Już
słyszymy, jacy to sędziowie są nieetyczni i jak niski jest poziom zaufania do
nich. To przygotowywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami mówi Adam
Strzembosz były prezes Sądu Najwyższego
Rozmawia Rafał Kalukin
NEWSWEEK: Według polskiego rządu Komisja Europejska
przyjęła „nieuprawniona tezę o zasadniczej roli Trybunału Konstytucyjnego w zapewnieniu
praworządności w Polsce”.
ADAM STRZEMBOSZ: Jeżeli przyjmiemy, że Trybunał
Konstytucyjny nie odgrywa zasadniczej roli w państwie praworządnym, to nic nie
stanie na przeszkodzie, aby powrócić do konstytucji stalinowskiej z 1952 r.
Była bardzo demokratyczna, jeśli chodzi o zapisane gwarancje, tyle że za powoływanie
się na nią można było dostać milicyjną pałką. Oczywiście nie porównuję obecnej
Polski do PRL - mówię tylko, że bez Trybunału nie ma mowy o praworządności.
Po co PiS politycznie
kosztowna wojna z Trybunałem?
To jest dążenie do zmiany treści pojęcia „praworządność”.
Do tej pory zawierało gwarancje poszanowania wszelkiego rodzaju mniejszości, a
teraz ma chodzić o to, aby większość mogła wszystko bądź prawie wszystko. I to
władza ma decydować, której mniejszości jakie prawa mają się należeć.
Może taka
praworządność - jeśli opiera się czystych intencjach władzy ma jakiś sens?
Główne zasady działania prawa zostały opracowane jeszcze w
starożytności. Choćby lex retro non agit prawo nie działa wstecz. W stanie wojennym
zarzucono tę regułę i skazywano za czyny, które stały się karalne na podstawie
nowo wprowadzonych i nieprawidłowo opublikowanych przepisów. Gdy w 1990 r.
zostałem prezesem Sądu Najwyższego, wszystkie te wyroki zostały uchylone w trybie
rewizji nadzwyczajnej. Nie było sensu ich analizować, skoro opierały się na
złamaniu elementarnej zasady praworządności. To odpowiedź na pytanie o naturę
obecnego systemu. Jeżeli odchodzi od elementarnych zasad praworządności, to
poszukiwanie dla niego uzasadnień mija się z sensem.
Trybunał
Konstytucyjny desperacko walczył o niezależność, ale wcześniej czy później
nominaci PiS i tak zdobędą nad nim kontrolę.
Tym większe będzie znaczenie sądów powszechnych. Nie mam
zresztą wątpliwości, że kolejny atak władzy zostanie wymierzony właśnie w sądownictwo.
Już słyszymy, jacy to sędziowie są nieetyczni i jak niski jest poziom zaufania
do nich. To przygotowywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami.
Sędziowie faktycznie
nie cieszą się nadzwyczajnym mirem w społeczeństwie.
Bo społeczeństwo nie zna prawdziwego obrazu. Przywołuje się
badanie, w którym zaufanie do sądów wyniosło 27 proc. A wie pan, jaka część
spośród deklarujących negatywne zdanie miała osobisty, choćby jednorazowy
kontakt z sądem? Zaledwie 24 procent! Krytyczną opinię o sądach, na którą powołują
się rządzący, w głównej mierze kształtują więc media. Niestety, te opinie są
urabiane - z setek tysięcy spraw informuje się co najwyżej o kilkudziesięciu.
Przeważnie ciekawe są te, w których sąd zrobił coś kompromitującego. Takie
sprawy też się zdarzają. Ale czy właśnie one powinny decydować wizerunku
polskiego sądownictwa?
Nie ma więc
problemów?
Oczywiście, że są. Co roku do sądów wpływa mniej więcej 15
milionów spraw. 2,5 mln rozstrzyga tzw. sąd elektroniczny w Lublinie, zostaje
więc ponad 12 mln spraw. A sędziów jest niecałe 10 tysięcy. Na każdego wypada
ok. 1250 spraw rocznie.
Każdego dnia pięć
spraw?
I proszę jeszcze pamiętać o urlopach i zwolnieniach
lekarskich! Choć obciążenie sędziów nieco zmniejszają referendarze sądowi
orzekający w sprawach hipotecznych i rejestrowych. Średnia wszystkiego nam jednak
nie powie. W sądach okręgowych apelacyjnych sądzi się przecież znacznie mniej
spraw niż w rejonowych. Za to o wiele poważniejszych. I nie mówię o zabójstwach,
bo akurat te sprawy są zazwyczaj stosunkowo proste. Czego nie można już
powiedzieć o większości spraw gospodarczych.
Do sądów rejonowych trafiają z kolei sprawy prostsze - tyle
że jest ich znacznie więcej. Podobno w wydziałach
karnych na rozpatrzenie jednej sprawy musi wystarczyć średnio 15 minut. To
oczywiście nie jest możliwe, więc ośmiogodzinny dzień pracy sędziego jest
fikcją.
Jak sobie taki sędzia z tym radzi?
Otóż nie radzi! W warszawskich sądach
rejonowych przeprowadzono niedawno badania psychologiczne. Poziom stresu jest
tak wysoki, że gdyby chodziło o policjantów, to nie zostaliby oni dopuszczeni
do służby. Polski sędzia przez cały czas jest napięty. Z tego powodu popędza
świadków i strony. Bezceremonialnie przerywa, gdy na sali sądowej mówi się nie
na temat albo powtarza złożone wcześniej zeznania. Słyszymy potem, że sędzia
był wyniosły albo niegrzeczny i taka opinia idzie w Polskę. Główny powód to
stres.
Co z tym zrobić? Dopuścić
więcej sędziów do orzekania?
Są tańsze sposoby. Jeśli w
referacie warszawskiego sądu rejonowego przykładowo jest 300 spraw, to już w
białostockim - raptem 50. Trudno się więc dziwić, że sędziowie nie chcą sądzić
w stolicy; tu jest największe obciążenie sprawami, a do tego najwyższe koszty
życia - zwłaszcza wynajęcia mieszkania. Można by temu trochę zaradzić,
wprowadzając, jak przed wojną, dodatki mieszkaniowe dla stołecznych sędziów.
Albo upowszechnić rozwiązania stosowane przez Sąd Najwyższy, który po prostu
kupił pulę mieszkań.
Inny pomysł to funkcjonujące przed
wojną w niektórych częściach kraju tzw. sądy pokoju, powołane do osądzania
drobnych spraw. Same korzyści: sąd jest bliżej obywatela, nie trzeba tak
długo czekać na osądzenie prostej sprawy, jest taniej. Bo sędziowie pokoju
pracują społecznie, tylko za ryczałt. Mamy przecież tysiące prawników
pracujących poza zawodem. Szkoda ich nie wykorzystać. Inny przykład, z którym
zetknąłem się we Francji: powód skarży sąsiada, że ten na swojej posesji
generuje smród. Co robi sędzia? Zamiast powoływać świadków, jedzie na miejsce,
pociąga nosem i wydaje wyrok.
U nas tak się nie da?
Nie mamy podstaw prawnych, dopiero
trzeba je stworzyć. Niestety, sygnały z Ministerstwa Sprawiedliwości wskazują
na zupełnie inny kierunek zmian. Dosyć przerażający. Słyszymy, że zostać mają
tylko dwa szczeble: sądy okręgowe i apelacyjne. W miejsce obecnych sądów
rejonowych powstaną zaś wydziały zamiejscowe sądów okręgowych. Tym samym
otworzy się możliwość przesuwania sędziów z sądu do sądu - na wielką, wręcz
nieograniczoną skalę! Daje to administracji niesłychaną władzę nad
sądownictwem.
W jaki sposób?
Proszę sobie wyobrazić, że sędzia
w Otwocku czymś się naraził. To przeniesiemy go do Wołomina i będzie miał w jedną
stronę dwie godziny jazdy do pracy. W ten sposób można wywierać naciski na każdego.
Już w II RP wykorzystywano reorganizacje systemu sądowniczego do usuwania
niewygodnych sędziów. Teraz też tak będzie i minister sprawiedliwości nawet nie
pobrudzi sobie rąk. Wszystko za niego zrobią prezesi sądów. Nie mam bowiem
wątpliwości, że nowa ustawa umożliwi powołanie tak uległych prezesów, jak to
tylko możliwe.
Czy władza jest w stanie
zbudować własny korpus dyspozycyjnych sędziów?
Jestem realistą. Jeśli pojawi się
zapotrzebowanie na nowych prezesów sądów, z pewnością znajdzie się niejeden
ambitny Tak już się zresztą dzieje. Znam przypadek rozmowy sędziego z prezesem
sądu o tym, jaki powinien zapaść wyrok w pewnym procesie politycznym. Wzywam
sędziów, którym przydarzy się coś podobnego, aby zawiadamiali prokuratora!
I tak umorzy postępowanie...
Ale sprawie można nadać rozgłos.
To jedyny bicz na takie praktyki.
Czy sędziowie dadzą się
podzielić?
Próbuje się ich rozgrywać. Tych z
sądów rejonowych nastrajać przeciwko tym z okręgowych. Bo są bardziej obciążeni,
a w obecnym systemie możliwości awansu są w dużej mierze zablokowane. Po 1989
roku jedna grupa błyskawicznie awansowała i do dziś trzyma swe miejsca, a
przecież w sądach do tej pory nie obowiązywała zasada wahadła politycznych
nominacji, co czasem pozwala rozładowywać frustracje.
I obietnica awansu wystarczy,
aby wyrzec się zawodowego etosu?
Pamiętam swoją rozmowę z początku
lat 70. z ówczesnym prezesem sądu wojewódzkiego w Warszawie. Powiedział:
„Gdyby wszyscy sędziowie potrafili odmawiać władzy, to ja bym już wiedział,
jak nas bronić przed naciskami”. Miał rację. Sam potrafiłem odmawiać, ale
władzom wystarczał choćby jeden dyspozycyjny sędzia na wydział, do którego
trafiały sprawy o politycznym znaczeniu.
Za komuny. Uważa pan, że
dzisiejsi sędziowie - elita przeważnie wykształcona już w wolnym kraju
będą powielać stare wzorce?
W stanie wojennym blisko 43 procent
politycznych spraw rozpatrywanych przez Sąd Wojewódzki w Warszawie zakończyło
się w pierwszej instancji uniewinnieniem. A tam, gdzie zapadały wyroki
skazujące, przeważnie był głos votum separatum. W naprawdę ciężkich
warunkach ujawniło się więc bardzo wielu ludzi z charakterem. A czy te raz
będzie tak samo? Nie wiem. Trudno mi jednak zakładać, że w 10-tysięcznej grupie
zawodowej wszyscy zachowają odpowiednio wysoki poziom etyczny. Bo, podkreślam,
władza nie musi łamać większości - tych ważnych z jej punktu widzenia sprawnie
ma aż tak wiele. Chyba że chodzi o to, aby dowolny poseł PiS mógł dzwonić do
sądu w prywatnej sprawie dotyczącej np. zięcia. Tego się jednak nie
spodziewam.
Jak się pan czuł w rozmowie
z Ewą Stankiewicz w TV Republika, gdy brutalnie oskarżyła pana o zablokowanie rozliczeń w
sądownictwie i chronienie zbrodniarzy w togach?
Byłem zaskoczony. Nie odmawiam wypowiedzi
żadnym mediom, bo nie chcę być posądzany o stronniczość. Zresztą już wcześniej
byłem gościem tej stacji. Dziennikarka prowadząca wtedy rozmowę też była
niegrzeczna i próbowała dowieść, że sądy nie oczyściły się po upadku komunizmu.
Przypomniałem wtedy, że w warszawskich sądach były dwie osoby, które
środowisko uważało za symbol stanu wojennego. Jedna z nich to Andrzej Kryże - w
latach 80. tak znienawidzony, że nikt nie chciał siedzieć z nim w pokoju; a po
latach został wiceministrem sprawiedliwości w rządzie PiS. Prowadząca próbowała
mnie uciszyć. Mówiła: „Tak, ja wiem”. Ona wie, ale czy widzowie też wiedzą?
-
Pańskie słowa sprzed lat o tym, że „sądy oczyszczą się same”, w prawicowych mediach
powracają jako szyderstwo. A przy okazji jako uzasadnienie do zmian w
sądownictwie.
A kto niby miał wtedy oczyszczać?
Kto miał weryfikować sędziów po 1989 roku? Adwokaci? Co by powiedziano, gdyby
adwokat negatywnie zweryfikował sędziego, u którego wcześniej przegrał
sprawę? Nie istniał zbiorowy mechanizm weryfikacji, mogły być tylko
indywidualne postępowania dyscyplinarne za uchybienie niezawisłości
sędziowskiej w PRL. Sam je przeforsowałem. Proponowałem, aby najpierw zebrać z
każdego okręgu wszystkie sprawy o charakterze politycznym przeprowadzić
analizę, kto jak sądził. Jeżeli w podobnej sprawie jeden sędzia dał trzy lata,
a drugi - pół roku w zawieszeniu, to coś już mówiło. Ale okazało się, że to
nie takie proste. Pamiętam sędziego, który orzekł cztery lata więzienia, a
przed sądem dyscyplinarnym bronił się, że mógł przecież orzec dożywocie. I co z
nim zrobić? Wyliczać normy łagodnego wyroku, odnosząc je procentowo do
najsurowszego orzeczonego wyroku? Tylko że jak sędzia wydał zbyt łagodny
wyrok, to więcej politycznych sprawnie dostawał. Gdyby ujawniono grupę sędziów
preferowanych przez ówczesne władze, wyniki postępowań dyscyplinarnych byłyby
całkiem inne. Postępowania dyscyplinarne niestety dały mizerne efekty. Ale
chyba nie mogło być inaczej przy braku głębszej analizy orzecznictwa, na co
państwo nigdy się nie zdobyło. Dziś jest już za późno. Jeżeli w najbliższej
przyszłości Trybunał Konstytucyjny zostanie sprowadzony do roli atrapy, sądy
staną się podstawową strukturą chroniącą prawa człowieka i obywatela.
Usprawniajmy ich działalność, ale przede wszystkim brońmy przed uzależnieniem
od władzy wykonawczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz