Jednym z
najważniejszych celów deklarowanych przez PiS była zawsze walka z korupcją.
Ale, jak się okazuje, z tą „prywatną". Bo w używaniu publicznych pieniędzy
na potrzeby partii i jej zwolenników PiS jest arcymistrzem. Z korupcji
politycznej zbudował cały system, który stale rozwija.
Motyw
zwalczania przekupstwa jest na trwałe związany z legendą braci Kaczyńskich. Bo
obydwaj byli zawsze, przynajmniej na pokaz - choć nie brak opowieści, że też
autentycznie - uczuleni na wszelkie przejawy korupcji, niezwykle podejrzliwie
przyglądali się każdej przedsiębiorczości czy inicjatywie z pieniędzmi w tle.
Lech Kaczyński, na przykład, w okresie swojej stołecznej prezydentury
zatrzymał niemal wszelkie inwestycje w mieście, ponoć właśnie z obawy przed
możliwością korupcji. Teraz zresztą także wiele przetargów i inwestycji jest
wstrzymywanych z tego samego powodu. Jarosław Kaczyński natomiast zawsze, gdy tylko
uzyskiwał jakiś kawałek władzy natychmiast zaczynał tropić przestępczy przepływ
pieniędzy; tak było przed 2007 r. i tak się dzieje od października 2015 r. I
już nawet nie wiadomo, czy decyduje jego faktyczne przekonanie, że Polskę
obsiedli złodzieje, czy chodzi raczej o używanie tego widma jako instrumentu
politycznego.
Osobista korupcja, trywialne
rwanie pieniędzy, Jarosława Kaczyńskiego - można domniemywać - brzydzi. Lubił, w momencie gdy sprawa tego typu stawała w świetle
jupiterów, objawić swój absmak, pokazać surowość i bezwzględność. Tak
potraktował osławionych tenorów barcelońskich, rugując ich z pierwszej linii za
podejrzenia o tanie przewały finansowe i nie pozwalając im na powrót, choć
takie próby były podejmowane. Obca mu jest - wydaje się - luksusowa konsumpcja,
nabywanie dóbr czy usług (poza ciągłą ochroną na koszt partyjnych dotacji,
czyli budżetu). Jakoś sobie trudno prezesa wyobrazić w takim świecie. Czymś
innym jednak jest zorganizowana, zbiorowa korupcja jako system polityczny. Ona
także daje wielu ludziom korzyści osobiste oraz pieniądze, lecz są one częścią
większej całości aksjologicznej, są emanacją polityki, łaskawym dobrem państwa
- takiego, jakim go docelowo widzi Jarosław Kaczyński.
Pieniądze, przywileje, lukratywne stanowiska bez konkursów, dotacje,
granty, kontrakty, awanse ponad miarę - jeśli tylko są wprzęgnięte w polityczny
plan zmiany kraju - nagle przestają mierzić, są akceptowane, pożądane i
używane. Jakby Kaczyński zrozumiał, że z samymi ascetycznymi ideowcami kraju
nie zmieni, że jednych musi nastraszyć, a innych zachęcić czymś, co do nich
przemawia, i przekonać, że to stracą, kiedy go zdradzą. Lider PiS już jakiś
czas temu pojął - to czego nie dostrzegali wystarczająco wyraźnie inni
politycy - że wyborców, sympatyków, działaczy nie należy przeceniać. Bo
docierają do nich argumenty proste, widzą świat tak, jak im się go przedstawi w
telewizji, przemawia do nich przede wszystkim gotówka do ręki, materialny
konkret, obietnica zyskania wpływów i pozycji, urządzenia siebie i rodziny. Bo
nastroje i humory mogą się zmieniać, ale troska o egzystencjalne podstawy jest stała i trwała.
Jedną z fundamentalnych cech
państwa PiS ma być zatem podporządkowanie władzy jak największej części
gospodarki i aktywności społecznej. Ten zamiar
widać na każdym polu, w każdej kolejnej aferze politycznej, którą PiS wywołuje.
Ubezwłasnowolnienie Trybunału Konstytucyjnego, ograniczenia praw wolnościowych
i obywatelskich, kolejne zmiany legislacyjne, reformy prokuratury, służb specjalnych
i zajazdy na cały wymiar sprawiedliwości i media publiczne mają na celu
podniesienie sprawności opresyjnych państwa. Te przydadzą się, gdy przyjdzie
bardziej efektywnie zająć się organizacjami pozarządowymi, samorządami,
biznesem, rozmaitymi środowiskami, w ogóle opozycją i niezależnymi, jak na
razie, podmiotami życia społecznego, w tym-pozostającymi jeszcze poza kontrolą
władzy mediami komercyjnymi.
Tak czy inaczej, w państwie PiS
to władza ma rządzić pieniędzmi, a nie odwrotnie. Wielkie środki finansowe państwa, ale i prywatne, nad
którymi państwo zyskuje polityczną kontrolę, mają służyć zmianie ideologicznej
nadbudowy, a przy okazji (jeśli nie przede wszystkim) umocnić władzę partii i
jej prezesa. Charakterystyczne, że program tzw. repolonizacji Polski ma
polegać właściwie na renacjonalizacji, gdzie się tylko da, i na upaństwowieniu
gospodarki, tam gdzie ona rozwinęła się po 1989 r. Upaństwowienie oznacza
przejęcie majątku, posad i sieci powiązań przez państwo, czyli faktycznie -
przez partię rządzącą. Ważne, że PiS nigdy nie uznawał wyjątkowej pozycji
wielkich polskich przedsiębiorców i właścicieli, którzy wyrośli w III RP; przed
2007 r. wydał im wręcz wojnę, ona teraz znowu wisi
w powietrzu. Choć Janusz Lewandowski słusznie zauważył: „Najbliżej definicji
wschodnioeuropejskiego oligarchy jest ks. Rydzyk i towarzystwo, które się
uwłaszczyło na SKOK-ach”. Akurat i ks. Rydzyk, i SKOK to swojscy oligarchowie,
pozostający w symbiozie i sojuszu z Kaczyńskim, obustronnie korzystnym, w
którym jednak hegemonem ma pozostawać prezes. Mogą być i są jakieś cesje ze
strony PiS na rzecz innych biznesmenów, jednak w zamian za wsparcie ideowe i
materialne, a przynajmniej za neutralność. Lecz porządek dziobania w
ostatecznym rachunku ma być jasny, regulaminowy, putinowski. Rządzi Szef, a
każde wielkie pieniądze i interesy pozostające poza jego kontrolą wydają się w
tej optyce swego rodzaju marnotrawstwem, bo nie są wprzęgnięte w polityczny
plan konsolidacji władzy.
Taka konstrukcja państwa, takie wyobrażenie sprawowania władzy opierają
się na strukturalnej korupcji. Jest ona wszechwładna, wszechogarniająca i ma
wiele wymiarów. Jest adresowana do społeczeństwa, a ściślej biorąc do grup elektoratu,
które po prostu politycy próbują przekupić. Najpierw w kampanii, a potem w
polityce realnej, choć akurat tu trafiają na kłopoty, bo obietnice kampanijne
trudno zrealizować. Przywoływany Janusz Lewandowski tak o tym pisze: „Zawiść,
mocno osadzona w polskiej tradycji, nie musi być już bezinteresowna. Rozległy
sektor publiczny padł łupem wygłodniałych zastępów PiS. Propaganda zawiści
idzie w parze z utrwalaniem roszczeniowych postaw. Mamy do czynienia z
rozdawnictwem pieniędzy na grecką skalę. Zdumiewają mnie zwolennicy tej
korupcji politycznej oskarżający poprzedników, że »byli głupi, bo nie dawali«.
Pokusa licytowania się na ekonomiczne chciejstwo to jedna z pułapek, które
zastawia PiS na przyszłość”.
Jest też drugi wymiar korupcji.
Chodzi o te wygłodniałe zastępy PiS i o łupy. Już przy poprzedniej odsłonie rządów tej partii jej
znaczący polityk mówił, że teraz żaden działacz nie może cierpieć niedostatku.
Inwazja ludzi tego ugrupowania na wszystkie instytucje, urzędy, spółki jest
bezprzykładna, w żadnej skali nieporównywalna z tym, co czyniono wcześniej.
Nawet gdy za sprawy brało się niezwykle kiedyś zręczne i pazerne PSL, a także
część ludzi Platformy. Prawda, za każdym razem nowa władza obsadzała swoimi
ludźmi stanowiska, nie brakowało przykładów nepotyzmu i nagannych protekcji.
Jednak PiS okazało się mistrzem. Bo partia ta robi coś albo po raz pierwszy w historii,
albo stosuje znane rozwiązania, tylko wielokroć spotęgowane.
To jest plan strategiczny, rozwojowy, bo kolejne zdobycze polityczne,
choćby w wyborach samorządowych, poprzez reformy szkolnictwa, służby zdrowia,
administracji, służb mundurowych, instytucji kultury, dadzą kolejne, nowe
możliwości prowadzenia tzw. polityki personalnej. Ta korupcyjna akcja jest
podbudowana narodową propagandą, insynuacjami wobec krytyków i ich
dezawuowaniem do kilku pokoleń wstecz. Państwo oraz wspólnotowe publiczne
dobra i majątki służyć mają korzyściom jednej partii, która przy pomocy
kilkumandatowej większości parlamentarnej narzuca swoją wolę całości i przepycha
wszystkie dobrane do tego celu regulacje. Partia ta, gromadząc środki pod
egidą państwa, zwiększa swoje możliwości wyborcze, bo dysponuje możliwością
bezkarnego rozdawania pieniędzy swoim funkcjonariuszom i wyborcom.
Ta korupcja deprawuje i
szantażuje. Z jednej strony zachęca do akcesu do „dobrej zmiany", bo daje za to pieniądze i pozycje, ale też odcina drogę
powrotu do postawy jakiejś niezależności i godności. Ten proces może dotyczyć
setek tysięcy obywateli. Z drugiej strony wciąga w orbitę kontrolowanego przez
państwo przepływu pieniędzy wszystkich uczestników gry gospodarczej, w tym
średnich i większych przedsiębiorców. Nie opłaca się po prostu podpaść tej
władzy, nie kalkuluje się zasilać finansowo jakichkolwiek inicjatyw i działań,
które mogą być uznane za opozycyjne, ba, za niepewne. Już pojawia w się
biznesie określenie „radykalne” wobec każdej inicjatywy podejrzanej o
niesprzyjanie władzy. Polska przedsiębiorczość, ale też i przedstawicielstwa
zachodnich firm są za słabe, aby się władzy przeciwstawić, a nieobliczalność
tej partii i jej mściwość gra w tym przypadku na jej korzyść, bo biznes robi
się ostrożny na zapas.
Zjawisko występuje już nagminnie, a zapewne jeszcze się nasili. Oto
nagle zniknęły reklamy z mediów, które władza uznaje za wrogie, zniknęły
mecenaty i subsydia dla działań kulturalnych czy naukowych niepopieranych przez
ministrów i PiS. Popłynęły za to szerokim - nigdy wcześniej w polskiej skali
niespotykanym - strumieniem w drugą stronę. Do mediów, fundacji, instytutów
prawicowych, pod adresy, które cieszą się oficjalnym i urzędowym wsparciem. Z
wielu cyklicznie organizowanych imprez i promocji zniknęli nagle sponsorzy,
pojawili się za to w innych miejscach, co można było zauważyć choćby na
ostatnim Forum w Krynicy, i nie tylko. I zapewne nie trzeba nikomu objaśniać,
na czym polega dzisiejsza strategia przetrwania w biznesie, dogadywania się z
władzą. Kapitał na pewno to wie, wyczuwa i się
orientuje, zwłaszcza że od czasu do czasu jest dopingowany i wzywany do
„narodowej” służby, upominany za wstrzemięźliwość w aktywności
przedsiębiorczej i patriotycznej, szantażowany zapowiedziami kontroli, kar i
sankcji.
Kaczyński jak zawsze lubi
używać wielkich słów, potępiać bandytów i złodziei, mówić o tych, którzy rozkradli
Polskę. Jednak PiS, goniąc pokazowo
korupcję, jednocześnie rozwinął jej istotę do rozmiarów niespotykanych, podpiął
pod państwo. Korupcja prosta, czyli na przykład powoływanie się na wpływy w
celu uzyskania korzyści majątkowych, jest karalna, są na to paragrafy w
Kodeksie karnym, i taką korupcję PiS zawsze zwalczał. Ale już udzielenie komuś
korzyści majątkowej w celu uzyskania na niego wpływu, zwłaszcza kiedy robi to
- ogólnie mówiąc - państwo, karalne nie jest. Można pójść do więzienia za
drobną łapówkę, ale transfer milionów ze środków publicznych do środowisk
sprzyjających władzy, rozdawanie po uważaniu i bez oglądania się na kompetencje
stanowisk, zleceń, kontraktów, z których roczny dochód bywa nieporównanie
większy niż jakiekolwiek łapówki - jest czymś normalnym, do czego władza ma
prawo, „bo tak wyborcy zdecydowali”.
Tak zwana redystrybucja, czyli uszczuplenie dochodów jednych, w domyśle
mniej przychylnym dysponentowi, żeby dać innym, potencjalnie bardziej
życzliwym, gdyby rozgrywała się w sferze prywatnej, byłaby nazwana korupcją,
żeby nie powiedzieć - złodziejstwem. Ale ponieważ ma to miejsce w ramach państwa,
a dysponentem jest władza, nazywa się to polityką społeczną i „instrumentami
rządzenia”.
Tak jawne włączenie państwowych
publicznych pieniędzy do uprawiania partyjnej polityki to największa nowość,
jaką pokazało PiS w swojej drugiej odsłonie rządzenia. Wcześniej nie było tak
sprytne. Stratedzy tego ugrupowania musieli dojść do wniosku, że masy
krytycznej potrzebnej do zdobycia większości i utrzymania poparcia nie uda się
osiągnąć inaczej niż środkami ekonomicznymi. Że da się wymienić gotówkę
na ustrojowe wartości. Wprost
zauważa to publicysta „Rzeczpospolitej” Filip Memches, pisząc w wyraźnie
aprobatywnym tonie: „w odbiorze społecznym program 500+ wygrywa w cuglach
choćby z postulatem niezależności Trybunału Konstytucyjnego od władzy
politycznej”. O politycznych celach programu rozdawnictwa świadczą też sygnały
dochodzące z kręgów prawicowych, że prezes Kaczyński podobno nie jest zadowolony
z sondażowych notowań PiS po wprowadzeniu programu 500+, że spodziewał się
lepszych wyników.
Ale Kaczyński i tak nie może
narzekać. Udał mu się, także właśnie za sprawą politycznej ekonomii, największy
„myk": ludzie zaczęli sprawy państwa
postrzegać osobno, znacząco osłabły w ich oczach nawet najbardziej oczywiste
związki przyczynowo-skutkowe. Oto kolejne sondaże potwierdzają kuriozalny
paradoks: największym zaufaniem wśród polskich polityków cieszą się prezydent
Duda i premier Szydło, a na dole tej tabeli są Jarosław Kaczyński i Antoni
Macierewicz. W dodatku w ostatnim sondażu CBOS Duda został politykiem roku, a
Kaczyński wylądował na trzecim miejscu za Szydło. Czyli wyborcy ufają dość
bezwolnym wykonawcom (i ich doceniają), a nie ufają tym, którzy decydują o
tym, co ci wykonawcy zrobią. Z sondaży wynika także, że chociaż wyraźna
większość Polaków (57 proc.) uważa, że PiS zagraża polskiej demokracji, to
jednocześnie więcej respondentów popiera rząd Beaty Szydło, niż mu się
sprzeciwia. Racjonalnie biorąc, to się nie trzyma żadnej logiki i może budzić
tylko pusty śmiech, gdyby nie było jednak mierzalnym społecznym faktem.
Jest bardzo prawdopodobne, że to zjawisko wynika właśnie z politycznych
pieniędzy: to pani premier z minister Rafalską dają 500+, pan prezydent starał
się o obniżenie wieku emerytalnego, wicepremier Morawiecki podwyższył pensję
minimalną. A za walkę z Trybunałem i inne awantury odpowiada Kaczyński, któremu
słusznie z tego powodu się nie ufa. Udało się szefowi PiS stworzenie dylematu,
na który wielu Polaków odpowiada po jego myśli: owszem, lepiej by było, żeby
PiS szanował demokrację, Trybunał Konstytucyjny, a zarazem dał 500+, ale jeśli
to niemożliwe, to trudno - wybieramy pakiet zwalczania Trybunału i 500+. Bo z
Trybunału zupy się nie ugotuje. Operacja PiS podziału lasu na poszczególne
drzewa i sprzedawanie ich oddzielnie zakończyła się sukcesem. Kupców tego
szemranego towaru, których nazywamy symetrystami (w skrócie: PiS i opozycja się
okładają, prawda leży pośrodku, trzeba brać, co dają, bo ludzie chcą pożyć tu i
teraz), wciąż nie brakuje.
Teraz więc premier Szydło zapowiedziała, że o ile 2016 r. był okresem
wzmacniania rodzin, to 2017 r. będzie rokiem gospodarki. Przy takim
traktowaniu finansów państwa, jak dało się dotychczas zaobserwować, może to
oznaczać, że ekonomizacja polityki czy polityzacja ekonomii będzie się nasilać.
To nie biznes ma się chwalić, że daje miejsca pracy i żądać z tego tytułu
przywilejów. Przedsiębiorcy, instytucje, organizacje pozarządowe mają działać
na licencji państwa i władzy. Albo włączą się do wspólnego dzieła i będą
wspierać i wykonywać polecenia, albo się ich sprawdzi według słynnej maksymy,
że „jeżeli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”. Na Węgrzech, w Turcji czy w Rosji
już tak jest. A w Polsce ma być.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz