Jan K., w przeszłości
obnażający w CBA największe afery korupcyjne, został przyłapany, jak obnażał
sam siebie. W parku miejskim nieopodal pracy.
Edyta Gietka
Pokonujący
kilka razy dziennie kameralny park warszawski notorycznie natykali się na osobnika
czającego się w zaroślach. Na widok matek z dziećmi osobnik ten ściągał spodnie
i ze wzrokiem zwróconym w ich stronę, dokonywał czynności zaspokajających
siebie samego. Przy czym zawsze zdążał uciec, nim nadjeżdżała powiadamiana
policja. Pierzchał podekscytowany w różnych kierunkach, w tym Ministerstwa
Środowiska, izraelskiej ambasady lub (ale o tym nie było wówczas wiadomo)
miejsca swego obecnego zatrudnienia o najwyższej gramaturze państwowej.
Złapany po roku onieśmielał dzielnicowych piastowanym stanowiskiem.
Oto historia pewnych erekcji, ze
zorganizowaną przestępczością w tle.
1.
Matki mające do czynienia z osobnikiem
w krzakach wymieniały między sobą spostrzeżenia, iż jest on nieadekwatnie
elegancki w stosunku do ohydnych zachowań, z których był znany w parku blisko
od roku. Zazwyczaj ubrany w inteligencką marynarkę sztruksową koloru
brązowego, spodnie jasne, półbuty czarne, ekstrawaganckie okulary w białej oprawce,
zawieszone na pucułowatej twarzy, przy udzie etui z laptopem. W chłodne dni
okryty szykownym czarnym płaszczem.
Maria F. tuż przed wejściem na
teren zadrzewiony ściskała mocniej rączki swoich dzieci w wieku
wczesnoszkolnym, zawsze mając nadzieję już nigdy więcej nie zobaczyć genitaliów
tego pana. Jednak widziała. Czasem dwa razy dziennie. Kluczył między
roślinnością tylko w robocze dni tygodnia, w godzinach ściśle określonych.
Najczęściej o 7.30, kiedy park gęstniał od chłopców i dziewczynek, lub w
okolicach lunchu, gdy wesoło pokonywały drogę powrotną w rodzicielskiej asyście.
Jego posturę Maria F. rozpoznawała
już z daleka, zawczasu odwracając dziecięcą uwagę. Zawsze niespokojny w
chodzie, wręcz pobudzony. Szedł, jakby bujał się na palcach, a rozejrzawszy
naokoło, przyczajał się w pobliżu placu zabaw, nieobyczajnie gmerając w
rozporku ze wzrokiem skierowanym na huśtawki. Nierzadko kluczył długo,
okrążając park ze trzy razy, by ostatecznie skrócić dystans do dzieci i uwolnić
spodnie z paska.
Pewnego razu Maria F. prawie
weszła na onanizację. Osobnik ten stał na odległość wyciągniętej ręki,
wręcz wychylając ku niej. Zwróciła się do niego obrzydzona, że co to ma w
ogóle być? Jednak znów okazał się szybszy. Musiała być mu dobrze znana
aranżacja monitoringu wokół parkowego ogrodzenia, bo uciekając, wiedział, w
którym miejscu spuścić głowę.
Monika B. stała z synkiem na
przystanku, gdy patrząc dziecku w oczy, plądrował rozporek. Zaś jedną z trzech
małych córeczek Justyny G. wypłoszył z koedukacyjnej ubikacji w klubokawiarni
tuż obok (kameralnej, może na pięć stoliczków).
Córeczka poszła sama zrobić siku,
a zapytana po powrocie, czy umyła rączki, zaczęła szlochać, że rączki ma
brudne, bo w toalecie stoi obcy pan. Kategoryczna w wychowaniu Justyna G.
kazała córeczce poczekać, aż pan się załatwi, i wrócić, jednak ta opierała się
histeryzując, że on wcale nie chciał sikać. Patrzył, jak siedzi na sedesie, i
mocno (o tak) przyciskał piąstki (o tu). Justyna G. oprzytomniawszy,
wybiegła za osobnikiem, lecz był już daleko. Zdążyła telefonem komórkowym
sfotografować go od tyłu. Na poruszonym zdjęciu najostrzej wyróżniał się
całkowity brak włosów.
W szkole podstawowej sąsiadującej
z parkiem zbierały się w trybie pilnym komitety rodzicielskie. Dyskutowano nad
zdwojoną eskortą dzieci, wklejano w gabloty instrukcje w punktach, jak skutecznie
znikać zboczeńcowi z pola widzenia. Dzielnicowa prasa donosiła o coraz nowszych
przypadkach, być może związanych z tym osobnikiem. Między innymi o pewnej
dziewczynce zamieszkałej w pobliżu, którą próbował zwerbować do piwnicy
prosto z klatki schodowej, obiecawszy pokazać małe kotki, a jednego podarować w
prezencie. Kiedy wymknęła się spod jego rozłożonych ramion, złapał dziewczynkę
za nogę, próbując do siebie przyciągnąć. Na jedną kobietę wyskoczył zza
kontenera obnażony. Ponieważ kategorycznie odmówiła seksu, złamał jej oczodół,
szczękę oraz nos.
Ciągle za nim nienadążające matki
trzymały w gotowości swoje telefony, by możliwie jak najszybciej od podjętej
przez osobnika czynności lubieżnej zawiadomić patrol. Aż udało się go dogonić
jesienną porą w trakcie intensywnej penetracji strefy okołoparkowej, związanej
z nasilającymi się zażaleniami.
2.
Zanim to nastąpiło, zmobilizowano
w zarośla na okres obławy więcej niż zwykle patroli pieszych. Łapano wielu
eleganckich mężczyzn łysych, urywających się z biur na tzw. moment. Rozpaczali
na przesłuchaniach, zeznając pod przysięgą, iż jedyną winą, do jakiej się
poczuwają, jest chęć załatwienia w trakcie pracy prywatnych interesów. A trauma spowodowana tym absurdalnym zatrzymaniem wywoływała w nich
trwały wstręt do parku.
Wreszcie dwójka aspirantów sztabowych
udających się w krzaki tuż po otrzymaniu zgłoszenia zdążyła na czas. Jan K.
nieposiadający przy sobie dokumentów, przedstawił się jako pracownik szanowanej
rządowej placówki mającej siedzibę dwie przecznice stąd. Na potwierdzenie swych
słów okazał czipa uprawniającego do wejść na jej teren.
Zaprotokołowano, iż zatrzymany zeznaje,
że od 2010 r. chodzi sobie wśród krzewów w porze lunchu, by zaczerpnąć świeżego
powietrza, ponieważ park ów leży najbliżej miejsca jego zatrudnienia. Spacery
te wpływają na niego odstresowująco, pomagają wypracowywać strategie podejścia
do powierzanych mu służbowo zadań ściśle tajnych, gdyż są one umysłowo
obciążające.
Potrzeby fizjologiczne zwykł
załatwiać w biurze, wyposażonym w toalety o najwyższym europejskim
standardzie. Ale skoro spaceruje tyle lat, nie wyklucza, iż zdarzyło mu się
wysikać pod drzewem, zwłaszcza że w parku nie ma ani jednego toj toja, a on -
choć nie leczy się urologicznie - odczuwa z wiekiem coraz częstsze parcie na
pęcherz, które od dwóch lat przybrało na sile. Jednak nikt nigdy nie zwracał
uwagi Janowi K., że mu to przeszkadza. Zresztą zawsze sikał w miejscach
ustronnych, starając się być jak najmniej widocznym. Może zdarzyło mu się
zrobić to mniej dyskretnie i został zinterpretowany źle? Jan K. nie pamiętał
dokładnie konkretnych dat ani zarośli, gdyż jego pamięć nie odnotowuje
czynności tak prozaicznych.
Był zgorszony, że można szargać
dobre imię nieskazitelnego człowieka, byłego funkcjonariusza organów ścigania,
przez pięć lat mającego dostęp do najwyższych tajemnic państwowych. W związku z
powierzanymi mu wówczas informacjami został gruntownie przebadany w każdym
psychiatrycznym aspekcie, także wariografem. Orzeczono jednoznacznie, że nie posiada
żadnych odchyleń. Zresztą badania mają ważność do dzisiaj. Aspiranci mogą
sprawdzić, że nie kłamie.
3.
Nie kłamał. Naprawdę testowany na
nieskazitelność przy werbunku do CBA w 2006 r., także w aspekcie seksualnym.
Jan K. okazał się posiadaczem pożądanego życiorysu, co jeszcze wczasach Lecha
Kaczyńskiego, prezydenta stolicy, zaowocowało posadą w ratuszu.
Przebadany staje się wodzirejem
wśród tropicieli nadużyć jako szef gabinetu dyrektora Mariusza Kamińskiego i
jego człowiek. Przesunięty na odcinek CBA - media, donosi obywatelom o coraz
bardziej spektakularnych korupcjach. W tym tej -jak się wyraził -
najsmutniejszej w ostatnim 18-leciu, o kryptonimie Mengele, sterowanej przez
doktora Mirosława G., transplantologa, degenerata, łapówkarza, molestanta i
zabójcy. Jan K. relacjonuje mediom, jak w ramach moralnej krucjaty wyprowadzano
z domów prominentnych ginekologów, piłkarskich sędziów, potencjalnych
gangsterów, sportowego ministra, skorumpowaną posłankę złapaną na gorącym
uczynku i innych. Niektórych o świcie i w kajdanach. Istniało bowiem ryzyko -
uzasadniał - że mogą przejawiać niekontrolowane emocje. Odchodzi z CBA w 2010
r. wraz ze swoim dyrektorem. Przerzucony na inne państwowe resorty, ciągle ma
obowiązki kontrolne w kompetencjach.
Wracając do incydentów w
zaroślach, Jan K. nie zgodził się płacić za
nie swój onanizm zasądzonego tysiąca złotych grzywny tylko dlatego, że po parku
sąsiadującym z miejscem jego zatrudnienia krąży zboczeniec, a za nim
nadaktywne społecznie matki. Postanowił bronić się w sądzie, o czym jednak nie
powiadomił ważniejszych od siebie przełożonych z uwagi na fakt, że zarzut wydał
mu się infantylny i wystarczająco traumatyczny, aby jeszcze z kimś o nim
rozmawiać.
4.
Na rozprawie Jan K. zapewniał wysoką
sędzię Sądu Rejonowego w Warszawie, iż nie mógłby się nawet próbować dopuścić
inkryminowanych mu zachowań, gdyż posiada wykształcenie wyższe w dziedzinie
antropologii kultury, jest w trakcie uniwersyteckiego doktoratu z ekonomii, na
który skierował go bardzo ważny departament (że o naukowych publikacjach nie
wspomni). Nadto czuje się wystarczająco przystojnym człowiekiem, posiadającym
piękną żonę, dzieci oraz majątek, by nie musieć sięgać po tak nieobyczajne
środki fizycznego satysfakcjonowania się karane z artykułu 140 kk.
To jest absurd, że ktoś tak
wszechstronnie zrealizowany w życiu, szczęśliwy i - jak już wspomniał -
przebadany z racji piastowanych funkcji, onanizuje się pokątnie. Poczuł się
obrażony jak nigdy wżyciu.
Ponadto billingi wydobyte przez
Jana K. z pomocą adwokata mówią dobitnie, iż z logicznego punktu widzenia nie
jest możliwe wykonywanie czynności onanizacyjnych i telefonicznych
jednocześnie. Odwołując się zaś do obciążającego go braku zarostu na głowie,
wyjaśniał, że jest go pozbawiony od 2012 r. Poza nim w instytucji, o której
mowa, pracuje 1,5 tys. osób, w tym wielu nieowłosionych. Łysina bowiem to dziś
powszechny wizerunek urzędnika.
Niestety, łysina sfotografowana
przez jedną z matek podczas ucieczki z koedukacyjnej ubikacji pogrążyła go
definitywnie. Analiza antropologiczna metodą superprojekcji, polegająca na
nałożeniu na siebie tyłu czaszki dowodowej z aktualną czaszką oskarżonego,
wykazała jednoznacznie, iż są identyczne.
Jana K. za trzy udokumentowane nieobyczajne
wybryki w parku skazano na pięć dni domowego aresztu. Pozostanie na poufnym
państwowym stanowisku do czasu uprawomocnienia się wyroku.
Od dłuższego czasu użytkownicy
parku nie widują się już z onanistą kodżakiem.
Personalia Jana K. zostały zmienione, a
aktualne miejsce jego zatrudnienia, nakazem sądu, pominięte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz