, ale i Polski. Będą
bowiem miały wpływ na zwycięstwo - lub porażkę - PiS w kolejnych wyborach
parlamentarnych i prezydenckich.
Po
Trybunale Konstytucyjnym, prokuraturze, mediach publicznych i sądach zabrano
się za podporządkowywanie samorządów, zaczynając od Warszawy. Zastosowano tę
samą metodę co w przypadku ustaw zmieniających Trybunał Konstytucyjny. Ustawa
mająca połączyć w jeden organizm stolicę oraz gminy ją okalające dotarła do
Sejmu błyskawicznie i tak też została zaopiniowana. Pełna błędów
merytorycznych, niedopracowana, miała zostać przepchnięta przez Sejm po cichu i
na siłę, wbrew protestom opozycji. Jednak PiS nie wziął pod uwagę specyfiki
samorządów. O ile bowiem Trybunał Konstytucyjny czy prokuratura to dla wielu
osób odległa abstrakcja, otyłe samorządy już nie.
Polacy czują się związani ze swoją miejscowością. Identyfikują się z nią
w pierwszej kolejności - dopiero w drugiej z Polską, z krajem (dane CBOS).
Dobrze ocenia władze swojego miasta/ gminy 73 proc. badanych. Dla porównania:
rząd dobrze ocenia 50, a
Sejm 27 proc. respondentów. Mieszkańcy są też przekonani, że samorząd nakręca
rozwój ich miejscowości, dba o nie, jest blisko nich oraz ich potrzeb jak mało
która instytucja. Samorządy to jeden z niewątpliwych sukcesów polskich
przemian.
Jednak
logika ich funkcjonowania jest sprzeczna z filozofią PiS. Samorządy to oddanie
władzy ludziom i ich przedstawicielom, czyli decentralizacja władzy i decyzji.
To budżety partycypacyjne, gdzie o części wydatków decydują sami mieszkańcy.
Zmiany, które dokonuje PiS w kraju, opierają się na odwrotnym mechanizmie
centralizacji. Chodzi o odebranie władzy różnym szczeblom, tak aby decyzje
podejmowała centrala partii i ministrowie. Najlepszym przykładem tego podejścia
jest właśnie pomysł włączenia wytypowanych - a więc wskazanych palcem - gmin
do Warszawy.
Pojawienie się firmowanej przez posła Jacka Sasina ustawy warszawskiej
przypomniało mi bajkę z dzieciństwa o szewcu Rozpędku. Cokolwiek on robił, tak
się rozpędzał, że źle się to kończyło. Jak się rozpędził, przybijając gwoździe
w bucie, cały obcas rozpadał się i zamiast zarobić, musiał ludziom oddawać
pieniądze. Ustawa pojawiła się nagle, była niekonsultowana - wywołała wzburzenie. Przyniosła PiS wiele szkód
wizerunkowych. A to tylko początek zamieszania.
Zgodnie
z pomysłem do Warszawy miałyby dołączyć 33 sąsiadujące gminy, aby stworzyć
jeden, nowy organizm - metropolię.
PiS liczył tu na korzyści
polityczne, na wygraną w Warszawie w przyszłych wyborach samorządowych. Wszak
mieszkańcy gmin okalających stolicę głosują w dużej mierze właśnie na partię
Kaczyńskiego. Zakładano więc, że po przeforsowaniu ustawy metropolitalnej poprą
kandydata PiS.
Nie wzięto jednak pod uwagę zakorzenienia samorządów w życiu lokalnym
miasteczek. Osadzenia ich, zwłaszcza w małych miejscowościach, w lokalnych
interesach i preferencjach ludzi.
To przecież radni podejmują
decyzje dotyczące dróg, szkół, żłobków i chodników. Wiele osób, w tym
zwolenników PiS, po prostu nie chce wtopienia ich miejscowości w jeden wielki
warszawski organizm. Chcą załatwiać sprawy tam, gdzie dotąd załatwiali, a nie w dalekiej Warszawie. I wywierać wpływ na
swoich radnych, do których zawsze można jakoś dotrzeć, bo ktoś zna żonę, brata,
kuzyna. W małych miejscowościach ludzie mają ze sobą lepszy kontakt, wiedzą, na
kogo i dlaczego warto głosować. Samorząd to przede wszystkim gospodarz, a nie
odległa władza w województwie czy w Warszawie.
PiS
myślał, że ustawę warszawską uda się przepchnąć podobnie jak inne ustawy
zmieniające ustrój - większością w Sejmie. Jednak opór samorządowców
spowodował, że obóz władzy przegrał pierwszą rundę tej walki. Ustawę wycofano
również pod wpływem nacisków opinii publicznej i działań opozycji.
PO przeforsowała referendum, w
którym mieszkańcy mają zabrać głos w sprawie powstania dużego nowego organizmu.
Okazało się, że silny opór społeczny wobec niektórych pomysłów PiS skutkuje.
Dotychczas pod wpływem masowych protestów PiS wycofał się z procedowania ustawy
zakazującej aborcji. Teraz zadziałało zaniepokojenie samorządowców.
PiS ogłosił, że poprawia ustawę warszawską i zaczyna konsultować pomysł
dużej Warszawy, ale mleko już się rozlało.
Wielu mieszkańcowi samorządowców
Warszawy, Legionowa czy Ząbek sprzeciwia się odgórnym próbom centralizacji i
włączania ich miejscowości do innych. Wielu wyborców PiS i samorządowców jest
temu przeciwnych. A przedstawiciele opozycji dobrze wykorzystali sytuację i
nabrali wiatru w żagle. W kilku miejscowościach, w tym w Warszawie, odbędą się
referenda, które prawdopodobnie skończą się porażką koncepcji PiS. Towarzysząca
referendom kampania też nie będzie korzystna dla obecnej władzy. To będą co
prawda referenda lokalne, ale kampania i przegrana PiS odbije się głośnych
echem w całym kraju.
Walka
o samorządy dopiero się jednak rozpoczyna. Duży niepokój wzbudziła też inna
zapowiedź PiS. Zgodnie z nią kadencje burmistrzów i prezydentów miast zostaną
ograniczone do dwóch. Jednych niepokoi więc, że w ich miejscowości trudno
będzie zastąpić dotychczasowego dobrego wójta i znaleźć innych kandydatów,
którzy chcieliby wystartować w wyborach. Innych - że chce się ograniczyć bierne
prawa wyborcze dotychczasowym samorządowcom.
Dobrze, że rozpoczęła się dyskusja na temat ordynacji, ale pytanie,
kiedy znowu pojawi się znienacka w Sejmie kolejny zupełnie niekonsultowany
pomysł zaprzeczający idei samorządności. Jedno już wiemy - nie przejdzie on
łatwo. Samorządy są mocno osadzone w codzienności gmin i miasteczek.
I to one, a nie rząd, są ich
faktycznym gospodarzem. PiS okazuje się partią jak każda inna - do pokonania.
Pojawienie się i nagłe zniknięcie ustawy warszawskiej świadczy o
chaosie, który zakradł się w szeregi działaczy partii rządzącej.
PiS dalej pracuje metodą Rozpędka
- pojawia się coraz więcej nowych, nieprzygotowanych i nieprzemyślanych zmian.
W tej sytuacji łatwo o polityczny błąd, który będzie miał długofalowe
konsekwencje. Jak ten, który właśnie widzieliśmy. I odsunęliśmy.
Lena Kolarska-Bobińska
Dozwolone od lat 60
Przeczytałem kiedyś, że spośród wszystkich
tygodników POLITYKA ma najstarszych czytelników, a ponieważ rozumu nabiera
się z wiekiem, więc znajdujemy się w klubie elitarnym. Lubię czytać pamiętniki
moich współczesnych - dowiadywać się, jak w moich czasach żyli inni -
okupacja, stalinizm, Październik, Marzec, Grudzień, Sierpień, czyli polski
kalendarz. W związku z tym przeczytałem niepozorną książkę Andrzeja Kokowskiego
(ur. 1953 r.), „ZŁOTÓW. Opowieść o małym miasteczku” (wyd. UMCS, 2012). Nie
powiem, żeby dzieje Złotowa (18 tys. mieszkańców) mnie pasjonowały. Na pierwszy
rzut oka - jeszcze jedna „pozycja wspomnieniowa”, bogato ilustrowana: rodzice
na ślubnej fotografii, „tacy byliśmy w naszej paczce radośni”, ratusz, „stoję
w wejściu do naszej kamienicy”...
Od początku lektury
zwraca jednak uwagę męcząca ilość szczegółów. Rozlewnia wód gazowanych w
bramie, stare dęby, pałacowy płot z czerwonej cegły, pasyjka przy wejściu do
nieistniejącego już domu kościelnego, dawny zbór pełniący rolę magazynu... Ten
autor mnie zamęczy - pomyślałem i zacząłem szukać o nim informacji w książce.
Na próżno! Bo choć na końcu znajduje się „Moje kalendarium”, to zaczyna się ono
od śmierci Stalina (kilka tygodni później przyszedł na świat autor). A co
dalej? Na próżno szukać w kalendarium, co autor robił pomiędzy 1972 (matura,
zdaje na archeologię w Poznaniu) a rokiem 2011, kiedy został Honorowym Obywatelem
Miasta Złotowa. Za co - nie piszą.
Tymczasem Andrzej
Kokowski jest znanym archeologiem, profesorem zwyczajnym na UMCS w Lublinie,
specjalistą w dziedzinie czasów rzymskich i przedrzymskich: Goci, Wandalowie,
Sarmaci i tym podobni. Na liście honorowych obywateli Złotowa znajdujemy go
obok senatora Marka Borowskiego, co nas utrwala w przekonaniu, że jesteśmy w
dobrym towarzystwie. A więc archeolog! Teraz rozumiem, skąd te dokładne,
drobiazgowe opisy ulic, domów, mebli, sprzętów, no i ludzi oraz obyczajów. Nie
bez powodu autor jest laureatem nagrody archeologicznej pod dowcipną nazwą
Złota Łopata.
Dzięki niemu
powraca dzieciństwo w Polsce powojennej, w małym miasteczku na ziemiach
zachodnich. Kokowski spędza pierwszych 20 lat swojego życia w Złotowie
(1953-72). Dom nie był zamożny - rodzice ze wsi, ale zawsze w garnku coś tam
było. Dzieci na ogół są wolne od trosk, ale autor pamięta wyprawy matki po
węgiel na stację kolejową. „Dla mojej Mamy te wyprawy to był coroczny,
prawdziwy koszmar. Nieustanne polowanie na dostawę opału, wystawanie długimi
godzinami w kolejce po jego zakup”. Nie jest to jednak koniunkturalna książka
w duchu „koszmar czerwonego dzieciństwa”; szczenięce lata przyszłego profesora
były w sumie udane, z rodzicami i rodzeństwem, we własnym mieszkaniu. Każdej
niedzieli, odświętnie ubrani, szli do kościoła, który zajął dawny zbór
ewangelicki. „W kościele z zasady potwornie się nudziłem, chyba że pozwalano
mi wrzucać w podzięce monetę do jednej ze skarbonek z kiwającym główką
aniołkiem lub murzynkiem...”. Od czasu do czasu po ulicy sunęły kolorowe wozy
taborów cygańskich. „Wtedy uciekaliśmy gromadnie do domów, przekonywani przez
rodziców, że »Cygany kradną dzieci«”.
Jedną z nielicznych
rozrywek było kino. Film „A Hard Day’s Night” z Beatlesami wywołał „niesłychane
emocje” wśród starszych. Niestety, w kinie surowo przestrzegano dozwolonego
wieku oglądających. Tuż po czołówce zapalało się światło, na salę wkraczali
nauczyciele i sokolim wzrokiem wypatrywali ofiary. Z tego powodu film o Beatlesach
obejrzał autor dopiero po maturze. Były za to wycieczki szkolne do kina, co
pozwoliło nauczyć się prawie na pamięć „Opowieści o prawdziwym człowieku”,
dzielnym lotniku radzieckim, który w podniebnej potyczce ze znienawidzonym
faszystą stracił obie nogi, ale dalej bronił nieodległości. Wzruszająca
historia nie robiła na dzieciach wrażenia. Na co dzień Związek Radziecki w
Złotowie się nie pojawiał, chyba że w czasie Wyścigu Pokoju. „Słuchaliśmy
gromadnie nieprawdopodobnie ekscytujących transmisji z nadzieją, że wygra Polak
albo każdy inny, byle nie ruski lub enerdowiec”. Niestety, autor pomija
niektóre ważne sprawy, np. wysiedlenia Niemców z Ziem Odzyskanych, choćby ze
Złotowa.
Dla młodych ludzi
zawsze ważna była fryzura i ciuchy. „Należałem do tych szczęśliwców, którzy
mieli bitelsów- ki, czyli buty na obcasie z długim noskiem. Nie miałem
natomiast rollingstonek, które posiadały efektowną, błyszczącą, metalową
klamrę”. Miejscowy czapnik robił m.in. degolówki. Obowiązkowe były spodnie
dzwony oraz płaszcze przeciwdeszczowe z ortalionu, które nosiło się z wielką
gracją zarówno w deszcz, jak i w największy upał. „Widok biegnących w rozwianym
ortalionie, który szeleścił rozkosznie” był w końcu lat 60. „absolutnie powszechny”,
chociaż rodzima produkcja rzemieślnicza, trochę bardziej sztywna, szeleściła
głośniej. Powszechnym marzeniem były rifle, czyli dżinsy. Niestety, niemal
wszyscy byli zdani na polską podróbkę tych spodni dostępną w dwóch wersjach:
odry (miały naszyte na małą kieszonkę kotwicę) i szariki, gdzie kotwicę
zastępował wizerunek czterech pancernych. Jeździło się głównie do Piły,
najbliższego większego miasta, gdzie „było wszystko”, w tym najważniejsze -
sklep filatelistyczny.
Dziecko miało swoje
miejsce w procesji z okazji Bożego Ciała (eleganckie ubranko, świąteczny obiad
rodzinny), a starsi - zwłaszcza panowie - odwracali głowę, żeby nie dać się
sfotografować. Pochód 1-maj owy nie był tak uroczysty i nie był związany z
odświętnym obiadem rodzinnym. Na atrakcyjne filmy wyświetlane w Boże Ciało
nikt szanujący się nie chodził.
Polityki jest w tych wspomnieniach mało.
Autor był przewodniczącym ZMS w szkole, a raz udało mu się z kolegami
zorganizować akademię z wielkimi literami „AK” na scenie. Kiedy nauczyciel miał
z tego tytułu nieprzyjemności, Andrzej Kokowski wziął wszystko na siebie,
mówiąc, że to jego robota, bo to jego inicjały. Ujmująca książka, bez cienia
polityki historycznej, bez łopaty.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz