Prof.
Bohdan Jancelewicz przez 50 lat badający wypadki lotnicze porządkuje naszą
wiedzę i niewiedzę o katastrofie smoleńskiej
GRZEGORZ RZECZKOWSKI: -I
znowu słyszymy, że to nie był wypadek, tylko najpewniej zamach. Mówi
o tym komisja MON powołana przez Antoniego
Macierewicza. Dowodów na zamach lub sabotaż szukają też służby na czele z
prokuraturą, która zarządziła ekshumację ciał ofiar.
BOHDAN JANCELEWICZ: -
Zacznę od wyjaśnienia, dlaczego w ogóle zabrałem się za samodzielną analizę przyczyn
wypadku smoleńskiego. Prawie 50 lat pracowałem w komisjach badających wypadki
lotnicze, uczestniczyłem w badaniach kilkudziesięciu. Byłem członkiem komisji
rządowej badającej wypadek samolotu Ił-62 Lotu, który w 1980 r. rozbił się,
podchodząc do lądowania na Okęciu, oraz konsultantem ekspertów pracujących
przy badaniu najbardziej tragicznej w skutkach w naszej historii katastrofy
kolejnego Iła-62M z 1987 r. Dlatego niejako instynktownie postanowiłem
zweryfikować zarówno protokoły MAK, jak i komisji Millera dotyczące katastrofy
smoleńskiej.
Analizowałem ten wypadek przede wszystkim w oparciu o zapisy rejestratorów
pokładowych: FDR (parametrów lotu) i CVR (zapisu rozmów
w kokpicie) oraz opisy topografii terenu na podejściu do pasa. Korzystałem także
z podstawowych charakterystyk aerodynamicznych oraz
opisów struktury płata nośnego Tu-154M, które to dane otrzymałem od służb
technicznych Lotu. Dążyłem do odpowiedzi na pytanie: co tak naprawdę się
stało? Szczególnie w ostatnich, krytycznych 20 sekundach lotu.
I do czego pan doszedł?
Efektem tych prac było utworzenie
spójnego ciągu przyczynowo-skutkowego, odniesionego do wspólnej podstawy
czasu. Moje opracowanie prezentowałem parokrotnie na seminariach i konferencjach, w których uczestniczyli specjaliści z tego
obszaru inżynierii lotniczej. Ze smutną satysfakcją przyjmowałem każdorazowo
akceptację moich wniosków: w konsekwencji różnych błędów
pilotażowo-nawigacyjnych popełnionych na pokładzie prezydenckiego samolotu
oraz bardzo chaotycznej korespondencji radiowej między załogą a kontrolerem na
wieży lotniska doszło do naruszenia elementarnych zasad bezpieczeństwa w ruchu
lotniczym. To prowadziło do katastrofy Gdy skończyłem analizę, poczułem
ogromny smutek.
Dlaczego?
Bo to, biorąc pod uwagę przyczyny,
był w istocie dość banalny wypadek o jakże tragicznych skutkach. Nawet nie
trzeba było przesłuchiwać świadków, by dowiedzieć się, dlaczego do tego
doszło. Wszystko jest w zapisach parametrów lotu i rozmów załogi w kokpicie oraz wynika z analizy właściwości
aerodynamicznych i struktury płata nośnego
samolotu.
Mocna teza.
Przykro to mówić, bo to ogromna
tragedia, zginęło 96 osób, z prezydentem i jego żoną na czele, ale, niestety
takie wnioski są uprawnione. Abstrahuję już nawet od tego, że lot przy takich
warunkach atmosferycznych w ogóle odbył się na lotnisko o takim standardzie
jak Siewiernyj.
System lądowania na tym lotnisku był oparty o tzw. dwa NDB, czyli
radiolatarnie i radar zbliżania. Cała
procedura lądowania w Smoleńsku z użyciem tych urządzeń jest znana, dokładnie
opisana, można ją było wyszukać nawet w internecie.
Jedna radiolatarnia, tzw. bliższa, umieszczona jakiś kilometr przed progiem
pasa, a druga, tzw. dalsza - sześć kilometrów przed progiem. Każda z nich
nadaje sygnał radiowy w alfabecie Morse’a na określonej częstotliwości. Pilot
musi dokładnie dostroić radiokompasy pokładowe do częstotliwości stacji naziemnych
i wówczas, jeżeli wskaźnik pokładowy pokazuje zero, a sygnał jest zgodny z
nadawanym przez radiostację, pilot wie, że oś podłużna samolotu jest skierowana
w stronę tej radiostacji. Jeżeli jednocześnie znajdująca się na pokładzie
żyrobusola, poprawnie ustawiona przez załogę, pokazuje tzw. kurs pasa, oznacza
to, że samolot przemieszcza się w płaszczyźnie przechodzącej przez oś pasa.
Podstawową informacją jest także wysokość lotu, wskazywana przez
barycz- ny wysokościomierz ustawiony zgodnie z informacją otrzymaną od
kontrolera z wieży Na lotnisku Siewiernyj samolot nad dalszą radiolatarnią
powinien być na wysokości 300
m nad poziomem lotniska, nad bliższą - 70 m. Ale instrukcja lotniska
w Smoleńsku zawiera nakaz, że jeśli na 100 m, czyli jeszcze przed drugą
radiolatarnią, pilot nie widzi ziemi, musi odejść na drugi krąg w kursie pasa
do wysokości 200 m
i dalej, po skręcie wprawo, wznieść się na wysokość 500 m, by kontynuować
określone zadanie.
Samolot prezydencki poprosił kontrolera o próbne podejście do lądowania
i takie zezwolenie otrzymał, z przypomnieniem o obowiązującej granicy
schodzenia nie niżej niż 100 m.
Bezwzględnie. Nie istnieje w zapisanej korespondencji zezwolenie na
lądowanie, bo kontroler w tych warunkach meteorologicznych nie mógł tego
zrobić. Ale załóżmy, że pilot uważał, że da radę bezpiecznie posadzić maszynę
na pasie. Warunkiem było jednak odpowiednie ustawienie przyrządów nawigacyjnych
- żyrobusoli, wysokościomierza barycznego oraz
radiokompasów. Pilot prezydenckiego tupolewa komunikat o ciśnieniu otrzymał,
poprawnie też wskazywała żyrobusola (kurs pasa 259 stopni). Radiokompasy
pokładowe nie były jednak poprawnie dostrojone do częstotliwości stacji
naziemnych, co prawdopodobnie było przyczyną, że tor lotu samolotu był
odsunięty o około 70 m
w lewo od osi pasa. Błędne wskazania radiokompasów łatwo sprawdziłem,
korzystając z elementarnej trygonometrii zapisu wskazań z miejsca zderzenia z
powierzchnią ziemi. Brak wyjaśnienia tego faktu to jedna z niedoróbek obu
komisji, choć niemająca wpływu na poprawność wniosków końcowych.
Czyli, nawet gdyby tupolew
doleciał do lotniska, mógłby się
rozbić, bo nie wcelowałby w pas.
Zgadza się. Ale poważnym błędem
jest to, co załoga zrobiła z wysokościomierzem barycznym, który jest sprzęgnięty
z systemem TAWS, ostrzegającym przed zderzeniem z ziemią. Na około 40 sekund
przed potencjalnym zderzeniem system wysyła ostrzeżenia terrain ahead, czyli
ziemia przed tobą, a jeśli pilot nie reaguje, to na około 20 sekund przed
prawdopodobnym zderzeniem wydaje komendę, podkreślam, komendę: pull up, czyli
ciągnij do góry. Każdy pilot ma wtedy obowiązek dać pełen gaz, ściągnąć wolant i przerwać podejście. A co robi załoga?
Zmienia ustawienia wysokościomierza - prawdopodobnie na pozycję atmosfery
standard, czyli dodaje około 150
m. To spowodowało, że TAWS zamilkł.
Zamiast wskazaniami wysokościomierza barycznego posłużono się więc
radiowysokościomierzem, który jednak tylko w locie bez dużych przechyleń
pokazuje aktualną odległość od ziemi, nie jest więc przydatny w terenie pofałdowanym,
takim jak przed Siewiernym. Samolot był w tzw. konfiguracji „do lądowania” -
podwozie, klapy i sloty ustawione do pozycji „wychylone”, ciąg silników
odpowiednio dobrany. Można przyjąć, że wynikało to z decyzji o lądowaniu z tzw.
szczura, czyli z bardzo niskiego lotu, ale z zachowaniem kontaktu wzrokowego z
ziemią. W pewnym momencie samolot znajdował się nawet trzy-cztery metry poniżej
pasa!
Te okoliczności legły u podstaw dalszego, tragicznego przebiegu lotu. Na
jego trasie zamiast progu pasa pilot zobaczył kępę drzew, zareagował bardzo
emocjonalnie sterownicą steru wysokości i dźwigniami ciągu wszystkich trzech
silników. Było jednak zbyt blisko przeszkody. Nastąpiło zderzenie z koronami
drzew, co uszkodziło sloty i klapy, zmieniając właściwości aerodynamiczne płata
tak, że siła nośna zmniejszyła się o około 30
proc. poniżej wartości potrzebnej do utrzymania lotu wyłącznie poziomego. Tak
wynika z zapisów współczynnika na rejestratorze FDR, gdzie również znajduje
się zapis, że osiągnięty został krytyczny kąt natarcia. Ta informacja dotyczy
bryły płata już po uderzeniu o wierzchołki drzew.
Twierdzi pan, że z powodu
utraty siły nośnej los samolotu był przesądzony już po zderzeniu z pierwszymi
drzewami, a jeszcze przed brzozą, która spowodowała oderwanie fragmentu lewego
skrzydła.
To można wyczytać z danych zebranych
przez rejestrator parametrów lotu, czyli tzw. czarnej skrzynki, która zbiera
ponad 50 różnych informacji, między innymi stosunek siły nośnej do siły
ciężkości. W zapisie rejestratora widać dokładnie, że, jak powiedziałem, już po
pierwszym zderzeniu z drzewami tupolew stracił gwałtownie siłę nośną 30 proc.
poniżej wartości, która zapewnia lot poziomy. W tym momencie w ciągu
niespełna dwóch sekund rozgrywał się wypadek. Samolot przepadał, będąc 12 m nad ziemią. Nawet gdyby nie zahaczył o brzozę, nie miał
szans uniknąć katastrofy. Kwestią było tylko to, jaka będzie konfiguracja
zderzenia z ziemią.
Dlaczego na ratunek nie było szans? Ze względu na uszkodzone skrzydła
- lewe mocniej niż prawe - a precyzyjniej mówiąc,
sloty i klapy. Z zapisów rejestratora wynika, że maszyna zaczęła się przechylać
na lewą stronę na tyle mocno, że końcówka lewego skrzydła była prawie o dwa
metry niżej niż prawego.
Oczywiście pilot, jak wspomniałem,
zareagował - przesuwając jednocześnie dźwignie ciągu silników na pełną moc
i ściągając wolant na siebie tak mocno, że wychylił
go znacznie bardziej, niż to jest możliwe ze względu na ogranicznik ruchu. Ale
mimo to samolot zbliżał się do ziemi. Raz ze względu na to, że teren nadal się
wznosił, dwa ze względu na cechy bezwładnościowe - turbiny silników potrzebują
kilku sekund, by wejść na maksymalne obroty. Wtedy doszło do zderzenia z brzozą,
które ostatecznie przesądziło o losie tupolewa. Po utracie końcówki skrzydła
długości około sześciu metrów samolot wykonał obrót wokół osi podłużnej o około
150 stopni i uderzył o ziemię w pozycji prawie
odwróconej i z przodem bardzo pochylonym w stronę ziemi.
Niektórzy z komisji MON
twierdzą, że samolot powinien ściąć brzozę i polecieć dalej. Może z uszkodzonym skrzydłem, ale nie z
oderwanym.
Ależ brzoza została przez skrzydło
ścięta! I to w mgnieniu oka - kontakt z brzozą trwał poniżej jednej setnej
sekundy. Jednak drzewo uszkodziło nadwerężone poprzednimi uderzeniami konarów
skrzydło. W efekcie jego końcówka została oderwana przez obciążenia
aerodynamiczne, które na nią oddziaływały. Wywołane nimi obciążenia wewnętrzne
to momenty gnące, siły tnące oraz moment skręcający w kierunku „na nos”. Te
obciążenia wywołały najbardziej niekorzystny dla konstrukcji cienkościennej
stan naprężenia w górnej części uszkodzonej już struktury, czyli jednoczesne
ściskanie i ścinanie. To było przyczyną odłamania końcowej, około
sześciometrowej, części lewego skrzydła. Ta część zaś, mając dużą energię
kinetyczną, poleciała do przodu wlocie bardzo chaotycznym.
Czy mogą pojawić się jakieś
nowe fakty, które zmienią tę wiedzę na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej?
Nie widzę takiej możliwości. To,
co się w Polsce dzieje wokół tej tragedii, służy wyłącznie chęci osiągnięcia
zysków politycznych, co mnie nie tyle nie interesuje, co bardzo niepokoi, bo
wpływa negatywnie na bezpieczeństwo lotów. Jeśli wymyśla się takie
scenariusze, to nie da się sformułować zaleceń profilaktycznych, a tym
bardziej ich wdrożyć.
Prof. Bohdan Jancelewicz - emerytowany pracownik naukowy Politechniki
Warszawskiej, wieloletni wykładowca na Wydziale Mechanicznym i Energetyki
Lotnictwa tej uczelni, specjalista konstrukcji lotniczych. Był członkiem
najpierw Głównej, a potem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych
(PKBWL).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz