Koniec samowolki!
Już
nie mam wątpliwości: to będzie dobry rok. Ostatnie miesiące starego nie
nastrajały optymistycznie. Okupacja Sejmu przeprowadzona przez warchołów i
politykierów określonych kół, wspierana przez wiadome siły niewiadomego
pochodzenia reprezentujące wiadome interesy, frymarczenie dobrem Polski, które
przerodziło się w próbę puczu, mającego obalić demokratycznie wybrane władze
naszej Ojczyzny, zaniepokoiły wszystkich odpowiedzialnych i patriotycznie
nastawionych obywateli Rzeczypospolitej.
Wrogowie Polski wszelkiej maści, hałastra najpodlejszego sortu, zdrajcy,
renegaci i dewianci, zaciekli i zajadli w
nienawiści do Narodu Polskiego, wspierani przez międzynarodowe, a szczególnie
niemieckie media i ich polskojęzyczne ekspozytury w naszym kraju, chcieli
chaosu, anarchii i rozlewu krwi. Opętani szałem destrukcji, łamiąc prawo na
każdym kroku, dążyli do pogrążenia naszej Ojczyzny w otchłani unicestwienia.
Bo dla nich samo istnienie niepodległej Polski jest kamieniem obrazy i powodem
wścieklizny.
Na szczęście, jak wiele razy w naszych niełatwych dziejach, na drodze
zaprzańców stanęła królowa Polski, Maryja. Jak celnie i poruszająco ujął to w
Radiu Maryja minister obrony narodowej Antoni Macierewicz, odbicie Sejmu z
krogulczych łap tzw. opozycji nie powiodłoby się bez pomocy Czarnej Madonny:
„Nie byłoby tej skuteczności, gdyby nie obecność kierownictwa PiS w grudniu
przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej. Nie ma wątpliwości, że nasza
modlitwa była jednym z decydujących działań, jakie zaowocowały w dniu
dzisiejszym”.
Świątobliwy Antoni przez wrodzoną skromność nie dodał, ale my to wiemy z
dobrze poinformowanych źródeł, że przy okazji grudniowego spotkania Maryja
wypełniła deklarację członkowską PiS oraz zobowiązała się do ochrony polskich
granic i nieba, co pozwoli środki zaoszczędzone na zakupie caracali przeznaczyć
na oprawę rocznic, miesięcznic i tygodniówek smoleńskich oraz na wykucie na
ścianie Giewontu pełnego tekstu apelu smoleńskiego.
Nie ma też wątpliwości, że to Duch Święty przemawiał przez ministra
spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka, gdy głosił, że protestującym posłom
opozycji może grozić do 10 lat więzienia. My ze swej strony moglibyśmy spytać
ministra, dlaczego tylko 10, a
nie np. dożywocie, rozerwanie pędzącymi końmi albo nasadzenie na rosnący
bambus.
Jakby mało było dobrych wieści, usłyszeliśmy o pięknej inicjatywie
posłanki PiS Barbary Bubuli. Otóż zarzuciła TVN-owi manipulację i złożyła
skargę do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Chodzi o materiał „Faktów”
dotyczący procesu fałszywego konwojenta, który ukradł 8 min zł i posługiwał się
fałszywym nazwiskiem Duda, czego stacja, o zgrozo, nie ukryła. W wypowiedzi dla
Radia Maryja nasza następczyni Wandy na stanowisku Pierwszej Obrończyni
Polskości podkreśliła, że chce zbadania, czy nie było to celowe działanie
stacji w celu budzenia negatywnych skojarzeń z nazwiskiem Duda.
I to jest prawdziwie państwowe myślenie! Wyrafinowana gra na wielu
fortepianach. Ocieplamy stosunki z coraz bliższą nam dzisiaj ideowo i
politycznie, a sekowaną przez zdradziecki reżim Tuska Białorusią, zaś na
własnym podwórku w strategicznym sojuszu z Matką Boską czuwamy nad powagą
władzy państwowej. Nie mogłem pojąć, jak jeszcze całkiem niedawno, gdy w Legii
Warszawa grał Ondrej Duda, komentatorzy pozwalali sobie na niesmaczne
komentarze w stylu: „Duda znowu spudłował”. Nie mówiąc już o wyeksponowanej w
mediach opinii, że „Duda nie był wyznaczony do karnego, a podszedł. Nie
toleruję takiej samowolki”. Gdyby słowa te wypowiedział Jarosław Kaczyński,
wszystko by było w porządku i służyło wstawaniu z kolan, ale prowokacyjne
zdania wypowiedział były trener Legii Stanisław Czerczesow. Myślę, że powinna
nimi i przytaczającymi je mediami zająć się prokuratura.
Podobnie jak Kevinem
Spaceym, który wyprodukuje serial „Manifesto” opowiadający o Tedzie Kaczyńskim, czyli Unabomberze,
matematyku-terroryście odsiadującym w USA dożywocie. Ta żałosna antypolska
prowokacja powinna spotkać się z reakcją najwyższych władz państwowych i stosownymi
retorsjami gospodarczymi, jak choćby zakazem emisji na terytorium Polski
kolejnego sezonu „House
of Cards” z rzeczonym Spaceym w roli głównej.
Zwłaszcza że reżyserem części odcinków jest Agnieszka Holland. Czyli do
zniewagi obraza.
Marcin Meller
Obowiązki polskie
Być
może nigdy w historii Polska nie potrzebowała obywateli bardziej niż dziś. Być
może nigdy wcześniej na obywatelach nie spoczywała tak ogromna
odpowiedzialność jak teraz.
San Escobar zrobiło olbrzymią karierę. Nie tylko ze względu na swój
kabaretowy potencjał i świadectwo, że PiS potrafi państwo nie tylko niszczyć,
ale i stworzyć. Kariera San Escobar w części zasadza się na fakcie,
że dzisiejsza Polska coraz bardziej przypomina republikę bananową. Prawo służy
władzy do wprowadzania bezprawia. Reguły każdego dnia są ośmieszane. Wszystko,
co dzieje się w państwie, jest kwestią „wizji” jednego człowieka. Kraj jest
jego zakładnikiem. Los kraju zależy od jego kaprysów. Ludzie coraz częściej występują
w roli poddanych. Władzy i jedynego reprezentanta władzy państwowej, który ma
rolę rzeczywiście podmiotową, który nawet u prezydenta pojawia się albo i nie
w zależności od swego uznania.
Polska nie jest jeszcze San Escobar, ale podąża w tę stronę. To,
czy stanie się San Escobar,
zależy od nas. To, czy republika przetrwa, a
zapisane w konstytucji prawa się ostaną, w największym stopniu zależy od
obywatela, najważniejszego urzędu w demokracji, jak celnie w pożegnalnym wystąpieniu
powiedział prezydent Obama. Przez lata Ameryka była dla Polaków wyśnionym
lądem. Chcąc pobudzić naszą wyobraźnię, kilkanaście lat temu George Bush w swym wystąpieniu w Bibliotece Uniwersytetu
Warszawskiego cytował nawet słowa braci Golców: „Tu na razie jest ściernisko,
ale będzie San Francisco”. Cóż, obecnie zdajemy się podążać w stronę
ścierniska. Na pocieszenie (albo wręcz przeciwnie) można dodać, że Ameryka też
od San Francisco się odwraca.
W amerykańskiej prasie pełno jest teraz tekstów o zagrożeniu, jakie
niesie Donald Trump
dla demokratycznych instytucji. Przypominane
są Republika Rzymska i Weimar, analizowane są przyczyny i okoliczności ich
upadku. Na alarm biją wybitni publicyści. Jeden z nich, Roger Cohen, napisał
właśnie, że Amerykanie powierzyli władzę grupie miliarderów i byłych generałów
pod przywództwem showmana. W czasie przesłuchań w Kongresie przyszły członek
gabinetu Trumpa musi zapewniać, że kontrola cywilna nad wojskiem nie podlega
dyskusji. Jakoś wcześniej takie zapewnienia potrzebne nie były. I nie o
sukcesach swej administracji, ale właśnie o zagrożeniach dla demokracji oraz
obowiązkach obywateli mówił w swym wystąpieniu prezydent. Niestety, nie
Polski, ale Ameryki.
Tak, republika, rzeczpospolita, przetrwa wyłącznie wtedy, gdy w jej
obronie stanie wystarczająco wielu obywateli, gdy potężną partię recenzentów
zastąpi równie potężna armia
uczestników demokratycznego
procesu, toczącego się każdego dnia, a nie tylko w dniu wyborów.
Po ostatnim kryzysie parlamentarnym partia recenzentów pokazała, że
jest bardzo liczna. Kryzys zakończyłby się pewnie inaczej, gdyby w czasie jego
trwania liczniejsza była partia obywateli. Większość recenzentów skupiała się
na analizie gry w stylu amerykańskich komentatorów sportowych, play by play, czyli zagranie po zagraniu. Jakby nie dostrzegając, że
stadion jest właśnie demolowany, a przepisy się całkowicie zmieniają, co
podważa sens całej gry. Jeśli komentatorzy nie mogą inaczej, to niech tej
manierze spróbuje się oprzeć przynajmniej publika.
Dekadę temu Jarosław Kaczyński szczerze powiedział, że społeczeństwo
obywatelskie jest zagrożeniem dla państwa. Dla autorytarnego - owszem,
potężnym. Dla państwa naprawdę demokratycznego jest fundamentem. I dlatego wystawiając
niemal codziennie świadectwa skuteczności lub nieskuteczności opozycji, co jest
prawem obywatela, każdy z nas musi sobie też odpowiedzieć na pytanie o to, jak
wypełniamy nasze obywatelskie powinności. Czy reagujemy na przejawy zła i
uczestniczymy w przedsięwzięciach dobrych.
W państwie w pełni demokratycznym
obywateli reprezentują wybrani przez nich przedstawiciele, co sensu obywatelskiego
zaangażowania nie przekreśla, ale nie nadaje mu wymiaru dramatycznego. W
państwie osuwającym się dzień po dniu w stronę autorytaryzmu zaangażowanie
obywateli to być lub nie być demokracji.
Za upadek demokracji odpowiedzialność ponoszą nie tylko ci, którzy ją
niszczą. Także ci, którzy jej nie bronią. Nawet wtedy, a może szczególnie
wtedy, gdy trzeba za to płacić cenę. I nie idzie tu o żaden radykalizm postawy.
Raczej o odpowiedzialność i godność, gdy potrzebne są pryncypialność
moralisty, skrupulatność księgowego i cierpliwość mnicha, gdy trzeba siły
ducha, zaangażowania i determinacji. A przede wszystkim świadomości, że bez nas
demokracja padnie.
My, obywatele, nie mamy już alibi. Nie ma Sowietów ani komuchów, obcej
armii ani ZOMO. Jesteśmy my. Albo będziemy obywatelami, albo poddanymi. Na
końcu idzie o to, by - jak słusznie powiedział Jarosław Kaczyński - nie było
tak, że jednych prawo obowiązuje, a innych nie.
Tomasz Lis
Mojżesz lewicy i ustawka PiS
PiS zafundował nam
dość prostacką ustawkę, dlatego zalecam naszym Reytanom zdjęcie nogi z pedału
patosu, bo po 20 lutego mogą się znaleźć w niekomfortowej sytuacji. Zresztą, w
minionym tygodniu doszło do ważniejszego wydarzenia.
O kryzysie sejmowym, który właśnie
przygasł, ale prędzej czy później musi odżyć, jako były marszałek Sejmu wypowiadałem
się tyle razy, że kolejną elukubrację czytelnikom POLITYKI daruję. Ale w tym
samym dniu, w którym ognisko sejmowe z lekka przysypano piaskiem, minister
sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wystąpił do skolonizowanego przez PiS Trybunału
Konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie legalności wyboru trzech sędziów TK w
2010 r. Jak długie i szerokie „jedynki" gazet i programów
informacyjno-publicystycznych rozległ się trzask dartych w geście Reytana
koszul: PiS ruguje niepisowskich sędziów, kolejny zamach na państwo prawa, obóz
władzy bierze wszystko. Przysłuchiwałem się temu trzaskowi z pewnym
zadziwieniem. PiS rzeczywiście chce wziąć wszystko i z zapałem demontuje
państwo prawa, ale w tym przypadku wydało mi się oczywiste, że nie chodzi o to,
ale dość prostacką ustawkę, i to nie na użytek polityki krajowej, ale zewnętrznej,
a zwłaszcza europejskiej.
Przesłanki mojego
rozumowania są następujące. Po pierwsze, uzasadnienie wniosku jest groteskowe,
sprzeczne z faktami i - co ważniejsze politycznie - z tym, co PiS z ministrem
Ziobrą, jeszcze niedawno temu głosił. Nie minęło czasu mało wiele, a od akcji ministra Ziobry zdystansował się, przypominając
te okoliczności, sam prezes Kaczyński. Nie wynika z tego oczywiście, że akcja
pana ministra nie była z panem prezesem uzgodniona. Ponieważ dotyczy nie
szczegółów polityki karnej, ale walki o władzę, więc uzgodniona być musiała, a
może nawet w trybie rozkazodawczym została zlecona. Uzasadnienie wniosku jest
jednak kompromitujące intelektualnie, więc zapewne pan prezes Kaczyński uznał,
że nie musi na widoku rozsmarowywać sobie masła na głowie, bo jest Prezesem,
natomiast pan minister Ziobro masło rozsmarować musi, bo Prezesem nie jest.
Po drugie, gdzieś około 20 lutego br.
upływa dwumiesięczny termin odpowiedzi na dodatkowe rekomendacje Komisji
Europejskiej dla Polski w sprawie Trybunału Konstytucyjnego wystosowane 21
grudnia ubiegłego roku. Do tych rekomendacji obóz władzy dostosować się w
najmniejszym nawet stopniu nie może, bo oznaczałoby to wywieszenie białej
flagi, ale jeśli chce udawać, że z KE nie gra w stylu: „nie mamy pańskiego
płaszcza, i co nam pan zrobi", to jakiś ochłap Komisji rzucić musi.
I dochodzimy do
konkluzji wywiedzionej z dwóch powyższych przesłanek: ochłapem ma być szybko
wydany wyrok lub postanowienie TK oddalające wniosek ministra Ziobry jako oczywiście
bezzasadny, być może nawet na etapie wstępnego rozpatrywania wniosku lub na
rozprawie niejawnej. No to później premier Szydło i minister Waszczykowski będą
machać w Brukseli tym orzeczeniem z przesłaniem: twierdzicie, że zamachnęliśmy
się na niezawisłość Trybunału, a tu patrzcie - oto hardy i niezawisły Trybunał
pisowski rząd brutalnie przeczołgał.
Zalecam zatem
naszym Reytanom zdjęcie nogi z pedału patosu, który niemiłosiernie wcisnęli do
dechy, bo po 20 lutego mogą się znaleźć w niekomfortowej sytuacji: też będą
wysławiać niezawisłość prezes Przyłębskiej?
To są jednak bieżące podchody i fortele
polityczne, a ja mam poczucie, że w minionym tygodniu doszło do wydarzenia,
które poruszy głębię polskiej polityki. Tym wydarzeniem było podpisanie przez
prezydenta Dudę pisowskich ustaw oświatowych, co przesądza o tym, że dojdzie
do zainicjowanej przez Związek Nauczycielstwa Polskiego, z prezesem Sławomirem
Broniarzem na czele, akcji zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w
sprawie funkcjonowania polskiej szkoły. Poparcie dla inicjatywy ZNP zadeklarowała
lewica
we wszystkich swoich odmianach, formach postaciach, OPZZ
oraz cała antypisowska opozycja parlamentarna. Co to oznacza w kategoriach
politycznych?
Parę bardzo ważnych
rzeczy. Zapewne PiS w Sejmie odrzuci wniosek o referendum, ale nie mam
wątpliwości, że sama akcja zbierania podpisów zakończy się wielkim sukcesem: co
najmniej grubo ponad milion, jeśli tylko ZNP sformułuje pytania zręcznie, by
skupić jak najszersze poparcie - co oznacza nie opowiadanie się za lub przeciw
gimnazjom, ale za uchyleniem pisowskich ustaw lub przeciw temu. W takim
przypadku znajdą się obywatele, tacy chociażby jak ja, którzy życzyliby sobie
likwidacji gimnazjów, ale sposób, w jaki PiS chce to przeprowadzić, uważają za
skrajnie szkodliwy i dlatego uchylenie ustaw oświatowych poprą.
Po drugie w przeszłości co najmniej
dwukrotnie masowe akcje zbierania podpisów zmieniły scenę polityczną, gdy
mobilizowały i integrowały te środowiska, które nie miały skutecznej reprezentacji
politycznej. We wczesnych latach 90. petycja o referendum w sprawie aborcji
przyczyniła się do zaistnienia na scenie parlamentarnej Unii Pracy-partii
pomyślanej jako lewica nieobciążona dziedzictwem komunistycznym. W 1995 r.
około 1,5 min podpisów zebranych przez Solidarność zapewniło związkowi i jego
przewodniczącemu Marianowi Krzaklewskiemu pozycję umożliwiającą zjednoczenie
prawicy na swoich własnych warunkach. Efektem była Akcja Wyborcza Solidarność.
Oczywiście akcja
ZNP nie zjednoczy całej opozycji, bo PO, Nowoczesna i PSL jako podmioty
partyjne mają się nie najgorzej. Inaczej rzecz się ma jednak z lewicą. Stopień
nieufności i wzajemnej niechęci między partiami i partyjkami lewicowymi jest
dziś mniej więcej taki, jak w 1995 r. między partiami i partyjkami prawicowymi.
Po wyborach 1993 r. prawicy w Sejmie nie było. Obecnie nie ma w nim lewicy,
mimo że około 15 proc. wyborców deklaruje ideową identyfikację lewicową. Jeśli
rozumować przez analogię (nie jest to rozumowanie szczególnie mocne z punktu
widzenia logiki formalnej, ale uprawomocnione przez doświadczenie historyczne),
to ZNP i przewodniczący Broniarz, który będzie twarzą akcji referendalnej, mogą
odegrać wobec lewicowego politycznego rojowiska taką rolę, jaką w przeszłości
wobec prawicy odegrały Solidarność i Marian Krzaklewski. A ZNP ma historyczną
genealogię, inklinacje i afiliacje jednoznacznie lewicowe.
Oczywiście tak się
stanie, jeśli pan Sławomir Broniarz zechce odegrać rolę Mojżesza lewicy. A czy
zechce, to dowiemy się pod koniec tego roku, nie wcześniej. Wtedy będę mógł do
tematu wrócić.
Ludwik Dorn
Strasznie śmiesznie
Już dawno nic tak nie rozbawiło Polaków jak
drobne w gruncie rzeczy niewinne przejęzyczenie min. Waszczykowskiego o
karaibskim państwie„San Escobar". Internetową zabawę w nieistniejące
państwa szybko podjęły także duże światowe media, a Russia Today informacjami
z San Escobar przerwała nawet transmisję poważnej debaty z Kongresu Stanów
Zjednoczonych. Nigdy wcześniej minister Waszczykowski nie odniósł
porównywalnego globalnego sukcesu. O ile w zagranicznych telewizjach i
portalach polski minister znalazł się w dziale„michałków" domykających
serwisy informacyjne (obok tradycyjnych wiadomości z życia pand), o tyle w
Polsce memy z San Escobar, krążące i komentowane wśród milionów odbiorców,
przerodziły się w wielki zbiorowy spektakl satyryczny, bezbłędnie wyłapujący
istotne cechy obecnej władzy. Jakby odkrywca („Waszczo da Gama”) nagle odsłonił
przed naszymi oczami bajkowy,, „jamajski” wymiar polityki PiS.
Oto bowiem polskie służby zagraniczne
skupiły się ostatnio na zabiegach o przyznanie Polsce miejsca„niestałego członka"
Rady Bezpieczeństwa ONZ. To w tej sprawie dyplomaci i sam minister szukają
poparcia wśród różnych państw i państewek, nie wykluczając wysp St. Kitts and
Nevis, czyli prototypu San Escobar. Jest to wielki wysiłek włożony w sprawę
bez jakiegokolwiek realnego znaczenia (no, może poza propagandową ekstaząTVP).
Akurat wtedy, gdy Unia Europejska, nasze najbliższe, naturalne środowisko
życia, przechodzi kolejne kryzysy i transformacje, z najważniejszymi państwami
Unii mamy stosunki napięte lub żadne, a w Brukseli i Strasburgu rząd
Kaczyńskiego jest napiętnowany i ignorowany. Budżet państwa demonstracyjnie
przyjęto bez udziału opozycji, na duś, prowizorycznie, co, jak ostrzegał Donald
Tusk, może nam zaszkodzić w unijnych przetargach;Trybunał Konstytucyjny został
dobity i ośmieszony. Jedyny świeży sukces polityczny - przyjazd wojsk
amerykańskich - to ostatnia, uparta decyzja odchodzącego prezydenta Obamy,
traktowanego przez obóz prawicy jako lewak, już na szczęście wyrugowany przez
Super Trumpa. Polska polityka zagraniczna jest dziś-używając pisomowy - w
ruinie, jest wrakiem, unoszonym bez kierunku i bez napędu, z załogą ogarniętą
jakimiś geopolitycznymi, radosnymi kolorowymi majakami o polskim Międzymorzu. Do którego dołączyliśmy
właśnie Morze Karaibskie.
Ale w memach sanescobarskich jest jeszcze
sporo innych charakterystycznych skojarzeń. Oto owe wyspy jawią się jako
reklama pisowskiego raju, gdzie nie trzeba będzie pracować, bo dobry rząd pod
kierunkiem Don Jarcosa wypłaci „Los Polacos prima sort" po 500 pablos, za
które będziemy mogli żyć beztrosko na plażach Esperalu. Przy okazji celebrowania
przyjaźni polsko-sanescobarskiej rządy obu krajów są przedstawiane jako typowe
„bananowe junty": jest miejscowy prawdziwy szef szefów (odpowiednik
kolumbijskiego króla narkotyków Pablo Escobara), jest marionetkowy prezydent,
szef rządowych bojówek Don Antonio i inni funkcjonariusze, zanurzeni w
polsko-latynoskiej tandetnej religijnej symbolice, gdzie niemal wszystko
jest„san lub santo", a w stolicy o nazwie Santo Subito właśnie wyświetlają
film o lotniczej katastrofie pt.„Santa muerte". Oczywiście to tylko żarty,
ale ujawniające mimochodem dwoistą, śmieszno-groźną naturę tej władzy.
Ktokolwiek mógł obejrzeć najbardziej
eksponowany, ze względu na porę emisji (niedziela godz. 20.15), film TVP
pt.„Pucz" (współreżyserki „Smoleńska") o zakończonym/zawieszonym
kryzysie parlamentarnym, miał znakomitą ilustrację owej straszno-śmiesznej
formuły. Otóż wszystkie wydarzenia 16 grudnia i potem „były doskonale
przygotowane, co do minuty", przez nieudolną skądinąd i skłóconą
opozycję, po to aby odebrać zwykłym Polakom 500 plus i obronić ubeckie
emerytury uczestników KOD. Wspólnikami puczystów, obok„lewackiej antify
blokującej wyjścia z Sejmu" (taki umieszczono napis na ekranie), stała się
też amerykańska spółka emisyjna, która „zablokowała sygnał TVP", po to
głównie - jak wynikało z komentarza - by na życzenie Moskwy dokonać siłowej
zmiany władzy i nie dopuścić do rozmieszczenia wojsk USA w Polsce (komentarz
facebookowy: czy TVP może podać adres zielarza na San Escobar, u którego się
zaopatrują?).
Fakt, każdego dnia mamy przejawy tej
„karaibskiej” ekspresji: jakże zabawne było obserwowanie wysiłków wszystkich
kanałów TVP, aby nie informować o Wielkiej Orkiestrze Owsiaka (główną relacją
dnia była gospodarska wizyta pierwszego sekretarza partii w Gorzowie i
Poznaniu - pełen odlot). Albo rozkojarzona deklaracja ministra Szyszki, że nie
obniżymy (do poziomu europejskiego) norm alarmowych zanieczyszczenia
powietrza, bo wtedy mielibyśmy alarm bez przerwy. Jak z kabaretu „Ucho prezesa”
brzmią napuszone deklaracje ministra obrony o natychmiastowym zakupie bojowych
śmigłowców (nie będzie) lub ich wspólnej produkcji z Ukrainą (że co?).
A spektakularne wahania prezydenta przed zdyscyplinowanym
podpisaniem ustawy gimnazjalnej lub budżetowej?
Profesor Roman Kuźniar mówi w wywiadzie, że istnieją
niesłychanie silnie historyczne podobieństwa między „państwem PiS w budowie” a
wczesnym włoskim faszyzmem Mussoliniego - choć absolutnie trzeba odżegnywać się
od skojarzeń z zupełnie innym faszyzmem niemieckim. Ale i on zdaje się nie
wierzyć, że to na serio. Czy możliwe, aby ludzie, tym razem dobrowolnie,
godzili się na powrót autorytaryzmu? I to w takim wydaniu?
Ta władza może być groźna, choć wciąż bywa także śmieszna.
Jak junta z San Escobar.
Jerzy Baczyński
Wędzone łby
Kilka
dni temu wysoki urzędnik administracji państwowej przewiercił na wylot naszą
parlamentarną opozycję, a wynik przewiercenia ogłosił w pewnej telewizji.
Okazało się, że „okupanci” sali sejmowej mieli „podnieść żagiew rebelii” i
działać na wzór morderców z Czerwonych Brygad oraz grupy Baader-Meinhof.
Tymczasem, kontynuował funkcjonariusz publiczny, PiS wspiera Matka Boska, to
jej wstawiennictwo uratowało Polskę od przemocy. Co prawda nawet najbardziej
pokiereszowany umysłowo ma prawo do religijnych uniesień, ale w jakim dymie
nienawiści trzeba sobie łeb uwędzić, by oskarżać posłów o planowanie zbrodni? Nie pierwszy raz zresztą. To straszenie
rozlewem krwi, terrorystami, ulicznymi prowokacjami opozycji, bezkarnością
przestępców, zamachem stanu, czyli puczem, weszło do stałego repertuaru rządzących.
Z troski weszło, z potrzeby, aby naród cicho siedział.
No to wrogów wewnętrznych mamy na razie odfajkowanych. Zewnętrznych
odfajkowaliśmy w Żaganiu podczas „powitania” wojsk amerykańskich. Piękna to
była akademia. Żołnierze z USA zachwycali się polskimi przemówieniami: Drodzy
przyjaciele powietrznodesantowi, mamy sześć czekających na zezłomowanie
sowieckich helikopterów z czasów Chruszczowa i to jest nasz wkład w budowanie
nowoczesnych strategii wojskowych. Jankesi liznęli też co nieco z
biało-czerwonych obsesji. Dowiedzieli się, że pierwszy atak Rosji na Europę
nastąpił 10 kwietnia 2010 r., a Polska cały czas pracuje nad odwetem i jest
dosłownie o pół kroku od wyjaśnienia prawdy, także tej „zamkniętej w grobach”
przez zdrajców.
Czuło się, że nad całym Żaganiem wisi odpowiedzialność. Dwie starsze
panie ze łzami w oczach mówiły: Jesteśmy wolontariuszkami obrony terytorialnej.
Rosja nawet pojęcia nie ma o sile naszego uderzenia. Ćwiczymy na polach, na których nic nie rośnie, bo - na szczęście -
90 tys. rolników nie dostało unijnych dopłat. To prezent ministra rolnictwa
dla obrony kraju. Gdy wróg wejdzie na puste polskie zagony, zawsze go
zobaczymy.
Wróćmy jednak do łbów wędzonych
nienawiścią, rozsianych po Polsce niczym smog. Obecność Jerzego Owsiaka jest
dla takich zbawieniem. Co roku można mu naurągać, opluć go, oskarżyć o
nieuczciwość, dorabianie się majątku na biedzie i nieszczęściu innych. A gdy
się jest wyjątkowo podłym, to można napisać jak Rafał Ziemkiewicz, że „finał
WOŚP przypomina wielką, hitlerowską akcję dobroczynną Pomoc Zimowa” (cytuję za
Agnieszką Kublik z „GW”).
Szkopuł
w tym, że im bardziej kopie się Orkiestrę, tym więcej pieniędzy ludzie dają - z
szacunku, podziwu i chęci pomocy słabszym. Trudno więc sobie wyobrazić, czym
się kierują wędzone w szatańskim dymie łby, które zakazują wojsku, straży
pożarnej i PKP udziału w WOŚP. A księża, którzy z ambon krzyczą, że Owsiak
równa się aborcja i eutanazja? Pisowskie państwo nienawidzi Wielkiej Orkiestry.
Może by ją nawet zdelegalizowało. Nie można przecież zbierać pieniędzy na
chore dzieci, skoro rząd Beaty Szydło robi wszystko, by zostały one bez pomocy
Jeden przykład. Plastry przeciwbólowe stosowane w nieuleczalnym pęcherzowym
oddzielaniu naskórka kosztowały rodziców 200 zł miesięcznie, teraz trzeba za
nie zapłacić prawie 3,5 tys. To nie jest podwyżka cen, to jest zabijanie bólem.
Zadymione łby tych, którzy uwierzyli prezesowi, że będzie rządził
wiecznie, pragnę zawiadomić - nie będzie. Piękniej się żyje w świecie
życzliwości, dlaczego więc mamy się tego pozbawiać? Dlatego, że niektórym
łatwiej się żyje w czasach nienawiści? Nie stać mnie na taki altruizm, niech
im się żyje trudniej.
Stanisław Tym
Polityka Kapuścińskiego
Po
raz pierwszy usłyszałem o Kapuścińskim (to już
dokładnie 10 lat od jego śmierci), kiedy nie był jeszcze dziennikarzem, tylko
studentem historii na UW. Opowiadała mi o nim moja kuzynka Ditta, która
studiowała z nim i wzdychała do niego, jak wiele dziewczyn. Kapuściński bowiem
łamał serca jak opłatki. Zawsze cieszył się powodzeniem wśród pań. Podobało im
się, że pisał wiersze i miał niepospolity wdzięk. Znał Nową Hutę i afrykańską
dżunglę. Imponowało im, że podróżował po kraju, po świecie, po literaturze,
koło Nagrody Nobla. (W żartach planowaliśmy, że wynajmiemy samolot do Sztokholmu).
Roztaczał wokół siebie tajemniczy urok, którego zagadkę niejedna usiłowała
rozwikłać.
Z czasem wiersze zarzucił (był o nich kiepskiego zdania), ale
powodzenia nie stracił (był o tym dobrego zdania) . Wywierał na kobietach, jak
byśmy dzisiaj powiedzieli, „porażające” wrażenie. Pewnego dnia, po latach, już
w POLITYCE (1960 r.?), kiedy przyszliśmy do redakcji, zamiast sekretarki
znaleźliśmy na jej biurku kartkę, że odchodzi ze skutkiem natychmiastowym.
Pierwsza myśl: Rysiek rzucił na nią swój urok.
Ale po kolei. Najpierw była gazeta codzienna „Sztandar Młodych”. W
połowie lat 50., w okolicach Października, ten nudny organ ZMP nabierał
rumieńców i obok legendarnego „Po Prostu” stawał się atrakcyjną gazetą dla dorosłych,
do której pisywali najlepsi. Z młodych autorów i redaktorów wyrastały przyszłe
znakomitości - m.in. Kapuściński, Kąkolewski, Grzegorz Lasota, Andrzej Krzysztof
Wróblewski. Trafiała tam pisząca młodzież, m.in. student I roku Rysiek
Kapuściński (1955) i student II roku, niżej podpisany (1956). Dzielił nas tylko
rok stażu, a Kapuściński był już w redakcji kimś. Pamiętam, jak mi imponowało,
że był wysłany za granicę, do samego Kijowa (!), co wydawało się prawdziwą
podróżą i wyróżnieniem, zwłaszcza że miał obsługiwać doniosłą - jak nam się
wówczas wydawało - imprezę, mianowicie zjazd Światowej Federacji Młodzieży
Demokratycznej (!), fasadowej organizacji „Made in CCCP”. Na
co dzień był - jak sam wspominał - początkującym reporterem.
„Jeździłem śladem nadsyłanych do redakcji listów. Ci, którzy pisali,
skarżyli się na krzywdę i biedę, na to, że państwo zabrało im ostatnią krowę
albo że w ich wiosce nie ma ciągle światła elektrycznego. Cenzura złagodniała i
można było pisać, że na przykład w wiosce Chodów jest sklep, ale zawsze pusty,
nic nie można w nim kupić”.
Kiedy
władza po październikowej odwilży zaczęła znów szczerzyć zęby, nad „Sztandarem”
gromadziły się ciemne chmury, część z nas (m.in. Marian Turski, Darek Fikus,
Zygmunt Szeliga i inni) na znak protestu przeniosła się do nowo powstającej
(zaraz będzie 60-lecie!) POLITYKI, która miała być przykładnym organem Gomułki,
a stała się enfant
terrible
ówczesnej prasy. Razem z nami, albo wkrótce potem, trafił do POLITYKI Rysiek,
który był już znanym reporterem. W czasie zaledwie czterech lat opublikował u
nas 50 reportaży. Pracował nad sobą i nad swoimi tekstami. Zawsze chodził
z książką (zwykle Bułhakow), pisał z trudem, nie byle
jak, nie aby zbyć. Lubiłem jego reportaże, których bohaterami byli wielcy
sportowcy owego czasu: Leszek Drogosz, bokser, znany z finezyjnych uników, a
nie z potężnych haków („Między linami ringu bokser jest sam”), i Edmund
Piątkowski - dyskobol, rekordzista świata, zwany „białym aniołem”, z powodu
białej koszulki z długimi rękawami. Rysiek, który w młodości marzył o karierze sportowca, opisał trening Piątkowskiego oglądany
oczami wiernego kibica w szarym swetrze.
Sądzona mu jednak była inna kariera. Miał coraz bardziej dość
podróżowania nieogrzanymi pociągami, rozklekotanymi pekaesami i trzeszczącymi
furmankami. Dojrzewało w nim też poczucie, że świat nie kończy się na Polsce,
pociągała go zagranica, zwłaszcza egzotyka, Trzeci Świat. - Chcę zostać
reporterem międzynarodowym - powiedział mi, choć nie bardzo wiedziałem, co to
znaczy. Nie ukrywał swoich aspiracji, chodził wokół nich, dreptał po biurach i
gabinetach, odszedł z POLITYKI, która nie mogła mu stworzyć takich możliwości,
przeniósł się do PAP która utrzymywała korespondentów za granicą. Zdobywał
uznanie czytelników i zaufanie decydentów, bo wyjazdy służbowe, zwłaszcza „na
Zachód” (Afryka to też był Zachód), były pod ścisłą kontrolą.
Jedną z pierwszych głośnych korespondencji „Kapu” była relacja z
obalenia prezydenta Algierii Ben Beli przez wojsko. Korespondencje
Kapuścińskiego trafiały do Biuletynu Specjalnego PAP (tzw. BS), przeznaczonego
dla ówczesnych władz. Relacje Ryśka z Ameryki Łacińskiej i z Afryki były tak dobre, że szkoda ich było tylko dla nomenklatury,
więc POLITYKA (czasem w okrojonej formie) drukowała je na swoich łamach za
zgodą PAP i przy coraz rzadszych kontaktach z autorem. Ja sam wolałem go jako
reportera niż jako filozofa i mędrca, jakim w końcu został.
W
POLITYCE się wybił, tu umocnił swoją pozycję, co było skrytym, może
podświadomym, marzeniem wielu z nas, ale najpełniej zrealizowanym przez
Kapuścińskiego. Stąd odszedł, kiedy pismo stało się dla niego za małe, za
ciasne, za słabe, by mieć korespondenta za granicą, ale wyrażał zgodę na
przedruk swoich korespondencji oraz utrzymywał z nami kontakty koleżeńskie i
osobiste. Jednak zawodowo kontaktów z POLITYKĄ nie uprawiał, nie dawał tekstów
ani wywiadów. Miał własną politykę. Prywatnie pomagał (nazwiska, telefony,
kontakty w Hiszpanii - proszę bardzo), bawił się z nami świetnie, pamiętam
zwłaszcza kolację u mnie w domu, w doborowym gronie: prof. Agnieszka Morawińska, Jan Bijak (wówczas naczelny
POLITYKI), prof. Ludwik Stomma - nasz felietonista, no i sam Rysiek.
Panowie Janek i Ludwik przyszli już rozbawieni, po wspólnym obiedzie, ich
żarty, dowcipy i dykteryjki doprowadzały Ryśka do łez. Ale o druku w POLITYCE
nie było mowy. Im jednak był starszy, schorowany i zagrożony przez krytyków i
demaskatorów - tym częściej trafiał do nas, na Słupecką, jak gdyby na swoje
Polesie. Tutaj szukał punktu oparcia i tu go znajdował.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz