Zatarty silnik
Inwestycje to paliwo
rozwoju, ale po roku rządów PiS tego paliwa zaczyna brakować. Gospodarka
dostała wyraźnej zadyszki.
Miłosz Węglewski
Zagraniczne koncerny mogą się wreszcie czuć
dopieszczone przez rząd PiS. Wicepremier Mateusz Morawiecki dwoi się i troi,
aby dopięcie każdego z dużych projektów inwestycyjnych z ich udziałem miało
godną oprawę, a on sam - okazję do wygłoszenia w blasku fleszy kilku wzniosłych
zdań o korzyściach dla naszej gospodarki.
- Czyżby ten nagły
wzrost uznania władz dla inwestorów z zagranicy miał piarowsko przykryć coraz
głębszy marazm krajowych inwestycji, zarówno publicznych, jak i prywatnych? -
pyta retorycznie główny ekonomista dużego banku.
WICEPREMIER ZMIENIA FRONT
W pierwszych trzech
kwartałach Morawiecki nie miał wielu okazji do fetowania nowych inwestycji
zagranicznych, za to jesienią obrodziły one niczym prawdziwki na Kaszubach.
Zasiedziały już w Polsce kanadyjski Bombardier Transportation postanowił
zainwestować ćwierć miliarda złotych w budowę nowej hali we wrocławskiej
fabryce. Będą tam powstawać nadwozia do pociągów dużych prędkości. Tydzień
temu na jej uroczystym otwarciu wicepremier aż kraśniał z zadowolenia: „Cieszę
się, że jeden ze światowych liderów jest z nami tutaj w Polsce (...) Ta inwestycja
wpisuje się w naszą strategię na rzecz odpowiedzialnego rozwoju w obszarze
reindustrializacji”.
Dla uczczenia
finału negocjacji z Daimlerem, który zainwestuje przynajmniej 2 mld zł w
fabrykę silników do mercedesów w podwrocławskim Jaworze, zorganizowano
specjalną konferencję w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Premier Beata
Szydło gratulowała Morawieckiemu sukcesu, a on sam mówił, że to inwestycja
„odzyskana z pozycji straconych” i że będzie „perłą współpracy
polsko-niemieckiej”.
W październiku
wicepremier celebrował też inwestycje Toyoty, która wyłoży 650 min zł na
rozbudowę swoich fabryk w Wałbrzychu (napędy hybrydowe) i Jelczu (silniki
benzynowe), a także południowokoreańskiego LG Chem, który w Kobierzycach na
Dolnym Śląsku zbuduje za 1,3 mld zł fabrykę baterii do samochodów
elektrycznych. Za każdym razem podkreślał zbieżność tych inwestycji ze swoim
planem rozwoju kraju.
Tyle że sednem
strategii Morawieckiego miała być mobilizacja rdzennie krajowego kapitału i
biznesu. On sam, od pierwszych miesięcy w rządzie Beaty Szydło, nie szczędził
cierpkich słów działającym w Polsce koncernom zagranicznym. - Budowanie rozwoju
w oparciu o kapitał zagraniczny to błąd - mówił jeszcze latem. Często też
narzekał, że prawie dwie trzecie polskiego eksportu pochodzi z zagranicznych
fabryk i montowni i że zmiana tego stanu rzeczy jest jego głównym wyzwaniem.
Tymczasem silniki
Daimlera i Toyoty też będą sprzedawane za granicę, a pociągi Bombardiera mają
trafiać do Deutsche Bahn. Nie ma nawet pewności, czy skorzystamy z baterii LG
Chem, bo przecież w przyszłym „samochodzie elektrycznym Morawieckiego” (resort
energii lada dzień ogłosi konkurs na g jego karoserię) dominować mają krajowe
części i komponenty.
Ale mniejsza o sens
retoryki Morawieckiego. Każdy zastrzyk kapitału i know-how (a ostatnie projekty
należą do zaawansowanych technologicznie) jest dla naszej gospodarki bezcenny.
Do tego dochodzą setki i tysiące nowych miejsc pracy - z reguły w mniej
rozwiniętych regionach. Problem w tym, że sfinalizowanych za rządów PiS
inwestycji zagranicznych jest nieporównanie mniej niż za koalicji PO-PSL. W
samym tylko 2015 r. Polska pozyskała ponad 220 bezpośrednich inwestycji
zagranicznych o łącznej wartości kilkunastu miliardów złotych i zajęła pod tym
względem czwarte miejsce wśród krajów Unii i bezapelacyjnie pierwsze w
regionie. Po 10 miesiącach tego roku wyniki są kilka razy słabsze. W dodatku
wśród dużych projektów przeważają reinwestycje obecnych już u nas od lat
koncernów.
- Praca z
zagranicznymi inwestorami jest obecnie dużo cięższa, wszyscy pytają o sytuację
w Polsce, wymagają spotkań z przedstawicielami agencji rządowych - potwierdza
Maciej Dyjas, kiedyś prezes EMPiK, dziś partner Griffin Real Estate, jednego z
największych funduszy nieruchomościowych w naszej części Europy.
Dodaje, że spora część inwestorów, z którymi współpracuje
jego firma, postanowiła zawiesić plany inwestycji w Polsce, „dopóki się nie okaże,
co tu będzie dalej”.
Ale inwestycje
zagraniczne nie były i nie będą głównym motorem rozwoju Polski. Bardziej
kluczowe są inwestycje sektora publicznego (państwa oraz samorządów), już
działających u nas przedsiębiorstw, a także obywateli, którzy kupują na
przykład mieszkania. W zeszłym roku ich łączna kwota przekroczyła 360 mld zł (z
czego prawie 40 proc. przypadło na biznes).
Niestety, o powtórzeniu tego wyniku nie ma co marzyć.
SZUKANIE WINNYCH
Już po i kwartale
spadek inwestycji 1,8 proc. - licząc rok do roku - zaniepokoił analityków.
4,9-procentowy regres w kolejnym wręcz ich zmroził, bo tak źle nie było od
globalnego kryzysu z końca zeszłej dekady. Za kilka dni GUS poda dane za III
kwartał, ale mało kto wierzy w zmianę trendu. Już wiadomo, że wydatki na
inwestycje z budżetu państwa wyniosły do września zaledwie 5,5 mld zł, o połowę
mniej niż przed rokiem najmniej od 2012 r.
Nawet władze PiS
nie próbują już bagatelizować problemu. Ale dla nich to, tradycyjnie, wina
Tuska. - Inwestycje słabną i konieczne jest ich przyspieszenie. Trzeba
nadrabiać tąpnięcie inwestycji, które zafundowała nam koalicja PO-PSL -
stwierdził niedawno wicepremier Jarosław Gowin. Ignorancja czy cynizm?
W 2014 r. dynamika
inwestycji wynosiła blisko 10 proc. Rok później mimo spowolnienia w ostatnich
miesiącach przekroczyła 6 proc. W samym sektorze przedsiębiorstw sięgała
kilkunastu procent. Wzrost PKB przekraczał 3 proc, i to przede wszystkim
inwestycje napędzały gospodarkę.
Teraz na odwrót -
to spadek inwestycji jest głównym hamulcem rozwoju. Jak tak dalej pójdzie,
roczny wzrost PKB wyniesie sporo poniżej 3 proc., a część analityków obawia
się, że nie przekroczy 2,5 proc. A pamiętajmy, że budżet oparto na założeniu,
że wzrost PKB wyniesie 3,4 proc. (po obniżce latem z 3,8 proc.).
Mateusz Morawiecki
zachowuje urzędowy optymizm. Sprowadza problem do zadyszki w inwestycjach
publicznych, wywołanej naturalnym dołkiem w transferze funduszy unijnych,
między jedną a drugą sześcioletnią perspektywą budżetową. Liczy, że w końcówce
roku odżyją one za sprawą budowy dróg oraz linii kolejowych.
Wątpliwe. Po
pierwsze, największe tąpnięcie w inwestycjach widać w sektorze przedsiębiorstw
(ponad 7 proc. W I półroczu), a niewiele z nich jest uzależnionych od środków unijnych.
Po drugie, dołek w napływie pieniędzy z Brukseli jest nieporównanie głębszy
niż sześć lat temu, gdy rozliczano poprzednią perspektywę. To oznacza, że rząd
PiS coraz gorzej sobie z tym radzi.
Owszem, poprzednie
władze też mają swoje grzechy. Po odejściu „głównej księgowej Polski”
Elżbiety Bieńkowskiej na fotel komisarza UE zaczęły się tworzyć zaległości z
rozliczaniem faktur. Pojawiło się nawet zagrożenie, że część środków
przepadnie. To już nie była rzeka unijnych pieniędzy, lecz wciąż wartki potok.
Teraz zmienił się w ledwo ciurkający strumyczek.
PARALIŻ INWESTYCYJNY
Rząd wciąż nie jest w
stanie zaktualizować programu budowy dróg, a plan wielkiej modernizacji
kolejnictwa pozostaje głównie na papierze. Zamiast rozstrzygać wielkie
przetargi infrastrukturalne i podpisywać kontrakty, rząd ugrzązł w negocjacjach
z branżą budowlaną. Eksperci wiążą te opóźnienia z paraliżem decyzyjnym po
zmianie władzy i brakiem doświadczenia obsadzanych przez PiS urzędników.
Efekty są porażające.
W zeszłym roku
otrzymaliśmy z Brukseli ok. 8,7 mld euro netto (po odjęciu składki do budżetu
UE). W tym po trzech kwartałach to ledwie 3,5 mld euro. We wrześniu zostaliśmy
wręcz płatnikiem netto, bo wpłaciliśmy o ponad 60 min euro więcej, niż
dostaliśmy!
Odbija się to na
inwestycjach centralnych, ale jeszcze mocniej na samorządowych. A samorządy do roku
2020 mogą liczyć na prawie 18 mld euro, niemal czwartą część wszystkich
funduszy z Brukseli. - Postrzegamy inwestycje samorządowe jako jedną z kluczowych dźwigni rozwoju gospodarczego w latach 2016-2018 - mówił kilka miesięcy
temu Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju. Tyle że na razie
samorządy wykorzystały dopiero ok. 1 proc. środków unijnych dostępnych na lata
2014-2020, a
w wielu regionach poniżej 1 proc. I niemal pewne jest, że wartość inwestycji
samorządowych spadnie w tym roku przynajmniej o 6-8 mld zł, czyli o jedną piątą
w stosunku do 2015 r.
W poprzednich
latach nieraz raził owczy pęd miast czy gmin do „łykania” unijnych pieniędzy, z
tymi wszystkimi aquaparkami, stadionami, imponującymi salami koncertowymi czy
lotniskami, których koszty utrzymania rozsadzały lokalne budżety. Ale obecnie
wahadło poszło w drugą stronę.
Czasem ten marazm
inwestycyjny wynika z dość kuriozalnych przyczyn. Późną wiosną resort rozwoju
apelował do samorządów, by wstrzymały się z ogłaszaniem przetargów na projekty
finansowane z pieniędzy UE do czasu wejścia w życie noweli ustawy o
zamówieniach publicznych - ta obowiązująca okazała się niezgodna z nowym ustawodawstwem
unijnym.
Rozpisywaniu
przetargów na nowe inwestycje nie służyła też wymiana urzędników w
magistratach i gminach, skutkująca paraliżem decyzyjnym. Swoją rolę odegrał
też strach przed wydawaniem pieniędzy, zwłaszcza gdy nowe władze zarządziły
kontrole wykorzystania środków z lat ubiegłych, a CBA zaczęło sprawdzać
wydawanie unijnych euro w każdym urzędzie marszałkowskim. Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek,
główna ekonomistka Konfederacji Lewiatan, zwraca też uwagę, że wiele samorządów
ograniczyło inwestycje, aby tworzyć rezerwy na wypadek opóźnień w przelewaniu
z kasy państwa pieniędzy w ramach programu 500+. A jeszcze szykuje się reforma
szkolnictwa, za którą też będą musiały zapłacić samorządy.
Doszły też studzące
zapał inwestycyjny zmiany przepisów, np. w kwestii energetyki wiatrowej. -
Wiatraki to praktycznie jedyna nadzieja na spore i regularne wpływy do budżetu
gminy. Jeśli wejdą w życie zapisy o minimalnej odległości wiatraków od
zabudowań, to możemy o tym zapomnieć - zapowiadał wiosną Zbigniew Grabowski,
wójt gminy Wapno w Wielkopolsce. I weszły - wokół dużego wiatraka musi być
niezabudowana przestrzeń o średnicy ok. 4 km, a Wapno i większość gmin nie mają tak
dużych wolnych terenów. Musiały się więc obejść smakiem, jeśli chodzi o farmy
wiatrowe.
PRZEMYSŁ NA HAMULCU
Dużej zadyszki
inwestycyjnej dostała też większość przedsiębiorstw- zarówno prywatnych,
jaki tych kontrolowanych przez państwo. Ponad 7-procentowy spadek ich wydatków
w I półroczu to efekt zapaści inwestycji w maszyny, urządzenia i technologie,
czyli tych najbardziej prorozwojowych.
Marazm widać nawet
w ręcznie sterowanych przez rząd koncernach energetycznych. Obciążone kosztami
„integracji” spółek górniczych i kopalń wprawdzie nadal inwestują, ale robią
to coraz ostrożniej. Wystarczy rzut oka na raporty finansowe za półrocze: w PGE nakłady inwestycyjne były o 11 proc.
mniejsze niż przed rokiem, w katowickim Tauronie aż o 18 proc.
Nie lepiej jest w
branży budownictwa infrastrukturalnego. - Nie tylko rynek inwestycji
infrastrukturalnych się skurczył, podobnie jest w przypadku budownictwa
kubaturowego twierdzi Piotr Janiszewski, prezes Skanska, jednej z największych
w kraju firm budowlanych, która niedawno zapowiedziała zwolnienia grupowe. A
Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek mówi o gwałtownym spadku inwestycji w sektorze
związanym z dostawą wody, gospodarowaniem ściekami i odpadami, a także w
branży transportu oraz gospodarki magazynowej.
Przedsiębiorstwa osiągnęły w I półroczu dobre wyniki
finansowe, w czym pomogły niskie koszty surowców i materiałów. Jednak ciągle
bardzo ostrożnie inwestują, co należy wiązać z niestabilnością polityczną i
restrykcyjnością regulacyjną - komentuje.
Te obawy dotyczą
też właścicieli małych
średnich firm. Wzmożone kontrole skarbowe, widmo do 25 lat
więzienia za przewinienia, często nieświadome, związane z rozliczaniem VAT,
kolejne próby rządu majstrowania przy podatku handlowym, zapowiedź likwidacji
podatku liniowego dla przedsiębiorców czy rzucone przez prezesa Kaczyńskiego
hasło powszechnego podatku obrotowego - to wszystko studzi zapał do
inwestowania. - Wzrasta niepewność związana z polityką rządu, dlatego spadają
inwestycje przedsiębiorstw - mówi Aleksander Łaszek, główny ekonomista Forum
Obywatelskiego Rozwoju, założonego przez Leszka Balcerowicza.
Obawy przed
inwestowaniem widać nawet wśród rolników. Większość z nich spodziewa się spadku
opłacalności produkcji, a nastroje pogarszają rosnące opóźnienia w wypłacaniu
przez rząd dopłat bezpośrednich. Z badań „Kondycja polskiego rolnictwa”,
przeprowadzonych przez firmę Martin & Jacob, wynika, że niemal połowa
rolników nie zamierza w tym roku inwestować.
Słuchając tych
hiobowych wieści, musimy pamiętać, że mimo wyraźnego w poprzednich latach
wzrostu udziału inwestycji w PKB (do 20,1 proc. w 2015 r.) jesteśmy pod tym
względem dopiero w połowie unijnej stawki. A jeśli chodzi o prorozwojowe
wydatki firm w przeliczeniu na jednego mieszkańca - w ogonie. W zeszłym roku
było to ok. 1,3 tys. euro, gorzej wypadła tylko Grecja. W planie Morawieckiego
założono wzrost udziału inwestycji w PKB do 25 proc. W perspektywie 2020 roku,
co oznaczałoby, przy obecnych cenach, kwotę o 120 mld zł większą niż ta z
ubiegłego roku (360 mld zł). Dziś brzmi to jak bajka o żelaznym wilku.
Czeski film z podatkami
Jeśli PiS nowym
superpodatkiem dokręci śrubę przedsiębiorcom, to zaczną oni uciekać za granicę.
Fiskusy w Czechach i na Słowacji czekają na nich z otwartymi ramionami
Radosław Omachel
Ulica Szwabińskiego w Ostrawie, czeskim
mieście tuż przy polskiej granicy, nie należy do najbardziej reprezentacyjnych.
Ale to tu, przed kancelarią podatkową Account Professional, regularnie parkują
reprezentacyjne samochody. Należą do polskich przedsiębiorców, którzy
przenieśli biznes do Czech.
Właściciel i szef
kancelarii, Zbigniew Mrózek, obsługuje głównie lokalne firmy, ale w portfolio
ma także ćwierć tysiąca podmiotów założonych w Czechach przez Polaków.
Wszystko wskazuje, że wkrótce ich sporo przybędzie.
- W ciągu ostatnich trzech tygodni liczba zapytań od
polskich właścicieli firm zwiększyła się trzykrotnie - mówi Mrózek. - Polscy
biznesmeni obawiają się nowego ujednoliconego podatku.
Dziś od jednego
etatu przedsiębiorca i pracownik odprowadzają w sumie osiem różnych danin -
podatków, składek itd. Zastąpienie ich jedną uprościłoby system poboru. Ale
przy okazji tego uproszczenia rząd zamierza pogmerać przy stawkach podatkowych.
Wiadomo, że po wprowadzeniu od początku 2018 r. nowej daniny - która zastąpi
PIT, składki do ZUS i NFZ - zmniejszy się opodatkowanie słabiej
zarabiających, ale za to zarabiający powyżej 6-7 tysięcy złotych miesięcznie
będą płacić więcej.
Najmocniej po
kieszeni dostanie półmilionowa rzesza drobnych przedsiębiorców, którzy dziś
płacą 19-pro- centowy podatek PIT. - Jeśli wierzyć zapowiedziom niektórych
polityków, to obciążenia podatkowe tej grupy wzrosłyby w skrajnych
przypadkach o 60-70 proc. - mówi Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej
Rady Biznesu. - Skutki byłyby dla gospodarki fatalne.
AUTA NA CZESKICH
NUMERACH
Szczegóły nowego podatku rząd ma przedstawić 16
listopada, ale wielu przedsiębiorców nie czeka, aż zapadną ostateczne
decyzje. - Niepokój, który zasiali przedstawiciele rządu, jest na tyle duży, że
już teraz wiele firm przenosi się poza Polskę - mówi Andrzej Sadowski, szef Centrum im. Adama Smitha, które od lat nawoływało do
uproszczenia systemu podatkowego.
- Do tej pory
założeniem firmy w Czechach interesowali się przede wszystkim freelancerzy
świadczący różnego rodzaju usługi. Teraz otrzymujemy mnóstwo zapytań od firm z
innych branż; od produkcji po handel - uzupełnia Piotr Sowiński,
współwłaściciel firmy Prospectum, zajmującej się obsługą prawną polskich
biznesmenów w Czechach i na Słowacji.
Na co mogą liczyć
polscy przedsiębiorcy pod czeską czy słowacką banderą? Choćby na tańszy zakup
samochodu. W Polsce akcyza na rejestrowane po raz pierwszy samochody z
silnikami o pojemności powyżej 2
litrów wynosi 18,6 proc. Wprawdzie jeszcze latem z obozu
rządzącego dochodziły pogłoski planach ścięcia tej stawki do 5,6 proc. (co w
przypadku samochodów kosztujących np. 200 tys. zł dałoby ponad 20 tys. zł
oszczędności), ale urzędnicy resortu finansów policzyli, że budżet straciłby na
tym prawie pół miliarda złotych rocznie. Pomysł więc szybko upadł.
Pan Marek,
wrocławski przedsiębiorca z branży budowlanej, stanął w tym roku przed
koniecznością wymiany trzech wysłużonych dostawczaków na nowe po prawie 140
tys. zł każdy. W sierpniu zarejestrował więc spółkę w Czechach wziął samochody
w leasing na ten nowy podmiot. - Tam nie trzeba płacić akcyzy od samochodów.
Tylko na tym podatku zaoszczędzę prawie 60 tys. zł - mówi biznesmen.
A to jeszcze nie
wszystko, bo czeski fiskus pozwala przedsiębiorcy na pełne odliczenie podatku
VAT przy zakupie samochodu. W Polsce też można odliczyć VAT, ale po pierwsze
tylko połowę, a po drugie nie więcej niż 6 tys. zł. - W sumie na tych trzech
pojazdach oszczędzam ponad 100 tys. zł - mówi wrocławski przedsiębiorca.
Zapowiada, że kolejne auta też będzie leasingowa! przez czeski podmiot.
- Jedyną wadą tego
rozwiązania są czeskie tablice rejestracyjne - przyznaje.
Podobne
udogodnienia są także na Słowacji. To dlatego Czechy i Słowacja stały się w
ostatnich latach mekką dla polskich przedsiębiorców z branży transportowej,
którzy - oczywiście - muszą sporo inwestować w park samochodowy.
Do niedawna
Słowacja była także niezłym miejscem do klasycznych optymalizacji
podatkowych. - Umowa o unikaniu podwójnego opodatkowania między Polską a
Słowacją była tak skonstruowana, że w pewnych okolicznościach osoba fizyczna z
Polski, będąca tak zwanym komplementariuszem słowackiej spółki komandytowej, w
ogóle nie płaciła podatku dochodowego - opowiada Andrzej Dmowski, partner w
kancelarii Russell Bedford Poland, ekspert od przepisów podatkowych. Z
początkiem 2015 roku polsko-słowacka umowa została zmieniona i podatkowa
atrakcyjność Słowacji nieco spadła. Zastąpiły ją Czechy. I to nie tylko ze
względu na niższe stawki.
USTAWA ZE SŁOWNIKIEM
Piotr Sowiński pamięta, jak dekadę temu, wkrótce
po osiedleniu się w Czechach, składał swój pierwszy PIT w urzędzie skarbowym w
Ostrawie. - Nie znałem regulacji podatkowych, więc wziąłem do ręki polską
ustawę o PIT - z nadzieją, że skoro my i Czesi jesteśmy w Unii, to przepisy
będą skonstruowane podobnie. Ale polska ustawa była pogmatwana i nieczytelna.
Znacznie prostsza okazała się lektura przepisów czeskich, mimo że nie znałem
jeszcze języka; wystarczył słownik - wspomina Sowiński.
Czeski system
podatkowy ma nad polskim jeszcze tę przewagę, że urzędnicy skarbówki nie
traktują każdego przedsiębiorcy jak potencjalnego oszusta. - Kiedy świeżo
założona spółka dużo inwestuje, zwykle zaraz potem wnioskuje o zwrot VAT
zapłaconego przy zakupie środków trwałych. W Polsce budzi to od razu podejrzenia
fiskusa, tymczasem w Czechach skarbówka rozsądnie uznaje to za normalny
element działalności gospodarczej - tłumaczy Andrzej Dmowski.
Poza tym w Polsce
przedsiębiorca czeka zwykle na zwrot VAT kilka miesięcy. A zdarzały się
przypadki, w których urzędy skarbowe zwlekały z wypłatą nawet kilka lat! -
Wiele firm tego oczekiwania nie przetrwało - dodaje Dmowski. W Czechach
urzędnicy mają na zwrot VAT 30 dni od złożenia wniosku i od tej reguły nie ma
wyjątków.
Przyjazna skarbówka
to jeden z powodów, dla których pan Jan, przedsiębiorca z Warszawy, założył w
ubiegłym roku spółkę w Czechach. Sam nazywa siebie czechofilem, mówi po czesku,
na przełomie lat 90. i 2000 przez kilka lat prowadził zarejestrowaną w Czechach,
ale działającą głównie w Polsce spółkę handlującą sprzętem i materiałami fotograficznymi.
- Wtedy przekonałem się, że polski i czeski aparat skarbowy to dwa różne
światy. Polska skarbówka kontroluje i nakłada kary. Czeska też kontroluje, ale
nie karze na oślep, tylko pomaga w rozwiązywaniu problemów - mówi pan Jan.
Jego czeska firma
zajmuje się między innymi wydawaniem książek i produkcją filmów. - Z czeskim
fiskusem nie mam najmniejszych problemów. Raz w roku wysyłam zeznanie podatkowe
drogą elektroniczną i to wszystko. Nie dostaję z urzędu skarbowego żadnych
pism, ponagleń. Mam święty spokój, a korzyści finansowe to już tylko dodatek -
mówi.
Żeby przenieść
firmę do Czech, polski biznesmen musi wykazać, że miejscem prowadzenia
działalności jest ten kraj. W wypadku pana Jana nie było z tym problemu. -
Wystarczyło, że zarejestrowałem firmę na czeski adres i założyłem konto
bankowe w lokalnym banku. Resztę procedur rejestracyjnych załatwił pośrednik -
mówi biznesmen. Za wynajem czeskiego adresu, obsługę księgową i konto w
czeskim banku płaci równowartość 120 zł miesięcznie. W Warszawie za samą
księgowość zapłaciłby więcej.
- Na
zarejestrowaniu firmy w Czechach oszczędzam w sumie kilkadziesiąt tysięcy
złotych miesięcznie - mówi z zadowoleniem pan Jan i dodaje, że wkrótce
uruchomi w Czechach fundację. Firmy mają tam prawo do odliczania od podatku
wydatków na kulturę, więc łatwo mu będzie pozyskiwać sponsorów.
BAT NA UCIEKINIERÓW
Tylko czy te wszystkie manewry i uniki są w pełni
legalne? Na początku października ruszyły prace powołanej przez premier
Szydło Rady ds. Przeciwdziałania Unikaniu Opodatkowania, która m.in. ma zająć
się sprawą przenoszenia działalności gospodarczej za granicę. Urzędnicy resortu
finansów już dziś przebąkują, że zabawa w kotka myszkę z przerejestrowywaniem firm może oznaczać w
przyszłości problemy.
Także część
niezależnych ekspertów ostrzega, że polski fiskus może się dobrać do skóry
podatkowej emigracji. Według eksperta od prawa gospodarczego Macieja Pilarka,
partnera w kancelarii Sadkowski i Wspólnicy, samo przerejestrowanie firmy z
Polski do Czech czy na Słowację może nie wystarczyć, żeby tam płacić podatki i
składki ubezpieczeniowe. Bo jeżeli przedsiębiorca większość czasu i tak spędza
w Polsce, to pozostaje polskim rezydentem podatkowym podatki powinien
odprowadzać do polskiego urzędu skarbowego.
- A właśnie że nie
- ripostuje Piotr Sowiński. Proceder przenoszenia firm do Czech trwa przecież
od lat, w ostatnim czasie tylko się nasilił. A jednak polskie izby skarbowe
nie znalazły dotąd podstaw do ścigania takich podatkowych uchodźców. Sowiński
przekonuje, że świadczenie przez firmę z Czech czy ze Słowacji usług dla
klientów w Polsce (a taki w przygniatającej większości jest model biznesowy
firm zakładanych za południową granicą) to nic innego jak zgodna z unijnym
prawodawstwem „wewnątrzwspólnotowa dostawa usług”. A skoro tak, to polskiemu
fiskusowi nic do tego.
Andrzej Sadowski: -
Ani resort finansów, ani urzędy skarbowe nie mają prawa nękać polskich
przedsiębiorców za racjonalne ekonomicznie i zgodne z prawem decyzje.
Członkostwo w Unii Europejskiej oznacza, że można swobodnie przenosić firmy z
jednego kraju do drugiego.
Raczej nie da się
polskich przedsiębiorców wepchnąć w rolę chłopów pańszczyźnianych
przywiązanych do swego pola. Z drugiej strony wzorzec folwarcznych stosunków
niejednemu politykowi pozostaje bliski.
ILE MOŻNA ZAOSZCZĘDZIĆ, PRZENOSZĄC FIRMĘ DO CZECH?
PIT: W Polsce dla
osób prowadzących działalność gospodarczą stawka wynosi
19 proc. W Czechach -15 proc. Dopiero gdy przychody
przekraczają równowartość ok. 200 tys. zł rocznie, rośnie do 22 proc,
Ubezpieczenie
społeczne: Minimalna składka to ok. 650 zł, prawie o połowę mniej niż w
Polsce. Z wyliczeń Piotra Sowińskiego z firmy Prospectum wynika, że osoba,
która prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą i ma 10 tys. zł miesięcznych
przychodów przy ok. 2 tys. zł kosztów (w przypadku niewielkich firm usługowych tyle w przybliżeniu mogą wynosić koszty użytkowania
samochodu, telefonu i obsługi księgowej), na przenosinach do Czech może
zaoszczędzić kilkaset złotych miesięcznie.
Niektóre rodzaje firm
mogą liczyć w Czechach na specjalne przywileje. Drobni przedsiębiorcy
freelancerzy, np. tłumacze, informatycy czy spece od konsultingu, mają prawo
zadeklarować zryczałtowane koszty w wysokości 60 proc, nawet jeżeli w
rzeczywistości są one niższe.
Przy wspomnianych 10 tys. zł miesięcznych przychodów
różnica w opodatkowaniu wyniesie już ponad 1,2 tys. zł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz