Szyk zwarty
Nasza
opozycja, a w każdym razie jej poważna część, wpadła w turbulencje akurat w
momencie, gdy po raz pierwszy w czasie rządów PiS zaczęła sprawiać wrażenie, że
się - jak mawia młodzież - ogarnia.
Wizerunkowe problemy liderów Nowoczesnej i KOD teoretycznie łatwo
bagatelizować. W istocie wyglądają jak zapalenie papierosa w czasie, gdy trwa
pożar. Standardy? Po tym, jak szef SKOK-ów wyprowadził dziesiątki milionów
złotych na konta w Luksemburgu i uczyniono go potem szefem senackiej komisji finansów,
kilka przelewów na w sumie 90 tysięcy zł to niby drobiazg. Historie obyczajowe
też raczej łączą, niż dzielą polityków różnych opcji. Oczywiście nie przez
przypadek sensacyjne informacje pojawiają się dokładnie w momencie, gdy PiS,
po sejmowej awanturze, ma wielkie problemy wizerunkowe. Oczywiście, wszystko na
to wskazuje, były to dość ordynarne wrzutki. Tyle że wrzutki, a nie wymysły.
Bagatelizować więc można, ale nie ma to sensu. Kłopot nie polega na tym, że
wizerunkowe problemy dają amunicję PiS-owskiej propagandzie - w niej liderzy
opozycji i tak są zdrajcami, durniami albo pajacami. Istotą sprawy jest to, że
za problem uważa te wpadki bardzo wielu zwolenników opozycji. Nie interesuje
ich bowiem, że PiS-owskie standardy są znacznie gorsze. Są, ale właśnie dlatego
ludzie przeciw nim protestują.
Grudniowy sukces opozycji nie polegał na tym, że cokolwiek politycznie
ugrała, ale na tym, że przestała sprawiać wrażenie, iż przynajmniej w tym samym
stopniu co PiS-em zajęta jest sobą. Hasztag Zjednoczona Opozycja nie wyglądał
jak marny dowcip. Po historii „portugalskiej” Grzegorz Schetyna był stonowany,
być może w imię pierwszej zasady polityki - nie przeszkadzaj rywalowi, który
jest na drodze do autodestrukcji. Ale następnego dnia było już gorzej.
Samodzielne negocjacje Ryszarda Petru z PiS sprawiały nieuchronnie wrażenie
złamania niepisanego paktu - działamy razem, mówimy jednym głosem. Podobnym
głosem, owszem, mówili, ale dopiero następnego dnia, gdy ich z kolei połączyły
kłopoty Mateusza Kijowskiego.
A przecież właśnie teraz toczy się kluczowa rozgrywka. Sejmowy protest
parlamentarzystów ma głęboki sens. Uważałem, że powinien się zacząć rok
wcześniej, przy okazji pierwszego zamachu na Trybunał Konstytucyjny. Ale może
dobrze się stało. Ten rok pozbawił chyba resztek złudzeń wszystkich, którzy
myśleli, że może nie będzie tak źle. W istocie. Jest znacznie gorzej.
Wkrótce kolejne posiedzenie Sejmu. Opozycja musi więc odpowiedzieć w
tych dniach na leninowskie pytanie - co robić? Powody protestu nie zniknęły.
Stawiane przez opozycję postulaty nie straciły ani grama zasadności. Nie ma
więc żadnego logicznego powodu, by protest przerywać. Ile ma on trwać? Być może
bardzo długo. I trzeba mieć świadomość, że po drodze po stronie PiS-owskiej będzie
trwała propagandowa obróbka, a po nie-PiS-owskiej pojawi się zniechęcenie i
poczucie, że protest nie prowadzi do niczego.
Gdyby jednak teraz opozycja z protestu zrezygnowała, wizerunkowe
kłopoty zmieniłyby się w wizerunkowe seppuku. To
protest sprawił, że PiS znalazło się w defensywie. Rejteradę opozycji Jarosław
Kaczyński uznałby za swój triumf, zresztą całkiem słusznie. Nie należy się
przejmować propagandowymi pohukiwaniami o głupiej, totalnej opozycji. Władza
właśnie zmienia ustrój państwa. Kiedy więc protestować, jak nie dziś?
Rezygnacji z protestu nie wybaczy opozycji nikt. Jest bowiem w polityce jedna
rzecz niewybaczalna - to słabość.
Jarosław Kaczyński ma w sobie wielką i manifestowaną niemal każdego dni
potrzebę zemsty. Ale jest też drugie uczucie, które zdaje się mu całkiem
bliskie. To skrywany brutalnością strach. Boi się każdej sytuacji, w której nie
dominuje absolutnie. Nie należy więc za żadne skarby dawać mu poczucia absolutnej
dominacji. Gdy wyczuje uległość drugiej strony, staje się jeszcze bardziej
bezwzględny. Bardziej niż czymkolwiek innym żywi się bowiem pogardą. A słabość
wyczuwa jakimiś diabelskimi detektorami perfekcyjnie. Stąd jego, trzeba to
przyznać, genialny casting na kandydata na prezydenta.
Antagonizmu między liderami opozycji prawdopodobnie nic nie zmieni.
Uczucie schadenfreude
u któregokolwiek z nich byłoby jednak wybitnie
niewskazane. PiS, prędzej czy później, uderzy w każdego, kto podniesie głowę.
Po pierwsze - trzeba więc działać razem, słabości opozycji nie zniosą przede
wszystkim jej zwolennicy. Doskonale wiedzą, że Kaczyński chce ją podzielić i
skłócić. I ukarzą każdego, kto pójdzie mu na rękę. Po drugie - politycy
opozycji muszą zrozumieć, że naprawdę żyjemy już w państwie autorytarnym i że
na celowniku jest każdy, kto głośno się temu przeciwstawia. PiS będzie
odpalało kolejne pociski. Na początek więc po prostu nie można się głupio
podkładać.
Tomasz Lis
Faktury z Madery
Im bardziej PiS ma jednego szefa, tym
bardziej opozycja żadnego. Teraz wyraźniej widać, na czym polegała kpina
Prezesa, gdy proponował, aby opozycja wybrała swojego lidera; prosty sygnał, że
skończyła się epoka Tuska („niestety, panowie, po waszej stronie nie ma już
dla mnie przeciwnika". Odkąd PiS doszło do władzy, szydzenie z opozycji
stało się jedną z ulubionych rozrywek jego posłów i działaczy. A już miniony
tydzień, za sprawą panów Petru i Kijowskiego, przyniósł wręcz himalaje uciechy.
Pajace, błazny, geszefciarze, ciamajdan - to tylko nieliczne z określeń,
jakimi publicyści i politycy PiS obdarzyli „panów od Madery i od faktury".
Sylwestrowa
eskapada posła Petru nie miałaby pewnie trwalszych politycznych konsekwencji,
gdyby nie (na co niestety wygląda) próby odzyskania przez pana
przewodniczącego powagi, przykrycia aferki przez samodzielne„szukanie
kompromisu z PiS" w sprawie kryzysu sejmowego. Złamanie świeżej
solidarności opozycji wobec jawnego naruszenia zasad parlamentarnej demokracji
byłoby ogromną, absurdalną ceną za prywatny wypad sylwestrowy. Ale i tak dla
antypisowskiej opozycji sprawa Petru wydaje się mniej groźna niż problem z
Mateuszem Kijowskim.
KOD to wciąż największy spontaniczny ruch
społeczny, jaki pojawił się w Polsce od czasów Solidarności. W ubiegłym roku w
marszach i akcjach KOD brały udział setki tysięcy ludzi oburzonych poczynaniami
władzy, traktowaniem państwa i jego zasobów jako partyjnego łupu, demolowaniem
demokratycznych instytucji, pogardą okazywaną„Polakom gorszego sortu"- to
sformułowanie stało się wręcz hasłem założycielskim KOD. Masowe marsze KOD
zrobiły wielkie wrażenie za granicą, a dla PiS - mimo ostentacyjnego
lekceważenia i obrażania manifestantów - stały się pierwszym poważnym
ostrzeżeniem; zapowiedzią aktywnego oporu społecznego przeciw uzurpacjom
władzy.
Kijowski został
liderem, a właściwie publiczną twarzą ruchu trochę z przypadku, bo -
przypominamy tu własne reportaże - jako człowiek znający się na komputerach,
mający sporo wolnego czasu i ogólnie skłonność do społecznego aktywizmu znalazł
się po prostu we właściwym czasie i miejscu. Nikt nie robił castingu na
przewodniczącego, nie było też żadnego kontrkandydata, a ponieważ Kijowski
wykazał się naturalnym talentem retorycznym i jaką taką sprawnością
organizacyjną, nawet jego specyficzny styl czy ujawnienie alimentowych długów
nie zahamowały procesu medialnego utożsamiania KOD z Kijowskim.
Właściwie już po pierwszych akcjach KOD w
2015 r. uczestnicy marszów chcieli szybkiego zbudowania jakiejś struktury
organizacyjnej potrzebnej do obsługi demonstracji, budowy sieci komunikacyjnej,
własnych mediów, gromadzenia środków, tworzenia lokalnych komórek, być może
jako zalążka przyszłej struktury wyborczej. Niestety, ani Mateusz Kijowski, ani
grupa amatorów działaczy nie poradziła sobie z tym zadaniem. Przekształcenie
luźnej formacji marszowej w organizację nie udało się do dziś, choć proces
jakoś powoli się toczy, bo wciąż nie brakuje entuzjastów. Nie odbyły się
spotkania programowe, są tylko tymczasowe władze, nadal nie wiadomo, jaki miałby
być polityczny charakter i kierunek ruchu.
Sam lider, jego
(podobno) autorytarny sposób sprawowania władzy, też zaczął być kontestowany, a
sprawa faktur ewidentnie ma charakter wyborczej rozgrywki, choć Kijowski sam
się kompromitująco podłożył. To wszystko jest bardzo niebezpieczne dla
przyszłości głównego dziś ruchu oporu wobec rządów PiS i przykre dla aktywistów
i sympatyków KOD. Błędem okazało się zawieszenie organizacji na jednym
człowieku. Zniechęcenie do KOD - a wystarczy poczytać wpisy na FB czy
kodowskich portalach - byłoby wielkim sukcesem PiS. Na razie najlepszym
wyjściem wydaje się rzeczywiście pomysł tymczasowego zbiorowego zarządu i
możliwie szybkiego przeprowadzenia wyborów. Pytanie, czy na dłuższą metę KOD
może funkcjonować bez jednoosobowego przywództwa?
To jest w ogóle największy dziś problem
opozycji antypisowskiej: brak liderów. Grzegorz Schetyna, na którego ruszy
zapewne wkrótce polowanie z nagonką służb specjalnych, ma największe
doświadczenie i wyczucie polityczne, co potwierdził podczas ostatniego kryzysu;
ale emocji nie skupia, Tuskiem nie jest. Ryszard Petru zbyt często ujawnia brak
doświadczenia, naiwność, narcyzm, podatność na manipulacje, aby być realnym
przeciwnikiem dla Kaczyńskiego. Kosiniak-Kamysz na ludowego lidera wczasach
populizmu średnio pasuje. Władysław Frasyniuk, jedyny dziś autentyczny
potencjalny lider całej opozycji, do tej roli się nie rwie.
Paweł Kasprzak,
szef niedużej liczebnie, ale zdeterminowanej grupy opozycyjnej Obywatele RP,
jest świetny jako organizator dokuczliwych dla władzy akcji nieposłuszeństwa,
ale, jak sam mówi, Obywatele RP powinni być tylko jednym z nurtów opozycji.
Zresztą gdyby zebrać oczekiwania, jakie powinien spełniać wymarzony lider
opozycji, otrzymalibyśmy niemożliwe połączenie Trumpa z Merkel, bo na
Kaczyńskiego potrzebny byłby cham, demagog, kłamca i brutal, a centrowy,
umiarkowany elektorat liberalny pragnąłby kogoś w stylu niemieckiej kanclerz.
Tymczasem, niestety, nie mamy innej
opozycji, niż jest; trzeba też sobie zdawać sprawę, że trwa konsekwentna akcja
wszystkich rządowych mediów dezawuująca partie opozycyjne (na wzór tępienia
Komorowskiego w 2015 r.).
A naprzeciwko tej rozsypanej, pluralistycznej, niepewnej
siebie i swoich przywódców opozycyjnej masy stoi armia: dziesiątki tysięcy
posad, miliardy złotych do dyspozycji (s. 22), potężne i bezwzględne narzędzia
prowokacji i propagandy, jeden lider oraz scalające poczucie zwycięstwa i
równie scalające poczucie zagrożenia utratą władzy.
Zdjęcie prezesa Kaczyńskiego w limuzynie z jakimś
przerażono-szyderczym grymasem twarzy, opuszczającego oblężony przez
demonstrantów gmach Sejmu, było naprawdę przejmujące. W Polsce robi się
nieswojo i niebezpiecznie, bo władza wykazuje niebywałą desperację w forsowaniu
zmian ustrojowych, jakby Prezes chciał zdążyć przed jakimś wyobrażonym puczem;
przeciw tej władzy czy w jej obrębie.
Żeby zaprowadzić
swoje wizje, jak sam je nazywa, Kaczyński będzie swoich przeciwników dzielił i
na siebie napuszczał. Rozsądek nakazywałby, aby opozycja w tej grze nie
uczestniczyła. Na podziały będzie jeszcze czas. Dziś najważniejsze jest
utrzymanie podstawowej solidarności i wzajemnej lojalności, w myśl prostej
politycznej zasady: nie gryźcie się, bo was zjedzą.
Jerzy Baczyński
Domykanie dekady Jarosława Kaczyńskiego
Żeby zrozumieć działania PiS i politykę Jarosława Kaczyńskiego, a także
przewidzieć, co może nas czekać w najbliższym czasie, warto wrócić do lat
2005-07. Dzisiejsza rzeczywistość jest konsekwencją tamtych czasów.
Trudno pojąć, dlaczego PiS po wygranych
wyborach demoluje porządek demokratyczny. Jedni odwołują się do chęci zemsty
Jarosława Kaczyńskiego za śmierć brata w katastrofie smoleńskiej i destrukcji
wszystkiego, co powstało przez ostatnie 25 lat. Inni piszą o paranoicznych
wizjach, wszechwładnym irracjonalizmie czy postępującym obłędzie. Warto jednak
spojrzeć na to, co robił PiS w czasach swoich pierwszych rządów, czyli w latach
2005-07. Historia, nawet najnowsza, pozwala lepiej zrozumieć teraźniejszość.
I co najważniejsze - przewidzieć, co może nas czekać w 2017
r.
Porównując
działania podejmowane obecnie przez PiS z tymi sprzed 10 lat, nasuwa się
wniosek o domykaniu przerwanej dekady Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS i jego
partia rozpoczęli w latach 2005-07 szereg reform ustrojowych, które zostały
przerwane z powodu konfliktów rozsadzających koalicję i pełnego awantur stylu
uprawiania polityki. Obecnie, po powrocie do władzy, podjęli wiele wtedy
rozpoczętych - bądź planowanych - projektów.
Dzięki woli wyborców mają szansę domknąć swoją przerwaną
dekadę zmian.
PiS z dużą konsekwencją kontynuuje swoje
poprzednie pomysły, które zmieniają demokratyczne instytucje państwa. Demontaż
nowoczesnego państwa nie jest więc tylko przejawem irracjonalnej nienawiści czy
tylko chęci zemsty. Jest realizacją planu budowy nowego ustroju, na wzór tego,
który pamięta Jarosław Kaczyński ze swojej młodości. Zmiany instytucji są
obecnie uzupełnione nowe projekty społeczne i edukacyjne. Bo nie tylko
instytucje trzeba zmienić, ale należy także przebudować społeczeństwo - tak aby
powstał „Nowy wspaniały świat Jarosława Kaczyńskiego".
W 2007 r. Wojciech
Sadurski, opisując stosunek PiS do konstytucji, zwracał uwagę, że zaczęła być
ona traktowana jako wróg, niepotrzebny, kłopotliwy gorset „uniemożliwiający
rządowi działanie zgodne ze swoim programem"*. Karierę wtedy zrobiło
określenie „imposybilizm" - narzekanie na to, że konstytucja i Trybunał
Konstytucyjny nie pozwalają władzom na wprowadzenie potrzebnych jej zdaniem reform
i zmian.
To podejście do
konstytucji i TK w pełni przypomina język oraz oskarżenia, których politycy PiS
używali w zeszłorocznej walce o zniszczenie niezależności Trybunału
Konstytucyjnego. Trybunał miał utrudniać realizację zamierzeń PiS, należało go
więc podporządkować woli prezesa Kaczyńskiego. Zrobiono to w sposób, o którym
mówiono dekadę temu.
Ówczesny rząd PiS zapowiedział zmianę
ustawy o TK, prowadzącą do podporządkowania tej instytucji i jej prezesa władzy
wykonawczej. Zapowiedzi te zrealizowano z ogromną konsekwencją w 2016 r., a
Trybunał stracił swą niezależność i rolę strażnika państwa prawa. Otwiera to
drzwi do zmiany samej konstytucji, która jest traktowana jako czysto formalny
dokument bez większego znaczenia. A także do zmiany wielu kluczowych
instytucji w najbliższej przyszłości.
Możemy się
spodziewać zmian w ordynacjach wyborczych takie inicjatywy wysuwane były 10 lat
temu. Co przecież lepiej utrwala władzę niż odpowiednia ordynacja? W latach
2005-07 zostało złożone do laski marszałkowskiej siedem projektów zmian
ordynacji parlamentarnej, w tym trzy autorstwa PiS. Nie zaproponowano tam
zasadniczych zmian, ale przecież wiele lat w opozycji pobudziło legislacyjną
wyobraźnię kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości.
Kolejną instytucją,
która pójdzie w jasyr, będzie Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich. Rzecznik jest
niezależny, wywodzi się z sektora pozarządowego i broni praw obywateli.
A to są wyraźne dowody na „lewactwo" instytucji i jej
szefa - jak podkreślił w jednej z pierwszych wypowiedzi w nowym roku minister
Mariusz Błaszczak.
Niszczenie służby cywilnej, które
obserwowaliśmy w zeszłym roku, również stanowi kontynuację działań PiS sprzed
dziesięciu lat. Tym razem jednak robi się to bez wstydu, bezwzględnie i bez
udawania, że Pisiewicze i Misiewicze poza polityczną lojalnością mają jeszcze
jakieś inne kompetencje. Reforma prokuratury sądownictwa to również poprawiona
kontynuacja pomysłów z okresu pierwszych rządów PiS. Tyle że obecnie
zaproponowane przez tę partię zmiany są dużo głębsze. Również zmiany Krajowej
Rady Radiofonii i Telewizji oraz próby „uporządkowania" organizacji pozarządowych,
które pojawiły się w 2016 r., były odwzorowaniem etatystycznych pomysłów
zaproponowanych w 2006 r. Te niszczące NGO pomysły będą kontynuowane.
Zmiany będące
kontynuacją można wymieniać bez końca. Dotyczą nie tylko instytucji, ale i
języka. Obejmują szczególny stosunek posłów PiS do dziedzictwa przyrodniczego
Polski, kwestionowanie teorii ewolucji czy narzucanie ideologicznej
interpretacji historii. Oczywiście PiS i Jarosław Kaczyński wiele nauczyli się
przez ostatnie lata. Wiedzą, że nie wolno im wyłącznie zmieniać ładu
instytucjonalnego, muszą jednocześnie zapewniać sobie poparcie społeczne. To do
pewnego stopnia mają zapewniać programy 500+ czy Mieszkanie+.
Niektóre pomysły PiS zmieniają oczywiście
swój początkowy charakter. I tak 10 lat temu PiS kładło nacisk na szczególnie
silną rolę prezydenta. Tego typu pomysły raczej nie powrócą, bo szansa, że
kandydat PiS wygra kolejne wybory prezydenckie, jest niewielka. A po co
wzmacniać kandydata opozycji?
Jarosław Kaczyński
zapowiedział, że dla realizacji swoich wizji gotów jest nawet poświęcić wzrost
gospodarczy. Co prawda pani premier Szydło ogłosiła, że w tym roku rząd skupi
się na sprawach gospodarczych, ale wiadomo, że najważniejsza jest „wizja".
Najpierw jednak w gruzach musi lec to, co Polacy budowali po
1989 r. - ustrój, o którym marzyli, żyjąc w PRL. I do tego właśnie sprowadza
się ta wizja, którą chce realizować prezes Kaczyński.
* „Porządek konstytucyjny" w
„Demokracja w Polsce 2005-2007", pod red. Leny Kolarskiej-Bobińskiej,
Jacka Kucharczyka i Jarosława Zbieranka, ISP 2007.
Lena Kolarska-Bobińska - socjolog,
profesor nauk humanistycznych, była dyrektor CBOS oraz ISP. W latach 2009-13
posłanka do Parlamentu Europejskiego z ramienia PO, później minister nauki i
szkolnictwa wyższego w rządzie Donalda Tuska, a następnie w gabinecie Ewy
Kopacz. Członkini rady programowej Kongresu Kobiet oraz rady Instytutu
Obywatelskiego. Autorka licznych publikacji naukowych.
Dykta i warta
Ciekawe, co nas szybciej wykończy - smog, PiS, Kościół czy
opozycja? Spróbuję ocenić to na zimno. Będzie mi łatwo, bo nad Wigrami mam
minus 17 w środku dnia.
Smog jest zagrożeniem teoretycznym, więc nie ma powodów do paniki -
ogłosił naczelny lekarz suwerena Konstanty Radziwiłł. W cywilizowanym świecie
po takiej wypowiedzi facet powinien wyjechać do Boliwii, tam zrobić sobie operację
plastyczną twarzy, żeby go nikt nie rozpoznał, a potem się zastrzelić. Dane
światowych organizacji są bowiem porażające. W Polsce co roku z powodu
zanieczyszczenia środowiska umiera przedwcześnie 45 tys. osób. Taki cały
Kołobrzeg po prostu. Dodajmy jeszcze tych, którzy zatrute powietrze przeżyją,
ale odchorują. Koszty leczenia, rent, absencji w pracy itp. szacuje się nawet
na 100 mld dol. rocznie. Oczywiście minister Radziwiłł nie zna tych danych, bo
jego żywiołem jest zbrodnicze in vitro i łykane jak cukierki pigułki
antykoncepcyjne po 100 zł sztuka. Dał się też poznać jako orędownik obniżania
standardów w opiece okołoporodowej. Nie wiadomo tylko, czy to wszystko z
nieuctwa czy cynizmu. Najpewniej z jednego i drugiego, zależy, co ma pod ręką.
W każdym razie minister zdrowia nas uspokoił. Smogiem nie należy się
przejmować, dalej można palić w piecach starymi kaloszami, kawałkami opon i asfaltu.
Nie trzeba być ministrantem ani umieć złapać hostię w locie, by służyć
Kościołowi. Oto w ostatni weekend przed oblicze Matki Boskiej Jasnogórskiej
przybyli jak co roku kibice futbolowi. W drodze do Częstochowy kilkunastu z
nich wpadło na stację benzynową i po prostu ją okradło. Tak po katolicku, żeby
się mieli potem w klasztorze z czego wyspowiadać. Pielgrzymka była
patriotycznie udana. W specjalnym liście do premier Szydło stadionowi kibice
apelowali o „niezatrzymywanie się w naprawie ojczyzny”. Hm, czyżby mieli jakiś sygnał, że rząd
ma zamiar jeszcze więcej psuć? Z właściwą ich wiekowi troską interesowali się
też sprawami sprzed 80 lat. Pytali, na jakim etapie znajdują się rozmowy na
temat roszczeń środowisk żydowskich w stosunku do Polski, oraz ubolewali, że
„niemieccy grabieżcy polskiej gospodarki nie zapłacili za swoje karygodne
czyny”. Zażądali repolonizacji mediów i gruntownej lustracji środowisk
opiniotwórczych i kulturalnych w Polsce. Na koniec pielgrzymki mogli sobie
postrzelać z rac. Nie wolno ich przynosić na mecze piłkarskie, ale w
klasztorze były mile widziane. Gorącymi słowami przemówił też do zebranych
zastępca przeora o. Jan Poteralski: „Jesteście naprawdę kimś bardzo wielkim w
Polsce (...) przecież to wy jesteście tymi, którzy tak bardzo ukochali Polskę,
to przecież wy na stadionach mówicie o żołnierzach niezłomnych, to przecież was
można spotkać na ulicach polskich miast, gdzie opowiadacie się tak bardzo
wyraźnie za Polską, za tymi, którzy walczyli o Polskę.
(...) Jakże jesteście wielkimi bohaterami XXI wieku”. Groźne słowa. Jest dla
mnie jasne, że bezwstydne zaloty, w które wmanewrował się Kościół, źle się
skończą.
Biedny
ten nasz kraj w niedorzeczu Wisły, gdzie nawet Kasprowy Wierch jest garbaty.
Prezydent wycina krechę na stoku, by zdążyć podpisać, marszałek Sejmu szuka
laski, a konstytucja ma wolne. W parlamencie ilość smogowego pyłu zawieszonego
w powietrzu największa jest tam, gdzie jest powietrze. W głowach posłów znaczy.
Boczne wejście do Sali Kolumnowej Sejmu zabarykadowano krzesłami i zabito dyktą. Przy głównym Straż Marszałkowska trzyma
wartę. A zza zamkniętej sali plenarnej wysokiej izby niesie się dziarski śpiew
opozycji: Przejdziem dyktę, przejdziem wartę...
Stanisław Tym
Lepsi piją pepsi
Kiedy
po latach postnych do Polski dotarły coca-co- la i pepsi-cola, Janusz
Minkiewicz, znakomity satyryk (1914-81), powiedział „Lepsi piją Pepsi”.
Podział Polaków na lepszych, od pepsi, i gorszych, od coca-coli, przypomina się
w związku z ujawnieniem przez „Wyborczą”, że MSZ rozesłał do 24 Instytutów
Polskich w świecie listę ludzi kultury, mediów i historyków rekomendowanych do
zapraszania za granicę. O Polsce na świecie opowiadać mają m.in. Jan Pietrzak,
Jerzy Targalski czy Cezary Gmyz. „W dziale »Ludzie pióra, publicyści« nie ma autorów,
których chcą przekładać zagraniczni wydawcy. Najczęściej zwracają się oni do
Instytutu Książki o dofinansowanie przekładów książek Stasiuka, Tokarczuk,
Krajewskiego, Sapkowskiego, Miłoszewskiego, Dehnela i Szczygła. Żadnego z tych
nazwisk nie ma na liście. Jest za to m.in. Jan Pietrzak, Bronisław Wildstein,
Sławomir Cenckiewicz i Waldemar Łysiak. Reszta to głównie krytycy, publicyści
i naukowcy (ale nie tylko kojarzeni z prawicą) ”- czytamy.
Każda władza prowadzi politykę personalną i kulturalną, ale po 1989 r.
żadna nie czyniła tego z taką ostentacją, tak topornie jak obecna, która usuwa
Brzechwę i Tuwima z nazw przedszkoli, szkół i ulic, a swoich lansuje za granicą.
W PRL były wręcz zapisy cenzorskie na nazwiska, takie jak Panufnik, Herbert czy
Miłosz. Zaryzykuję hipotezę, że gdyby dzisiaj żyła Wisława Szymborska, to na
liście MSZ raczej by się nie znalazła i wsparcia na Nobla nie uzyskała,
podobnie jak nie uzyskuje go Tusk na stanowisko w Brukseli. Z tego, co ujawnia
„Wyborcza”, wynika, że obok pieszczochów władzy znajdują się na oficjalnej
liście osoby kompetentne i zasłużone, ale raczej w charakterze kwiatków do
kożucha. Jeden z takich kwiatków powiedział mi, że nikt go o zgodę na umieszczenie
w takim towarzystwie nie pytał, więc da temu wyraz w liście do ministerstwa.
Trochę to przypomina kontredans wokół składu Narodowej Rady Rozwoju, do której
nie wszyscy zaproszeni weszli, a niektórzy wręcz przeciwnie.
„Wzorem lat ubiegłych, wychodząc
naprzeciw postulatom dyrektorów Instytutów Polskich i środowisk kultury, na
użytek wewnętrzny tworzone jest takie zestawienie” - informuje MSZ. Jak to
„wzorem lat ubiegłych”? W czasie kiedy ministrami byli pp. Rosati, Geremek i Bartoszewski, żadnych takich list nie
sporządzano. Obecne posunięcie MSZ, dzielące twórców i uczonych na lepszych i
pozostałych, ma charakter pionierski. To nowatorski wkład do traktowania
Polski jako własnej stajni. Nie dziwi, że takie postulaty z Instytutów
Polskich padają, gdyż sankcje za zaproszenie choćby profesora Łagowskiego
(najlepszy komentator polityczny) mogłyby być surowe. Po co myśleć, kogo
polecić i za karę zostać odwołanym? Lepiej niech myśli „centrala”.
Kiedy pełna lista zostanie opublikowana, będzie czas, by ją ocenić. Nie
śmiem komentować nazwisk ludzi mediów, którzy znaleźli się na liście MSZ, poza
tym, że są to ludzie bardzo zajęci. Jeden na zaproszenie ministra, tym razem
kultury, sporządził ekspertyzę na temat przygotowywanej wystawy Muzeum II Wojny
Światowej. Drugi znalazł się m.in. wśród członków Wojewódzkiej Komisji
Konkursu tematycznego „Lech Kaczyński - historia najnowsza”, powołanej przez kuratora
oświaty.
Z
redaktorem Semką można się nie zgadzać, ale to niewątpliwie jest publicysta.
Ale kim jest Matthew
Tyrmand, żeby trafić na listę „opowiadaczy
Polski” za granicą? Jedyną jego zasługą jest przynależność polityczna do pisma
„Do Rzeczy”, któremu udziela wywiadów jako ekspert od spraw wszechświatowych i
plotkarskich. Dorobek dziennikarski tego pana przypomina dorobek Bartłomieja
Misiewicza w dziedzinie studiów wyższych i obronności - oba są widoczne tylko
przez mikroskop. Opus magnum młodego Tyrmanda, który zdążył już przez kilka
miesięcy być doradcą ministra Waszczykowskiego (po czym go zwolniono), jest
wywiad pt. „Ideowa krucjata przeciw Polsce”. Tyrmand występuje w nim jako
znawca kulis „antypolskiej propagandy” na Zachodzie. Jak ustalił, krytyczny
wobec dobrej zmiany artykuł „Washington Post” to „klasyczny przykład wpływu zza
pleców »specjalnego korespondenta z Polski« Anne Applebaum. Są tam wszystkie
znaki rozpoznawcze tej narracji. Chociaż Polska nie jest najlepszym miejscem
dla bycia Żydem, to liczba wzmianek o antysemityzmie
jest oszałamiająco nieproporcjonalna”.
Chociaż młody Tyrmand nie dorasta do pięt laureatce Pulitzera za książkę
„Gułag”, kąsa ją po kostkach: „Wśród starych obserwatorów i polskich
korespondentów jest wielu znajomych i przyjaciół Anne Applebaum, którzy wyrośli
na tych samych ideach (...) polityki »liberalnej« PO oraz Brukseli. Edward
Lucas z »The Economist« - gruba ryba - otrzymuje większość informacji o
polskiej polityce od samej »królowej« oraz jej męża, z którym się przyjaźni”.
Inna gruba ryba, Fareed Zakaria - czołowy komentator CNN - to „ulubiony
dziennikarz” Sikorskiego. Laudacje Zakarii - o zgrozo! - są na większości
zagranicznych wydań książek Applebaum, wtrąca dziennikarz Makowski z „Do
Rzeczy”. „To element brudnej politycznej gry mającej na celu delegitymizację
ostatnich wyborów...” - mówi syn starego Tyrmanda. Krytycznych głosowo Polsce
przybywa, ponieważ „to jedyna broń w posiadaniu michnikowszczyzny, która ma
dzisiaj jeszcze jakąś siłę rażenia”.
Po przyjeździe z USA trudno się przebić i zostać celebrytą z dnia na
dzień, Tyrmand szybko nauczył się języka PiS: „Olejnik i Lis - bez wsparcia
władzy od początku ich karier dzisiaj sprzedawaliby gazety w kiosku albo
czyścili buty przed wejściem do Marriotta”.
Takiej
doczekaliśmy Polski. Pikolak z MSZ - oficjalnym opowiadaczem Polski, a Michnik,
Olejnik i Lis mogą już rozglądać się za szczotką do butów i pastą Kiwi, która
ich ożywi. Jeśli się postarają, Matthew Tyrmand lub inna persona z
listy ministerstwa, przechodząc na lunch z zagranicznym dziennikarzem, rzuci
im złocisza napiwku. Na pepsi.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz