poniedziałek, 23 stycznia 2017

Straszak



Szef MSW dostał od Kaczyńskiego polecenie, by z farsy PiS-owskiego autorytaryzmu uczynić tragedię. W tych, którzy śmieją się, słysząc pogróżki o „konsekwencjach karnych czekających uczestników puczu”, ma obudzić autentyczny strach

Błaszczak w roli silnego człowieka stara się, jak może. Wymusza na niechętnej policji co­raz twardsze interwencje wobec ludzi prote­stujących przeciw władzy PiS. Zniechęcają zaś do działań wobec kiboli czy narodowców, których partia Kaczyńskiego chce uczynić swymi sojusznikami. Zastrasza uczestników protestów pod Sejmem i pod Wawelem poprzez publikowanie ich portretów - wraz z wezwaniem do stawienia się lub wskazania policji miejsca ich pobytu. Wypowiada się przeciw imigrantom, jeśli wcześniej tak samo wypowie się prezes. I milczy w sprawach trudnych, dopóki prezes nie przedstawi swego stanowiska.
   Czy Błaszczak jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu? Czy da się z niego zrobić choćby cień Kiszczaka?
   Odpowiedź z pozoru wydaje się prosta - nie. Błaszczak jest człowiekiem bez właściwości, bez charakteru, wydaje się, że nawet jego energia życiowa jest w cało­ści pożyczona od Kaczyńskiego. Ale z dru­giej strony właśnie dzięki temu cieszy się absolutnym zaufaniem najsilniejszej oso­by w państwie. Może liczyć na kontakt i wsparcie w każdej chwili. Czy jednak człowiek, który jest tylko cieniem inne­go człowieka, może zbudować autorytet swego obozu? Czy taki człowiek może wymusić na kimkolwiek strach?

MAŁY PARTYJNY BIUROKRATA
Kaczyński od początku swojego istnienia w polityce budował swą pozycję na dwóch różnych planach. Na planie pub­licznym od początku przedstawiał się jako człowiek nieunikający kontrowersji i starć.
Lubił rozmawiać i spierać się z prawicowy­mi inteligentami o wyrazistych poglądach i silnych charakterach. Jadwiga Staniszkis,
Ludwik Dorn, młodzi prawicowi dzienni­karze, intelektualiści - to byli jego partne­rzy do rozmów. Z dobrotliwym uśmiechem znosił ich połajanki, a nawet - do pewnego momentu - publiczną krytykę.
   Jednak w ważniejszym dla siebie wy­miarze - budowania partii - Kaczyński od samego początku był osobowością autorytarną, nieznoszącą sprzeciwu, nietolerującą różnic. Swoje prawdziwe otoczenie polityczne od początku budu­je z ludzi bez własnej pozycji, bez silnego charakteru, skłonnych do kultu, do całkowitego poddania się „silnej osobowości”.
Jednym z takich partyjnych funkcjonariuszy jest Mariusz Błaszczak. Przy Jarosławie Kaczyńskim od zawsze, choć po raz pierwszy usłyszeliśmy o nim dopiero w okresie warszawskiej pre­zydentury Lecha Kaczyńskiego, kiedy partia rzuciła go na odci­nek samorządowy. Na kilka miesięcy zostaje nawet burmistrzem Śródmieścia, ale na tym stanowisku wyraźnie cierpi. Ma kłopo­ty z podejmowaniem decyzji, w każdym trudniejszym momen­cie znika na długo w gabinetach braci Kaczyńskich. Nie czuje się dobrze jako człowiek władzy, woli wykonywać rozkazy.
   Z tamtych czasów wszyscy wspominają go jednak jako osobę sympatyczną, a przede wszystkim unikającą konfliktów. Niezdol­ną do przeciwstawienia się komukolwiek w rozmowie w czte­ry oczy. Kiedy po powołaniu na stanowisko premiera Kazimierz Marcinkiewicz dowiaduje się, że to Jarosław Kaczyński wska­że szefa jego kancelarii - właśnie Błaszczaka - pełen jest niepo­koju. Jednak pierwsze miesiące współpracy rozwiały jego obawy.
- Błaszczak był wobec mnie wyjątkowo grzeczny - wspomina były premier. - W ogóle sympatyczny, stale uśmiechnięty, dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że za moimi plecami terroryzuje mi asystenta, młodego chłopaka, żądając od niego szczegółowego planu moich spotkań, informacji o wszystkich moich kontaktach.
   Oczywiście dla Jarosława Kaczyńskiego, który Marcinkie­wiczowi coraz mniej ufa z powodu niespodziewanie rosnącej popularności premiera.
   - Próbowałem z Błaszczakiem o tym porozmawiać, ale nic z tego nie wyszło - wspomina Marcinkiewicz. - Grzecznie się uśmiechał i nie patrząc mi w oczy, po­wtarzał, że to pomyłka, został przez moje­go asystenta źle zrozumiany, nikomu nie groził, a mój plan zajęć chciał znać, żeby ułatwić mi pracę.
   Błaszczak - jak przyznają wszyscy - był zresztą niezłym organizatorem, choć tylko na podstawowym poziomie. Kiedy Marcin­kiewicz zleca mu naprawdę ważne zadanie - przygotowanie działań z pakietu „taniego państwa” (PiS używało tego hasła w roku 2006) - i po dziewięciu miesiącach pyta o efekty, okazuje się, że Błaszczak nie zro­bił nic. Wzięty przez premiera na rozmo­wę w cztery oczy, znów bardzo grzecznie stosuje biurokratyczne uniki: „zbieram in­formacje, do tego trzeba czasu, to bardzo ważna i delikatna materia”. Inny mój pra­wicowy rozmówca, Marek Migalski, poznał Błaszczaka w okresie kampanii prezyden­ckiej 2010 roku i podczas swej krótkiej ka­riery w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego.
   - Mariusz był dla mnie miły, wszyscy uważali, że jest sympa­tyczny. I zupełnie bez własnych ambicji. Brudziński – wiadomo - dzień i noc marzy o tym, żeby kiedyś zostać następcą prezesa. Ziobro i Macierewicz duszą się od ambicji. Po Błaszczaku niczego takiego nie widać. Uśmiechnięty, grzeczny, pomocny... Do czasu.
   Kiedy Migalski napisał list otwarty do Kaczyńskiego, krytyku­jąc jego ostry zwrot w stronę smoleńszczyzny po przegranych wy­borach prezydenckich, jak wspomina: „Przez kilka dni czołowi pisowcy milczeli, zdezorientowani, pierwszy uderzył Błaszczak, który w imieniu prezesa zaatakował mnie bardzo brutalnie”.
   W zemście Migalski w swojej politycznej powieści z kluczem „Paragraf 44”, publikowanej w odcinkach w prawicowym tygodni-ku „Do Rzeczy”, opisał Błaszczaka jako „wieszak w szafie prezesa” (,,Migalski wszedł do gabinetu prezesa, zdjął płaszcz i powiesił go na stojącym w rogu wieszaku. Ku jego osłupieniu wieszak się ode­zwał: Witam serdecznie, jestem Mariusz Błyszczek. Marek odsko­czył przestraszony, ale prezes zaczął go uspokajać: niech się pan tak nie boi, faktycznie to tylko Błyszczek”). - Co najzabawniej­sze - dodaje Migalski - moi koledzy, którzy zostali w PiS, dzwonili do mnie, mówiąc, że co jak co, ale akurat Błaszczak jako wieszak to najprawdziwsza prawda.
   W epoce rozłamów w PiS, na przełomie 2010 i 2011 roku, kiedy powstawały PJN i Solidarna Polska, prawie wszyscy brali pod I uwagę porzucenie Kaczyńskiego. Zbigniew Girzyński rozmawiał z PJN-owcami, choć w ostatniej chwili wystraszył się wyjścia. Z kolei „ziobryści” mieli ożywione kontakty z Andrzejem Dudą, który długo się wahał, czy nie zdradzić prezesa. - Tylko z Błaszczakiem nikt się nie kontaktował - wspomina Migalski. - To by było jak bezpośredni telefon do Kaczyńskiego.
   Zapytany, dlaczego w takim razie Kaczyński nie wystawił Błasz­czaka zamiast Dudy w wyborach prezydenckich, jeden z byłych PR-oweów PiS mówi: - Duda nie był wizerunkowo interesujący z natury, ale w kampanii dało się na nim zamontować jakąś cha­ryzmę, wystarczającą na Komorowskiego. Montować charyzmę na Błaszczaku to jakby husarskie siodło chcieć założyć na muła.

„EFEKT BŁASZCZAKA” W MSW
Bagatelizowanie Błaszczaka to jeden z błędów, jakie naj­częściej popełniali politycy po prawej stronie - Dorn, Kamiński, Kurski, Ziobro, Migalski. Dziś Dorn i Kamiński są poza partią, Ziobro i Kurski wrócili, ale przeczołgani i upokorzeni, trzyma­ni na krótkiej smyczy. A Błaszczak rozkwita. Jest najbliżej ucha prezesa.
   Mariusz Błaszczak nie ma własnego autorytetu, ale ma narzę­dzia dane mu przez Kaczyńskiego. To jest jego siła. Także w sto­sunku do resortu, którym kieruje - przede wszystkim policji.
   Z resortami siłowymi PiS w ogóle ma kłopot. Macierewicz (i jego przyboczni - Misiewicz, Kownacki) wojskowych wścieka­ją, ale i przerażają. „Ołtarzyki smoleńskie” (jak mówi się w jed­nostkach o zakładanych tam z rozkazu MON nowych miejscach pamięci) budzą ogólną pogardę. Ale to właśnie przy tych „ołta­rzykach” zaczynają się kręcić najwięksi w każdej jednostce oportuniści, nieraz mający na koncie przysłowiowe utopienie czołgu po pijanemu. Pomijani wcześniej przy awansach, dziś widzą dla siebie szansę. I faktycznie - ich oportunizm jest odnotowywany i chwalony.
   Błaszczak może wobec policjantów używać tych samych narzę­dzi karania i nagradzania co Macierewicz wobec armii. Wiadomo - to pieniądze, degradacje, awanse. A także prawo odwoływania ze stanowisk funkcjonariuszy, którzy choćby jeden dzień przesłuży­li w PRL. Rzecz jasna - prawo stosowane tylko wobec tych, którzy nowej władzy podpadną. Jednak Mariusz Błaszczak drażni poli­cjantów właśnie dlatego, że nie ma żadnej osobowości. Widać na pierwszy rzut oka, że to człowiek słaby. - Jest spotkanie ministra z policjantami - opowiada jeden z policyjnych związkowców - po kolejnym poważnym konflikcie, po Wrocławiu, po Gdańsku, po Ełku, kiedy oczekujemy jakiegoś stanowiska, a Błaszczak wycho­dzi przed ludzi i zaczyna opowiadać coś o programie 500+. Nie pa­trzy nam w oczy, mówi jak ze studni. Nie ma się wrażenia, że on w ogóle jest wśród nas obecny.
   Faktycznie - duchem, jeśli nie ciałem - Błaszczak pozostaje na Nowogrodzkiej, w szafie prezesa, co daje mu pewność zachowania pozycji, ale nie buduje autorytetu wśród policjantów.
   Jak jednak niedawno zwrócił uwagę były PiS-owski wicepre­mier i szef MSW Ludwik Dorn, w zachowaniach (lub braku za­chowań) policji widać już „efekt Błaszczaka”. Od Gdańska (gdzie policjanci zostali przez niego skarceni za interwencje wobec córki radnej PiS), poprzez Wrocław (gdzie zostali skarceni za  przeciwstawienie się chuliganom, wywodzącym się z „prawomyślnych” środowisk kibolskich), aż po Ełk (gdzie chuligani, któ­rzy zniszczyli tamtejszy kebab, zaatakowali też interweniujących policjantów).
   Po wydarzeniach w Ełku szef MSW, zamiast wesprzeć swoich funkcjonariuszy, stwierdził, że niszczenie prywatnej własności i rzucanie kamieniami w policję wynika z „zupełnie zrozumia­łych obaw ludzi, którzy są świadkami sytuacji na Zachodzie, gdzie mamy duże enklawy muzułmańskich imigrantów i terro­ryzm islamski”. W tym samym czasie doszło zresztą w całej Pol­sce do ataków na kebaby prowadzone przez imigrantów. Wzywali do nich kibole i narodowcy, a służby i policja nie zrobiły nic, aby dokonać prewencyjnych zatrzymań czy choćby przeprowadzić rozmowy ostrze­gawcze. Dla policji - mówi inny z byłych szefów MSW - zachowanie Błaszczaka to jasny sygnał, że są „równi i równiejsi”; „nie interesuj się przemocą kiboli i narodow­ców, jeśli nie chcesz kontroli z komendy głównej i innych kłopotów”.
   Tyle że trudno się „nie interesować”, gdy w końcu to policja staje się celem agresji.

PRZYWRACANIE PORZĄDKU
Przekroczeniem kolejnej granicy stała się inicjatywa Mariusza Błaszczaka (nawet jeśli pomysł powstał w Mi­nisterstwie Sprawiedliwości, u Zbigniewa Ziobry), żeby policja opublikowała por­trety osób biorących udział w proteście 16 grudnia pod Sejmem.
   Henryk Wujec, działacz opozycji de­mokratycznej w PRL, członek KSS KOR, który pomagał robotnikom represjono­wanym za protesty w czerwcu 1976 r., poproszony o komentarz do ostatnich działań szefa MSW, nie owija w bawełnę:
   - Kiedy w 1976 roku przyjechaliśmy do Radomia, w stołówkach zakładowych też wisiały zdjęcia „wich­rzycieli” zrobione przez resortowych fotografów w cywilu, bo wtedy nie było jeszcze kamer monitoringu na ulicach. Jedni byli poszukiwani przez milicję, zdjęcia innych miały w intencji władz spowodować potępienie ich ze strony kolegów z zakładu i wyrzucenie z pracy. Oczywiście nie można tych sytuacji porów­nywać - dodaje Wujec - mamy dziś wolne społeczeństwo, jednak także teraz można zastraszyć przedsiębiorców tym, że przyj­dzie do nich CBA, a pracowników spółek skarbu państwa czy budżetówki, że zostaną uznani za „kłopotliwych”.
   Wujec podaje przykład osoby zatrudnionej przez zagranicz­ną firmę, która z racji działalności w KOD została opisana w pra­wicowej prasie jako „wróg rządu” i „resortowe dziecko”. Firma - której partnerami biznesowymi w Polsce są podlegające PiS i obsadzone przez decydentów tej partii spółki skarbu - zapro­ponowała jej przeniesienie za granicę. Gdy jednak z przyczyn ro­dzinnych osoba ta nie chciała opuścić Polski, została zwolniona. Wujec punktuje: - Kaczyński zna siłę ludzkiego oportunizmu i na tym chce zbudować swoją władzę.
   Kiedy po opublikowaniu portretów uczestników protestów set­ki ludzi zaczęły dzwonić do warszawskiej policji, by zgłosić sa­mych siebie jako uczestników zajść, funkcjonariusze początkowo przyjmowali te zgłoszenia z przymrużeniem oka. Dawali do zro­zumienia, że dystansują się wobec tego, co nakazano im robić. Już jednak następnego dnia, gdy zadzwoniło się w tej samej sprawie, grobowy głos policjanta odmawiał przyjęcia zgłoszenia i odsyłał do prokuratury. W międzyczasie interweniowała bowiem (przyciśnięta w tej sprawie przez Błaszczaka) Komenda Główna Policji.
Tak wyglądają granice władzy ministra, ale i granice buntu funkcjonariuszy. Ob­strukcja - lecz bez odmowy wykonania rozkazu. Warto tu postawić pytanie: na ile ktoś taki jak Błaszczak może zmusić po­licję do działań ściśle politycznych, któ­rych funkcjonariusze wykonywać nie chcą i które oprotestowują policyjne związki?

NIE COFNIE SIĘ
Jak pokazuje cała polityczna biografia Błaszczaka, obecny szef MSWiA to biu­rokrata idealny - z tych, co ich jeszcze u schyłku PRL sportretował Andrzej Zaor­ski w piosence z kabaretu „60 minut na go­dzinę”:
„Ja szara mysz, pi pi,/
ja szara gęś, gę gę,/
ja szara eminencja”.
Właśnie tacy ludzie zapewniali funkcjonowanie daw­nego systemu i takich gromadzi dziś wo­kół siebie Kaczyński. Jedyne emocje, jakie można było u Błaszczaka zobaczyć, poja­wiły się zupełnie niedawno, gdy w czasie konferencji prasowej nazwał protestują­cych „wichrzycielami”. Po raz pierwszy tego spokojnego zazwyczaj człowieka ożywiała autentyczna i głęboka niechęć do tych, którzy działają, protestują - żyją na własne ryzyko, bez zgody i instrukcji Jarosława Kaczyńskiego. Może im Mariusz Błaszczak zazdrości, ale nigdy nie stanie się jednym z nich.
   Jednak mylą się ci, którzy chcieliby szefa MSW bagatelizować. Jego siłą nie jest charyzma, ale całe instrumentarium regulami­nów, pieniędzy, awansów i kar. Błaszczak nie jest demonem, lecz właśnie dlatego, że brak mu charakteru, nie cofnie się przed ni­czym. Wykona każdy rozkaz Kaczyńskiego - nawet taki, które­go prezes jeszcze nie zdążył wyrazić. Na tym polega „banalność zła” - żeby przywołać ukute przez Hannah Arendt sformułowa­nie opisujące mentalność funkcjonariuszy totalitaryzmu. Po­słuszni i beznamiętni biurokraci, dysponujący narzędziami nowoczesnego państwa, potrafią wyrządzić więcej zła niż czarne charaktery z jasełek.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz