PiS chce istniejące
polskie państwo zastąpić własnym; chce też zniszczyć polskie społeczeństwo -
jego elity zawodowe i biznesowe, jego klasę średnią i zastąpić je własnymi
elitami oraz nową strukturą społeczną. Koszty tej operacji są ogromne
Po roku władzy Jarosława Kaczyńskiego
Polska bardziej niż kiedykolwiek staje się krajem dwóch tylko klas: „ludu” i
„oligarchów”. Niszczone zaś jest polskie liberalne mieszczaństwo, które się w
tym pejzażu nie mieści. Pieniądze na 500+, na obniżenie wieku emerytalnego, na
ratowanie nierentownych kopalń, na kolejne programy masowego kupowania głosów,
pochodzić bowiem będą od dorzynanej podatkami klasy średniej. Prawdziwi
oligarchowie PiS się wymkną, rejestrując działalność w Holandii, na Cyprze, a
nawet w Czechach. Także globalne korporacje wymykają się PiS-owskiej władzy.
Podatek handlowy był spektakularną porażką, podobnie jak bankowy, którego
koszty banki przerzuciły po prostu na klientów.
PiS nie próbuje walczyć o łagodzenie
zabójczych dla klasy średniej skutków globalizacji. Wystarcza mu, że to jego
ludzie staną się w nowym systemie oligarchami - po wypchnięciu z kraju
oligarchów ideowo i partyjnie obcych.
Węgry Orbana są modelowym przykładem
sfinalizowanej rewolucji populistycznej prawicy. Lud jest kupowany
redystrybucją na poziomie śmieciowym, a nowa węgierska oligarchia biznesowa -
przechwytująca unijne dotacje, monopolizująca publiczne kontrakty i ciesząca
się przywilejami podatkowymi - złożona jest już całkowicie z nominatów rządzącego
Fideszu. Zatrudnienie i wskaźniki PKB ratują nad Balatonem zagraniczne
montownie, sponsorowane z budżetu i kuszone dumpingiem podatkowym. Podobnie
się dzieje pod rządami Kaczyńskiego i Morawieckiego, gdzie przykładem
„suwerennej potęgi” i „renacjonalizacji” stało się otwieranie z udziałem
ministra rozwoju kolejnych montowni Mercedesa czy Chryslera. Albo chwalenie się
przez ministra Macierewicza armatohaubicą Krab, zbudowaną na podwoziu południowokoreańskiego
Samsunga i napędzaną niemieckim silnikiem.
W ten sposób PiS dostarcza masom
chleba i igrzysk. W igrzyskach żongluje hasłami „mocarstwowości” i „renacjonalizacji”,
a chleb kupuje za pieniądze zabrane klasie średniej.
MINISTERSTWO STAGNACJI
Kaczyński, Duda i Szydło wygrywali
wybory pod hasłem odbudowy narodowej
wspólnoty, gdzie wszyscy bardziej sprawiedliwie będą korzystać z owoców
gospodarczego rozwoju. Jednocześnie Jarosław Gowin i Mateusz Morawiecki mrugali
okiem do liberalnego mieszczaństwa, polskiej klasy średniej, że strach przed
PiS jest przesadzony, bo i biznes będzie można pod nowymi rządami prowadzić
łatwiej, stabilniej, bezpieczniej.
W rzeczywistości wszystkie te opowieści
podporządkowane były jednemu celowi - zdobyciu władzy i przeprowadzeniu
rewolucji niszczącej realnie istniejące państwo i powołującej w jego miejsce
nowe. Koszty takiej rewolucji są ogromne, bo przecież po drodze są chaos
i paraliż istniejących instytucji. Te koszty rosną
skokowo, jeśli poza zniszczeniem państwa i budową zupełnie nowego chce się
także zniszczyć społeczeństwo - jego elity zawodowe i biznesowe, jego klasę
średnią. I zbudować w to miejsce jakieś nowe elity i jakąś nową strukturę
społeczną, spełniającą wyobrażenia lidera partii rządzącej. Jarosław Kaczyński
otworzył oba fronty rewolucji jednocześnie. Dlatego jej koszty są takie
wysokie.
Od roku rozrasta się Ministerstwo
Rozwoju Mateusza Morawieckiego, ale z rzeczywistym rozwojem mamy w Polsce coraz
większy problem. Dynamika gospodarczego wzrostu spada przez cały pierwszy rok
władzy PiS. W trzecim kwartale zeszła do 2,5 proc., czyli poziomu nienotowanego
od 2013 r., kiedy to rząd PO-PSL musiał sobie radzić ze światową dekoniunkturą.
Dziś dekoniunktury nie ma, powody stagnacji w gospodarce polskiej są czysto
wewnętrzne, polityczne. Produkcja sektora budowlano-montażowego, który jest
najlepszym miernikiem stanu inwestycji publicznych, od początku roku
zmniejszyła się o ponad jedną piątą.
Permanentna rewolucja PiS
sparaliżowała instytucje i mechanizmy decydujące o poziomie inwestycji, nie tylko publicznych. Kolejne jej
fale sparaliżowały resorty gospodarcze i spółki skarbu państwa, ale też
samorządy i prywatny biznes. Również instytucje i struktury kluczowe dla
pozyskiwania przez polską gospodarkę funduszy unijnych. Nawet unijne dopłaty
dla rolników były w tym roku w znacznej proporcji wypłacane z budżetu polskiego
państwa, bo nowi PiS-owscy nominaci nie byli w stanie ogarnąć zakresu swoich
podstawowych obowiązkowi prawidłowo rozliczyć się z Brukselą.
PARALIŻ
Morawiecki zapewnia, że
katastrofalnie niskiej absorpcji środków unijnych winne są samorządy, a nie władza centralna. Podobnie jak Jarosław Kaczyński,
który insynuuje, że za spadek inwestycji odpowiadają „przedsiębiorcy związani z
partiami opozycyjnymi”, również wicepremier chce pokazać, że obsadzone przez
politycznych wrogów PiS samorządy same sobie szkodzą, żeby tylko zaszkodzić
partii rządzącej.
Jednak w rzeczywistości do
przystopowania samorządowych wydatków doprowadziła właśnie polityka rządu.
Budżet centralny próbuje ograniczyć deficyt (żeby wystarczyło na 500+ i inne
formy populistycznej redystrybucji), nie tylko opóźniając inwestycje w obszarze
infrastruktury czy obronności, lecz także blokując wypłacanie samorządom
pieniędzy przeznaczonych na finansowanie zadań władzy lokalnej w obszarze
edukacji, kultury, zdrowia, inwestycji drogowych.
Te zadania zostały swego czasu
przekazane samorządom wraz z obietnicą współfinansowania ich z budżetu centralnego.
Teraz obowiązki zostają, a finansowanie jest cięte. Samorządy znajdują
niezbędne środki, zadłużając się i likwidując własne rezerwy. W efekcie brak
im na wpłaty własne, bez których nie można rozpocząć absorpcji środków
unijnych i planowanych za nie inwestycji. Trwające od miesięcy działania
funkcjonariuszy CBA, którzy poszukują „kwitów” obciążających niepisowskich
prezydentów miast i marszałków województw, mają oczywiście cel polityczny
niezwiązany z gospodarką. Ale ponieważ PiS-owskich prezydentów większych miast
czy marszałków województw prawie nie ma, więc konsekwencją jest paraliż
decyzyjny coraz większej liczby samorządów.
Lokalni urzędnicy i politycy boją
się podpisania jakiegokolwiek papierka, ponieważ wiedzą, że wszystko może się
stać dla Kamińskiego, Ziobiy i Kaczyńskiego pretekstem do uderzenia we wrogów
PiS.
Czystka urzędów państwowych i spółek
skarbu państwa z nominatów PO i PSL dawno już zmieniła się w czystki wewnątrz pisowskie.
Ich ofiary sobie - rzecz jasna - nie krzywdują. Słynny jest przypadek
PiS-owskiego prezesa Lotosu, który (zastąpiony po kilku miesiącach pracy nominatem
innej partyjnej frakcji) wyszedł z firmy bogatszy o pół miliona złotych.
Ale nie koszty odpraw są tu
najważniejsze. Spółki skarbu państwa i kierownictwa resortów gospodarczych
rządu zostają bowiem - podobnie jak samorządy - sparaliżowane na poziomie
inwestycji. Żaden PiS-owski nominat nie podpisze ryzykownego dokumentu, nie
podejmie ryzykownej decyzji, bojąc się, że jego następca może na niego donieść
do CBA, a może i do samego prezesa Kaczyńskiego. Skoro każda decyzja jest obciążona
ryzykiem, więc się decyzji unika. Paraliżuje to cały ogromny obszar polskiej
gospodarki, wciąż zależny od państwowych i publicznych inwestycji. Zwijają się
kooperanci, podproducenci, prywatni partnerzy publicznych podmiotów, firmy
startujące do przetargów na publiczne zlecenia.
TĘSKNOTA ZA PRL
Państwo PiS „utraciło
zaufanie” do prywatnego
biznesu. Skoro zdaniem Kaczyńskiego jest „powiązany z partiami opozycyjnymi”,
to znaczy, że musi zostać zastąpiony przez jakiś inny, powiązany z PiS. Jednak prywatny biznes PiS-owski jest jeszcze słaby,
choć rozpoczęto transferowanie do niego środków publicznych. W dodatku jest
skrajnie patologiczny, o czym świadczy choćby przykład SKOK-ów.
Także uderzenie w Trybunał Konstytucyjny
i sądy szkodzi gospodarce; wszak stabilność prawa ma dla obrotu gospodarczego
znaczenie kluczowe. Po ostatnich deklaracjach Kaczyńskiego polski biznes już
wie jednak, że może stać się ofiarą swego rodzaju „rozkułaczania”. A obserwując
niszczenie TK czy słysząc o planach
speckomisji mającej odwracać reprywatyzację, wie, że sądy mogą go już przed tym
„rozkułaczeniem” nie obronić.
No i wreszcie po sędziach i samorządach
Kaczyński przypomniał sobie o kolejnym wrogu
swojej władzy. To NGO, organizacje pozarządowe, kluczowe struktury społeczeństwa
obywatelskiego, które po roku 1989 uzupełniły, a w wielu obszarach zastąpiły
niewydolne państwo.
Tak jak „reforma” Regionalnych Izb
Rozrachunkowych ma zniszczyć samorządność w Polsce, przekazując budżety
województw i miast pod kontrolę rządu, podobnie premier Beata Szydło zapowiedziała
likwidację niezależności organizacji pozarządowych przez stworzenie Narodowego
Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego, które ma im wyznaczać zadania i
decydować o centralnym rozdziale pieniędzy.
Nowa ustawa o instytutach naukowo-
-badawczych zapowiada z kolei ich centralizację w ramach Narodowego Instytutu
Technologicznego, stworzonego na wzór francuskiego CNRS (Krajowego
Centrum Badań Naukowych). Faktyczne obejście zasady konkursu i mianowanie przez
odpowiedniego ministra zarówno dyrektorów, jak i wicedyrektorów wszystkich
instytutów sprawi, że znajdą się one pod całkowitą kontrolą rządu; a kolejni
Misiewicze położą łapę na trafiających do nich dotacjach unijnych. Tyle że, jak
ostrzega prof. Leszek Rafalski, przewodniczący Rady Głównej Instytutów Badawczych,
„autorzy koncepcji utworzenia megainstytutu zamiast francuskiego CNRS otrzymają
mało sprawny kołchoz”.
Grając na nostalgii za PRL-owskim
etatyzmem i centralizacją władzy, Kaczyński buduje bazę społeczną, która
przekracza dawny podział na postkomunistów i obóz solidarnościowy. Kryterium
przynależności do PiS-owskiego obozu władzy jest posłuszeństwo wobec Jarosława
Kaczyńskiego, a nie to, co robiło się w czasach PRL. Jednak problemem nie jest
przekroczenie historycznych podziałów, które od dawna i tak były rytualne,
ale to, że całkowicie dezawuowane są mechanizmy i zasady ustrojowego przełomu po roku 1989, takie jak
samorządność, rozwój społeczeństwa obywatelskiego, niezawisłość sądów,
niezależność badań naukowych i prywatnego
biznesu.
Kaczyński dezawuuje zarazem całą
strukturę społeczną III RP, ukształtowaną w ciągu ponad ćwierćwiecza od
wyjścia z komunizmu. Przy wszystkich patologiach okresu wczesnego kapitalizmu
była ona w swej istocie oparta - właśnie dzięki samorządności, społeczeństwu
obywatelskiemu, prywatnej własności - na merytokracji, talencie i pracy.
Partyjniactwo było w Polsce obecne także przed PiS, ale jednak szef stadniny
nie musiał być z PO, szef instytutu badawczego nie musiał być Misiewiczem, a
biznesmeni nie musieli wsłuchiwać się z lękiem w zapowiedzi „rozkułaczenia”.
Teraz to się zmienia i zmienia się szybko.
Obszary, które udało się wyrwać spod bezpośredniej politycznej czy partyjnej
kontroli i przekazać społeczeństwu obywatelskiemu, w błyskawicznym tempie
wracają pod kontrolę partii i państwa.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz