Kit tanio sprzedam
Co innego mówi się w kampanii wyborczej, a
co innego robi po wyborze” - stwierdza z niewinnym uśmiechem pan Magierowski.
Moja żona wybucha śmiechem prawdziwym, a jej śmiech zaraża mnie i śmiejemy się
teraz we dwójkę, czyli z Magierowskim we trójkę. Wcześniej parokrotnie tymi
słowami wyjaśniał zachowanie pana Dudy. Ale nie będę z niego kpił. Coś mi
bowiem nie dało spokoju. Tak jawne przyznanie się do oszustwa wyborczego -
owszem, nieformalnego, bo nikt przecież głosów nie sfałszował ani ich krzywo
nie policzył, ale przyjęcie za oczywistą oczywistość, że obietnice wyborcze są
kłamstwem, kitem wyssanym z palca, wywiedzeniem „ciemnego ludu” w szczere pole
- zmusiło mnie do zastanowienia. Jeszcze niedawno politycy obiecywali rzeczy,
które wyglądały realnie i wydaje się, że robili to szczerze, bo tak im wychodziło
z prognoz i analiz, wyliczeń i dostępnych danych, i jeśli ich potem nie
realizowali, to dlatego, że dopiero po wyborze zderzali się z nowymi danymi,
zawartymi umowami i sojuszami, które krępowały ręce. Ale kiedy Wałęsa
obiecywał każdemu po 100 milionów starych złotych, czuć było na kilometr, że to
humbug; także Kwaśniewski każdemu młodemu małżeństwu nowe mieszkanie rzucił,
jakby to był papierek od cukierka - obaj wiedzieli, że to kit, bo przecież nie
mieli takich uprawnień jako prezydenci, by obiecywać tego typu rzeczy.
Prezydent nie ma w katalogu uprawnień takich możliwości - ani nie zawiaduje
państwową kasą, ani nie buduje mieszkań.
Jednak tym razem
chodzi o co innego. Weszliśmy w nową epokę, w której demokracja przeżywa wielki
„fuck up”. Co i rusz dostaje ścierką w twarz, staje się kpiną samą z siebie,
jest reality show z wybieraniem Gulczasa w miejsce Mazowieckiego, jeden do
jednego kalką internetu w realu. Człowiek mówi: „Nigdy na oczy nie widziałem
Putina, nigdy z nim nie rozmawiałem”, a potem mówi: „Oczywiście, znam Putina
doskonale, świetnie nam się rozmawiało” - i ludzie nie reagują, bawi ich to i
lubią gościa jeszcze bardziej. Krzyk: „Wybieramy go!” i pędzą do urn. Pięć lat
temu ów kandydat napisał w internecie: „Większość Amerykanów to banda jebanych
idiotów” i wiedząc o tym, Amerykanie zechcieli go na prezydenta.
Demokracja
zakładała zbiorową mądrość ludu przy podejmowaniu decyzji. Wspólną, rozważnie
podjętą decyzję. Rozumną. W praktyce oznaczała, że ktoś, kto nie ma pojęcia o
finansach, ma tak samo ważny głos jak ten, co jest w tej dziedzinie laureatem
Nobla. Dwóch analfabetów przegłosuje noblistę, choćby wrzeszczał wniebogłosy,
że to zrujnuje państwo. Tak zbiorowa mądrość staje się zbiorową głupotą narodu.
Kiedyś
społeczeństwa były rolowane skrycie, kłamstwa były tuszowane, ciemne sprawki
czyniono niewidzialnymi. Dziś narody są w kampaniach jawnie robione w konia i
mało tego: są o tym uprzedzane. Wykłada się foldery z mętnymi dokonaniami
kandydatów, które niedawno dyskwalifikowały ludzi idących do polityki, a teraz
dają im dodatkowe punkty. Ten kradł, bankrutował, tamten gwałcił własną żonę,
ten nie płacił podatków, znieważał kobiety, pokazywał fiutka na Instagramie,
tamta zatrudniała ludzi na czarno, a ta nie miała żadnych e-maili na lewym
serwerze, no, może trochę, no jakieś pół miliona, nie, nie były tajne, to
znaczy może były, ale potem. Skończyła się szarmancja i w miejsce „nie zgadzam
się” leci „jesteście idiotami”, „wypadek” staje się „zamachem”, „500 zł dla
każdego” staje się „dla co drugiego”, a „obniżymy podatki” staje się
„podnosimy je”, bo przecież kampania to co innego niż real. Dziś narody
dokonują wyboru w oparciu o pewność, że wybierają lepszego kłamcę i kiciarza,
większego chama (chamstwo jest widowiskowe i imponuje) i pełną świadomość, że
wiedza z internetu jest równie kłamliwa, poprzekręcana, celowo oszczercza. Bo
przecież to tylko zabawa w wybory - wybieramy Gulczasa albo Brexit (ale jaja),
albo mordercę Duterte (ten dotrzymał słowa, morduje niewinnych ludzi tak, jak
obiecał). I o tym mówi Magierowski, który legalizuje ów trend, czyni go jawnym
i oczywistym standardem. Idą nowe czasy, polityka to teraz coś innego, niż było
kiedyś, to już nie jest misja ze śladami pozorów, to teraz jawny przewal,
mistyfikacja rodem z Pudelka. Wybieramy miss, która jest na kilogramach botoksu
i ma zasłoniętą twarz, bo może nie jest kobietą. I żeby się potem nikt nie
zdziwił, że jak polityk obieca Wam milion samochodów na prąd w 10 lat, choć
cała światowa produkcja Tesli to 200 tys. rocznie, to przecież jasne było, że
to tylko trik wyborczy, teraz odwalcie się, kupcie sobie matchboxa.
Zbigniew Hołdys
Dopiero cztery
Drodzy i umiłowani liberalni bracia w
klęsce! Nie pękajcie i nie upadajcie na duchu! Zwycięstwo Trumpa to dopiero
czwarty z rzędu cios w czaszkę, jaki przyszło nam zainkasować, licząc polskie
wybory prezydenckie i parlamentarne 2015 oraz Brexit. Cóż to jest, pytam się ja
Was? Nasi ukochani bracia z PiS tylko na domowym gruncie musieli odcierpieć
siedem paskudnych nokautów, o emocjonalnych przykrościach zagranicznych nie
wspominając. Przypomnijcie sobie, jak cierpieli, że kończy się cywilizacja
białego człowieka, kiedy Amerykanie wybrali czarnego. Więc my musimy dać sobie
radę z pomarańczowym.
A pomyśleliście,
jak nasi ukochani bracia z PiS cierpieli, kiedy Kanada wybierała Justina
Trudeau? Powiecie: a co im przeszkadzał Obama czy Trudeau? No przeszkadzał
jeden z drugim, emocjonalnie przeszkadzał, jak kamyk w bucie uwierał, szkodził
arcypolskiej duszy, psuł narodowy dobrostan, w dodatku jeden z nich
kolorystycznie nie wpisywał się w tradycyjne pojmowanie porządku świata.
Teraz więc
cierpimy my. I to subiektywne poczucie cierpienia jest bardzo istotne.
Zwycięstwo Trumpa można przyjmować z bólem i niepokojem z wielu powodów. Dla
mnie akurat najbardziej złowieszcze są jego wypowiedzi podważające sens
istnienia NATO, zobowiązań sojuszniczych, nieskrywana fascynacja Putinem, głosy
z jego najbliższego otoczenia - i to wygłaszane publicznie i pod nazwiskiem -
że kraje bałtyckie to de facto przedmieścia Petersburga, więc nie należy zbyt
nachalnie myśleć o ich obronie. Myśl o tym, że na czele supermocarstwa staje
osobnik infantylny i emocjonalnie niezrównoważony, również nie poprawia
samopoczucia. Podobnie jak świadomość, że oto świat powinien się modlić za
sprawność mechanizmów zabezpieczających amerykański system polityczny przed
nieprzewidywalnym.
Ale są jeszcze
uczucia bardziej abstrakcyjne. Nasi ukochani bracia z PiS ubolewali po wyborze
Baracka Obamy, że oto kończy się cywilizacja białego człowieka, a ten nowy
wyłaniający się świat wydawał im się groźny i niepewny. No i teraz, umiłowani
liberalni bracia, przyszło na nas.
Świat z
pomarańczowym prezydentem wydaje mi się dużo mniej bezpiecznym miejscem do
życia i planowania przyszłości, niż był jeszcze kilka dni temu. Mogę się mylić?
Mogę. Okaże się niegroźny? Republikańskie wygi z otoczenia elekta schłodzą
trumpowe putinofilskie
emocje? Nie pozwolą na pogrążenie się Stanów w niebezpiecznym,
choćby dla nas, Polaków, izolacjonizmie? Być może i oby. Być może się mylę, ale
moje poczucie jest właśnie takie. A subiektywne uczucia to podstawa percepcji
rzeczywistości. Mój ulubiony mesjasz wykluczonych, skrzywdzonych i poniżonych,
czyli Paweł Kukiz, sam nigdy wykluczony, skrzywdzony ani poniżony nie był, co
więcej, nawet gdybyście zajęli się takimi przyziemnościami jak stan
materialnego posiadania, który osiągnął w III RP, to daj Boże, sam bym się z
nim chętnie zamienił na ułamek tego, co ma. A jednak nie dość, że krucjatę
subiektywnie wykluczonych, skrzywdzonych i poniżonych skutecznie poprowadził,
to, zdaje się, na serio uważa, że każde z tych kryteriów do niego pasuje. Nic
nowego pod słońcem. Feliks Dzierżyński z biedoty uciśnionej nie pochodził.
Co gorsza, dobra
zmiana dotknęła USA, które w moim subiektywnym rozumieniu świata były
potencjalnie ostatnią instancją liberalno-demokratycznego porządku na szeroko
rozumianym Zachodzie. Do którego od zawsze chciałem przynależeć i wydawało mi
się, że stało się tak po upadku komunizmu w 1989 roku. Czyli: jakiekolwiek by
szaleństwa zaczynały trawić odległe części globu czy mojego kraju, to zawsze
pozostaje twierdza Ameryka, obietnica minimum racjonalizmu i przewidywalności.
Wraz z wyborem Trumpa wszystko staje się w zły sposób możliwe.
Drodzy i umiłowani
liberalni bracia! Jeżeli w ogólnym poczuciu wściekłości i irytacji odczuwacie
coś na kształt złośliwej satysfakcji, że oto nie tylko Wy, nad Wisłą, musicie
cierpieć za sprawą barokowo rozbuchanej psychiki paru gości, bo i Amerykanie
będą mieli swój ubaw, to nie cieszcie się zbyt szybko. Większość wyborców
poniżej 40. roku życia, a zwłaszcza poniżej trzydziestki, głosowała na
Clinton, a w zasadzie przeciw Trumpowi. Podobnie było w Wielkiej Brytanii:
młodzi byli przeciw Brexitowi, za Unią. Czyli nasi ukochani bracia Amerykanie
mogą pomarańczowego prezydenta przecierpieć, są przesłanki, że w przyszłości będzie
lepiej. A u nas na odwrót. Najbardziej narodowo-dobro-zmianowo wzdęci są
młodzi. Więc jeszcze pocierpimy, drodzy i umiłowani.
Marcin Meller
Komitet centralny marszu
Nie przypuszczałem, że taki jestem
uczuciowy, ale żal mi się Anglików zrobiło. Kilka chwil oglądałem w telewizji uroczystości Dnia Pamięci
w Londynie, podczas których uczczono żołnierzy poległych w obu wojnach
światowych. Była rodzina królewska, rząd z panią premier, politycy opozycji,
prymas Kościoła anglikańskiego i mnóstwo innych ludzi - zapewne różnych
przekonań. Uroczystość okazała się zupełnie nieudana. W ogóle nie odpalano rac
w kolorach narodowych ani w żadnych innych. Nikt nie podeptał i nie spalił
flagi zaprzyjaźnionego kraju. Nie było chlania piwa, kominiarek ani bluz z
napisem „Śmierć zdrajcom narodu”. Nie znalazł się odważny, który uznałby się
za nowego Churchilla. Arcybiskup nie trąbił o cywilizacji śmierci i nie tylko
nie porównywał aborcji do nazizmu, ale nawet o niej nie wspomniał. Było za to
dużo pięknych kwiatów, wiadomo jednak, że nie o to chodzi w patriotycznych
uroczystościach.
Jak bogato i bez
kompleksów przy tych niemrawych angielskich obchodach wypadło nasze Święto
Niepodległości. W samej tylko Warszawie przeszły trzy marsze. A ile w całej
Polsce! Było spokojnie, co oznacza, że za rządów PiS demokracja ma się dobrze -
ocenił minister Błaszczak. A ja dodam: bardzo dobrze. Nie to co za Platformy,
gdy minister Sienkiewicz osobiście podpalał ambasadę rosyjską.
Wodospad przemówień
puścił w ruch Andrzej Duda. Zaproponował nam pojednanie ponad podziałami, czy sielankę
pod szyldem PiS. Uzasadnienie miał proste: „Polacy mają taką specyfikę, że gdy
ktoś nas zaatakuje z zewnątrz, to wszelkie podziały schodzą na drugi plan i
wszyscy się rzucają do obrony ojczyzny”. A jak nikt na nas nie napadnie? To
wtedy będziemy mieli ustawę, w której zadekretuje się jedność narodu. Prezydent
zgłosi ją do laski. Powstanie centralny komitet obchodów 100-lecia niepodległości Polski, a Sejm uchwali, że wszyscy rodacy przez
pięć lat będą maszerować we wspólnym pochodzie. Poprowadzi go Jarosław
Kaczyński. A jeśli ktoś będzie wolał iść we własnym gronie? To złoży podanie
o pozwolenie i go nie dostanie, bo ustawa zabroni. Program partii - programem
narodu, jak za czasów PRL wisiało na każdym płocie.
„Panie naczelniku, prezes Stronnictwa
Narodowego Ludwik Wasiak melduje Rozdroże na uroczyste przyjęcie pana
naczelnika państwa polskiego” - usłyszał Jarosław Kaczyński pod pomnikiem
Romana Dmowskiego przy placu Na Rozdrożu w Warszawie. Prezes hołd przyjął, a tytuł,
który przez cztery lata nosił Józef Piłsudski, życzliwie zaakceptował. Potem,
już jako marszałek, udał się pod Wierzchosławice, gdzie urodził się Wincenty
Witos. Tam rolnicy dowiedzieli się, że PiS w XIX w., jeszcze pod zaborami,
zainicjowało powstanie polskiego ruchu ludowego i do dziś kontynuuje jego
tradycje. Oczywiście kontynuuje nowocześnie. Rząd prawie całkowicie zablokował
obrót ziemią, by-jak mówi - nie dostała się ona w ręce obcych ani spekulantów.
A poza tym „dobry gospodarz chce powiększać swoją ojcowiznę, dba o nią, a nie
myśli o tym, że będzie ją sprzedawał”. Trzeba więc poczekać, aż polscy rolnicy
się wzbogacą. Na zmywaku czy na platformach wiertniczych? Świetny pomysł,
towarzyszu rządzie.
Po wyborach w USA polska polityka
zagraniczna buzuje. Andrzej Duda miał tyle do powiedzenia, że nie może się
doczekać rozmowy z Trumpem. Paweł Kukiz napisał do prezydenta elekta list, że
są do siebie podobni. Europoseł PiS Czarnecki ogłosił: Trump doskonale rozumie
problemy naszego regionu, bo obejmuje urząd razem ze swoją żoną Słowenką, a
jedna z poprzednich jest Czeszką. I weź tu maszeruj z takimi politykami w Święto
Niepodległości.
Stanisław Tym
Związani łańcuszkiem
Żyjemy w czasach, w
których każdego można połączyć z każdym. Specjalizuje się w tym obecna władza.
PiS i usłużne mu media zweryfikowały słynną hipotezę„sześciu stopni
oddalenia". I zawęziły ją do góra trzech!
Teoria „sześciu kroków" mówi o tym, że
łańcuszkiem, od znajomego do znajomego, każdy z nas w sześciu ruchach może
dotrzeć do każdej osoby na świecie. I tak od koleżanki z podstawówki do jej
kuzynki w Ameryce i jeszcze kogoś tam po drodze uda mi się dotrzeć do Michelle
Obamy i przekonać ją, żeby kandydowała na następnego prezydenta USA! A jaki
uroczy będzie wtedy pierwszy gentleman! Rozmarzyłam się... Tymczasem przez
najbliższe cztery lata przyjdzie nam żyć z kimś zupełnie innym.
Także w Polsce obok
różnej maści „specjalistów" od genealogii i czystości narodowej pojawili
się badacze prawdziwości tezy o powiązaniach, które tworzy każde kilka osób w
normalnym społeczeństwie. I tak „Gazeta Polska" (której nie abonuję, a
mimo to regularnie znajduję w mojej skrzynce w Parlamencie Europejskim) z
zapałem pisze np. na pierwszej stronie, że ojciec przyjaciela Bronisława
Komorowskiego jest odpowiedzialny za zbezczeszczenie zwłok żołnierza wyklętego.
Ojciec przyjaciela to nawet nie sześć kroków - a więc mamy już znaczny stopień
odpowiedzialności prezydenta Komorowskiego za czyny owego ojca przyjaciela! Nie
znalazłam co prawda w „GP" informacji stopniu przyjaźni, a to też przecież może mieć zasadnicze
znaczenie w śledztwie, które zapewne wkrótce się rozpocznie.
Podobno jeszcze mniej kroków łączy
rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara i członków Komitetu Praw Człowieka
ONZ, którzy wystosowali list do rządu RP. Mówi się, że Bodnar i nadawcy listu
kiedyś byli autorami prawniczej publikacji. Z tego można wyciągnąć dwa wnioski:
albo mamy w Polsce światowego specjalistę od praw człowieka, albo ONZ jest w
sitwie podejrzanych powiązań (teraz zgaduj, kochaneczku?).
Róża Rzeplińska (z
nią łączy mnie co najmniej imię - i nie wiem, którą z nas to bardziej obciąża)
ma tylko jeden krok do swojego ojca i jeden do organizacji pozarządowej
sprawdzającej wiarygodność polityków. Jak większość organizacji społecznych,
również jej Stowarzyszenie 61 (MamPrawoWiedzieć.pl) dostawało granty od
Fundacji Batorego. Wystarczy jeszcze jeden krok i oto można ogłosić, że prof.
Andrzej Rzepliński jest w ramionach słynnego żydowskiego spekulanta z Węgier,
który w USA wspiera demokratów: lewaka Sorosa!
W podobny sposób
można też „prześwietlić" poprzedniego prezesa Trybunału Konstytucyjnego
Jerzego Stępnia. I oczywiście Hannę Gronkiewicz-Waltz, bo to teraz na czasie, a
miasto wspiera przecież różne inicjatywy społeczne. A to dopiero początek.
Wszystkich można powiązać ze wszystkimi, narysować śliczne schemaciki, jeżeli w
sześciu krokach na całym świecie, to w Warszawie wystarczą trzy.
PiS korzysta z tego pełnymi garściami i za
pomocą „mediów narodowych" dezawuuje lub zwyczajnie oczernia z trudem
rodzące się po latach komunizmu organizacje pozarządowe oraz ludzi angażujących
się w budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Z działaczy społecznych robić
niejasną sitwę, z polityków opozycji - donosicieli i agentów, ze wszystkich,
którzy nie są w PiS - zdrajców, to wdzięczne zadanie dla mojego ekskolegi z PE,
który dziś jest prezesem TVP i z pasją oddaje się misji kłamstwa. Konkrety?
Proszę bardzo. „Suddeutsche Zeitung" cytowała ostatnio moją wypowiedź Jarosławie
Kaczyńskim - że „czyta Carla Schmitta, który doradzał Hitlerowi". Wersja w
telewizji Jacka Kurskiego była prostsza: „czyta propagandę nazistowską".
To mogłoby być
nawet śmieszne, gdyby nie fakt, że zniszczenia w głowach przeciętnych
obywateli, które ta nienawistna propaganda wyrządza, będą trudniejsze do
wyleczenia niż katastrofa ekonomiczna, która się do nas coraz szybciej zbliża.
Ze szkód poczynionych przez kłamstwo i populizm bardzo trudno będzie się
wygramolić. Zrozumiałam to ostatnio po mojej wizycie w Dreźnie i po krótkim
pobycie na wielkiej konferencji w Lipsku. Oba miasta są we wschodnich
Niemczech, oba z przeszłością enerdowską. A jednak atmosfera w nich jest
kompletnie różna. Inne problemy społeczne, ludzie inni. Pięknie odbudowane
Drezno nie tylko nie może uporać się z kibolami - tymi samymi, którzy podczas
meczu Pucharu Niemiec rzucili w kierunku bramki zakrwawioną głowę wołu - ale
przede wszystkim z licznymi i agresywnymi demonstrantami atakującymi
obcokrajowców: z antyislamską, rasistowską Pegidą, która narodziła się w 2014
r. właśnie w Dreźnie, i z ogolonymi na łyso narodowcami, którzy terroryzują
ulice.
Lipsk natomiast -
znany jako miasto kultury i sztuki - dumny jest ze swojej znakomitej i
nowoczesnej Wyższej Szkoły Grafiki i Fotografii. W teatrze widziałam śmiałe i
przejmujące połączenie Ajschylosa z Elfriede Jelinek - o szukaniu schronienia w
obcym kraju, o poniżeniu, odwadze, prawie i moralności. Sala była nabita i podobno
tak jest zawsze. „Jak to możliwe, że na przestrzeni 100 km, z autostradą i
szybkim pociągiem, macie dwa miasta tak bardzo różne?" - pytałam zdumiona.
„Nie wiesz? Przecież to sławetna Dolina Nieświadomych, Tal der
Ahnungslosen". Przez lata komunizmu i żelaznej kurtyny wszyscy wieczorami
oglądali telewizję RFN, ale do Drezna położonego w dolinie Łaby przy zboczu
Zachodnich Sudetów sygnał nie docierał. Byli więc karmieni tym, na co zezwalała
partia komunistyczna. Minęło 27 lat, a różnice nadal są bardzo wyraźne.
Czy tak będzie i u nas? Są tacy, którzy
żyją w zasięgu wyłącznie mediów narodowych albo tylko po takowe sięgają. My
czytamy i oglądamy coś całkiem innego. W mediach społecznościowych trudno o
poważną rozmowę z osobami o odmiennych poglądach, bo zaraz wcinają się jakieś
trolle, hejtują, a my ich blokujemy. Chodzimy na inne demonstracje i nawet do
innych kościołów. Płaszczyzn, gdzie można się spotkać, jest coraz mniej i
nawet nie mamy już na te spotkania ochoty. Polaka-Europejczyka od Polaka-narodowca
dzieli więcej niż sześć kroków.
Róża Thun - absolwentka
filologii angielskiej, w PRL zaangażowana w działalność opozycji
demokratycznej. W III RP działała w organizacjach pozarządowych - przede
wszystkim na rzecz integracji europejskiej. Była związana z Unią Demokratyczną,
następnie z Unią Wolności. W latach 2005-09 pełniła funkcję dyrektora
Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce. Od dwóch kadencji z ramienia
PO zasiada w europarlamencie.
Ich Trump i nasz Trump
Mówcie, co chcecie, ale nasz Trump lepszy
jest od ich Trumpa. Porównanie Donalda Trumpa i Jarosława Kaczyńskiego wypada
zdecydowanie na korzyść naszego Trumpa. Ktoś może zapytać, dlaczego nie
porównuję państwa T. z państwem D., tylko z Jarosławem Kaczyńskim? Na głupie
pytania nie odpowiadam. Najwyższą władzę w USA przejmuje Donald Trump, z
Melanią. Jak zauważył satyryk amerykański Garry Trudeau: Duży często zaprasza
Melanię, żeby usiadła mu na kolanach, zwłaszcza gdy droga jest wyboista. U nas
najwyższą władzę sprawuje prezes Kaczyński. Gdyby państwo mieli do wyboru być
przy rozmowie prezydent-prezydent albo prezydent-prezes, to którą by wybrali?
Żadne medium, nawet
tak Polsce niechętne jak „Economist” czy „Washington Post”, nie ma wątpliwości,
że faktycznym odpowiednikiem Trumpa w Polsce jest Kaczyński. Amerykański Biały
Dom mieści się na Pennsylvania Avenue, głowa państwa, w tym mózg, są w tym
samym domu. Natomiast w Polsce, zgodnie z montesłdu- szowskim podziałem władz,
głowa reprezentuje państwo w pałacu, a myśli na ulicy Nowogrodzkiej. Nawet
wrogie Polsce gremia, jak Komisja Wenecka czy Komisja Praw Człowieka ONZ, nie
mają wątpliwości, kto sprawuje władzę nad Wisłą. Nawet Jerzy Urban, wyrwany
ciemną nocą ze snu, na pytanie „Kto rządzi w Polsce - Jaruzelski czy Duda?” -
odpowie bez wahania: Kaczyński.
Nie ma co owijać w
bawełnę: nasz Trump jest o klasę lepszy od ich Trumpa. Raczej warto się
zastanowić, jak to się dzieje, że na czele największego mocarstwa, które ma
więcej nagród Nobla niż reszta świata razem wzięta, staje ktoś taki jak Donald
Trump, który musi uznać wyższość Jarosława Trumpa z dalekiej Polski?
Jak wszyscy wielcy politycy, panowie mają
dużo wspólnego. Na przykład podzielają (zresztą z wzajemnością) niechęć do mediów.
W jednym numerze tygodnika „The New Yorker” sprzed kilku tygodni czytelnicy
doliczyli się 17 karykatur i rysunków niechętnych Donaldowi T. Numer wyborczy
miał na okładce rysunki dwóch ceremonii zaprzysiężenia. Na jednej Hillary
przysięga na Biblię, którą trzyma w rękach jej mąż Bill, a na drugim Donald
Trump przysięga na Biblię, którą trzyma... Putin.
Donald Trump zwany
jest czasami „Dużym Trumpem”, ponieważ mierzy 190 cm wzrostu, ale to jest
jego jedyna przewaga. Nasz Trump jest wielki inaczej - góruje rozumem,
doświadczeniem, kulturą. Co jeszcze łączy obu Trumpów, to niechęć do imigrantów
i uchodźców. Ich Trump uznaje tylko nieliczne wyjątki, do których zaliczamy
Ivanę (182 cm)
i Melanię (180 cm).
Nasz Trump jest bardziej konsekwentny i nie uznaje wyjątków, nawet gdyby miały
dwa metry. Duży Trump przewiduje deportację milionów nielegalnych imigrantów
(z wyjątkiem modelek) oraz budowę muru wzdłuż granicy z Meksykiem i to za ich
pieniądze (opodatkowanie przelewów pieniężnych z USA do Meksyku). Mały Trump
nikogo nie wysiedla i nie buduje żadnych murów. Chyba że między Polakami.
Żadnych uchodźców nie wpuści. Tylko Donalda T., żeby go postawić przed sądem.
Duży Trump nie
zbuduje muru wzdłuż Europy Środkowo-Wschodniej, bo skąd czerpałby żony? Ich
Trumpa łączy z naszym Trumpem i to, że obaj doszli do władzy w krajach zrujnowanych
przez poprzedników. Stan, w jakim pozostawia Amerykę Obama, jest pożałowania
godny, zresztą nie ma się czemu dziwić. Duży Trump mówi bez ogródek, że nie
podoba mu się „zbrązowienie Ameryki”. Jego hasło brzmi: „Make America great
again”. Słowo „again” („znów, ponownie”) wyraźnie wskazuje, że Ameryka była
„great”, ale na razie „great” nie jest.
Nasz Trump po
rzuceniu hasła „Poland in shambles” („Polska w ruinie”) odbudował ją wiście
amerykańskim tempie, w ciągu zaledwie kilku miesięcy kraj powstał z kolan,
objął przywództwo narodów od Stambułu do Rygi, gospodarka pędzi w zawrotnym
tempie, a nasze państwo budzi podziw od Waszyngtonu po Moskwę, ze szczególnym
udziałem Rosji, Francji i Niemiec.
Kolejne
podobieństwo: jeden i drugi Trump nie cierpią elity, zresztą z wzajemnością, a
także dużych miast. Obaj są ulubieńcami białych robotników i ich rodzin, a
także byłych robotników z małych miast, gdzie upadł wszelki przemysł, a wraz z
nim i nadzieje. Obaj mają oddanych, fanatycznych zwolenników, wręcz
zaślepionych, którzy będą na nich głosować, choćby się paliło i waliło. Nasz
Trump jest wielki - mówią. Inaczej widzą ich przeciwnicy: dla nich trumpizm to
głęboka wrogość do polityki profesjonalnej, antypatia do elit
merytokratycznych, dystans wobec wartości liberalnych. Wedle Hillary Clinton
amerykańscy „trumpiści” nie mają wspólnej ideologii, to luźna, wirtualna
koalicja białych nacjonalistów, neomonarchi- stów, męskich szowinistów,
nihilistów, konspiratorów i trolli na portalach społecznych. Duży Trump jest
humorzasty, zarozumiały, okrutny, mściwy, nietolerancyjny, to krętacz
podatkowy, nieuk, nie zna się na niczym poza deweloperką, kręci jak najęty -
raz był za aborcją, teraz jest przeciw, kiedyś mówił, że Reagan jest jak krowa
- dużo ryczy, ale mało mleka daje, dziś to jego idol. Bill Clinton kiedyś był
dla niego wielki, dzisiaj to „kryminalista”.
Duży Trump ma skórę słonia, jest teflonowy,
nic się do niego nie przykleja, nic mu nie szkodzi, nawet ostrzeżenia ze strony
350 ekonomistów, w tym 8 laureatów Nobla, a także 50 byłych generałów i
republikańskich specjalistów do spraw bezpieczeństwa. Wszystko to po nim
spływa jak Niagara.
Mały Trump wielu tych cech nie posiada, kaczyzm
to jednak niezupełnie trumpizm. Nasz Trump ma świetną pamięć i jest
pamiętliwy, mściwy, ale bywa łaskawy (vide Jacek Kurski), podziela niechęć
Dużego do mediów i do sądów, także jego aprobatę dla kary śmierci, cieszy się
uznaniem radykałów i też ma twardą skórę, odporny nawet na insynuacje, że jest
psychiczny. Najważniejsze, że jeden i drugi jest patriotą. Duży mówi: „Put
America first!”, dla Małego najważniejsza jest Polska.
Daniel Passent
Bardzo konkretnie napisane. Super artykuł.
OdpowiedzUsuń