Wiele świadczy o tym,
że część niePiSu zamierza skorzystać z sugestii władzy i stać się tak zwaną
rozsądną, normalną opozycją. To ten rodzaj opozycji, która uznaje, że nowy
premier Morawiecki i jego nowi ministrowie wyciągają do niej rękę.
Wyraźnie
rozpoczął się etap przyzwyczajania do „dobrej zmiany”, urządzania się w niej,
a przynajmniej zaniechania oporu. Jak twierdzą politycy władzy, na ugodowych
niepisowców są wywierane środowiskowe naciski, „totalniacy” grożą im anatemą,
dlatego trzeba niektórym z nich pomóc, nawiązać dialog. Pojawia się postulat,
aby PiS miał dla nich łagodniejszą wersję retoryki, zręcznych emisariuszy,
którzy potrafią nawiązać mentalny kontakt.
Wszystko to ma pomóc w stworzeniu „rozsądnej, niehisterycznej opozycji”,
której „PiS bardzo potrzebuje”, ba, Polska potrzebuje. To jest z pewnością
nowy, obowiązujący przekaz, gdyż - dokładnie tę frazę powtarza ostatnio wielu
polityków partii rządzącej. Partia Kaczyńskiego, wzorem Orbana na Węgrzech,
stara się doprowadzić do stworzenia w Polsce koncesjonowanej, niedużej
opozycji, która nie ma de facto znaczenia. I tak całe życie polityczne toczy
się wewnątrz władzy, ale można ją pokazać inspekcjom z Europy jako dowód
kwitnącej demokracji i pluralizmu.
Taka opozycja to byt pożądany. Jeszcze niedawno Jarosław Kaczyński
proponował szczególne, prawnie gwarantowane uszanowanie dla wyznaczonego
lidera opozycji, niejako w randze urzędnika państwowego, z którym władza
załatwiałaby konieczne sprawy. Miałby to być szef opozycji na państwowym
etacie.
Ale taka opozycja to też w istocie eufemizm - ma to być po prostu
poczekalnia przed akcesem do obozu rządzącego (przykładem „rozsądnie
opozycyjni” posłowie Kukiz’15 czy innych partii, którzy już wylądowali w PiS).
Można przeczytać w propisowskich „Sieciach”: „poparcie dla obozu obecnej władzy
z powodów koniunkturalnych i oportunistycznych może wzbudzać zastrzeżenia,
ale staje się faktem, i ono także wpływa na osłabianie opozycji”. I dalej: „ci
ludzie mogą mieć nawet zastrzeżenia ideologiczne, ale trafnie odczytują i
szacują korzyści”.
Komentator portalu wPolityce.pl zachowuje jednak pewną
ostrożność, pisząc: „Kooptacja części zaplecza opozycji przez obóz rządzący na
pewno gwarantuje jednak napięcia”. „Gazeta Polska Codziennie”, przewidując, że
będzie teraz coraz więcej „konserwatywnych nawróceń”, pisze z kolei: „Rozmawiać
może i warto, przyjmować niekoniecznie”.
Zapewne chodzi o wystawienie ceny oraz o przyjęcie regulaminu przemarszu przez
czyściec. Jednak sam fakt, że do PiS będą się zgłaszać tłumy skruszonych i nawróconych,
już nie budzi wątpliwości. Pytanie tylko, co PiS ma z tym zrobić.
Syndrom szkokholmski
Nawrócenia są tym bardziej
prawdopodobne, że PiS może sobie już pozwolić na kolejne, setne już chyba,
ocieplenie (to fenomen - wszyscy wiedzą, jak i kiedy PiS się ociepla, a i tak
to działa), np. wyprowadzenie z rządu - na zasadzie wprowadzonej tam wcześniej
kozy - Macierewicza czy Szyszki, anulowanie kary dla TVN, przywrócenie flag Unii w kancelarii szefa rządu itp. Rozsądna
opozycja wobec PiS tym ma się różnić od „totalnej” (choć trafniej tu mówić o
opozycji integralnej), że przynajmniej czasowo zawiesi konflikt o ustrój
państwa (czyli zrezygnuje z integralności zasad demokracji) i zacznie z PiS
ładnie się spierać, włączy się do „wspólnoty rządzącej Polską”, o której mówił
premier Morawiecki podczas rekonstrukcji rządu. Taką samą propozycję złożyła
kiedyś Węgrom partia Viktora
Orbana: można oczywiście trwać w radykalizmie,
pozostawać poza wspólnotą władzy, nie jest to zabronione, ale po co?
Wydawałoby się, że takie nadzieje to wciąż raczej myślenie życzeniowe
prawicy, ale tak nie jest. W wielu środowiskach niePiSu widać zmęczenie
politycznym konfliktem w Polsce. Pojawiają się postulaty, że „trzeba obniżyć temperaturę
sporu”, „prowadzić merytoryczną debatę” (dokładnie taką potrzebę wyraża PiS),
bo we władzy też są rozsądni ludzie. Nie ma co już bez przerwy powtarzać, że
rządząca partia zaprowadza autorytaryzm, łamie konstytucję, bo z tego niewiele
wynika. Mówienie o zagrożeniu dla demokracji to - w tej optyce - nadużywanie
słów, inflacja emocji, których nie podziela większość obywateli.
Rutynowe potyczki opozycji z władzą w parlamencie przestają zajmować
Polaków, bo tam biją się „dwa plemiona” i trzeba przerwać ten jałowy spór.
Pojawiają się tezy, że obóz władzy „jest zdolny do autokorekty”, że nowy
premier to świeża jakość, która „miażdży opozycję”. Zdarzają się stwierdzenia,
że Morawiecki to prawie Tusk, że PiS jest już niemal Platformą. Przypomina to
zauroczenie prezydentem Dudą po lipcowych wetach, gdy pojawiły się marzenia o
stworzeniu wokół prezydenta jakiejś „konserwatywnej formacji” opozycyjnej wobec
radykalizmu PiS bądź przynajmniej samodzielnej. Tak czy inaczej mamy do
czynienia z czymś w rodzaju syndromu sztokholmskiego.
A wPolityce.pl,
w tym wyrazistym organie prawicy, spokojnie
pisze się o zmianach pod Morawieckim: „czasem trzeba skręcić w lewo, czasem w prawo (...) choć ogólny kierunek się nie
zmienia”. Ta zasada jest generalna, zwłaszcza że podczas ostatniej
miesięcznicy Kaczyński powiedział wyraźnie: nawet jeśli nasza droga jest kręta,
to jednak niezmiennie prowadzi do celu. Oni to wiedzą, ale część niePiSu nie
bardzo - ci widzą albo chcą widzieć prawdziwą zmianę, której trzeba wyjść naprzeciw.
Towarzyszy temu jakieś nowe oczarowanie Jarosławem Kaczyńskim, jego
skutecznością, siłą i zręcznością w ogrywaniu opozycji oraz w układaniu
pasjansów władzy ze swoich ludzi. Ponoć jest on wręcz „dotknięty geniuszem”,
„genialnie” podporządkowuje taktykę strategii, jest wizjonerem, już w tej chwili
przesądza o wynikach wszystkich nadchodzących wyborów, a potem kolejnych. Jeśli
jest taki i nie jest do pokonania, zapewne wyraża jakąś prawidłowość i
sprawiedliwość historyczną, jest nie do zatrzymania, i fakt ten trzeba wziąć
poważnie pod rozwagę. Towarzyszy temu specyficzna adoracja elektoratu PiS
(„ludzi”) jako nośnika racji moralnych wyższych niż te reprezentowane przez
upadłe elity.
Zwolennicy złagodzenia kursu wobec PiS nadal twierdzą - choć z coraz
mniejszym przekonaniem - że chodzi im o pokonanie tej partii w wyborach w 2019
r., tyle że szukają lepszego sposobu, bo dotychczasowe zawodzą. Tak się jednak
składa, że właśnie ta grupa niePiSu najbardziej atakuje III RP krytykuje elity
(czyli de facto słabo zdefiniowaną klasę średnią), podnosi zasługi PiS dla
przywrócenia godności społeczeństwa i jego politykę socjalną itp. Więcej,
wielu, zwłaszcza lewicowych, komentatorów wyraża wręcz satysfakcję, że w 2015
r. wygrał PiS. Elity „ słusznie oberwały prawym sierpowym w wyborach” - pisze
publicysta gazety.pl.
Słychać zatem, że należy zrezygnować z mówienia o łamaniu demokracji
przez PiS, bo to zraża elektorat tej partii, którego część być może uda się w
końcu od Kaczyńskiego przejąć. W każdym razie nie eskalować oskarżeń i
zarzutów, bo przecież to nie jest faszyzm, to nie jest dyktatura. Nie alarmować
ponad miarę.
I trzeba dostrzec to, co PiS
zrobił dobrze, np. chce zakazać hodowli zwierząt futerkowych oraz wprowadził
opłaty za plastikowe torby (te zalety wymienił niedawno w punktach jeden z
lewicowych publicystów). Tego typu myślenie widać w wielu tekstach m.in.
„Kultury Liberalnej”, „Krytyki Politycznej”, gazety.pl.
Przekaz zawarty w publikacjach na prawicowych portalach, iż nastąpił
„dramat opozycji, bo nie ma już za co krytykować centrowego rządu
Morawieckiego” - powtarzają ostatnio jeden do jednego publicyści wydawałoby
się teoretycznie niepisowscy. Ignorując fakt, że problem z PiS nie tkwi w
ludziach tej partii - choć mogą oni szkodzić bardziej lub mniej - ale przede
wszystkim w systemie prawnym i ustrojowym, jaki PiS zaprowadził i zaprowadza.
„Wymieniono najbardziej krytykowanych ministrów” - podkreśla rozsądna
opozycja. Problem w tym, że nie wymieniono najbardziej krytykowanych ustaw.
I jeśli przechodzi się do
porządku dziennego nad faktem dewastacji państwa prawa i manifestuje się
gotowość do „rzeczowej, prawdziwej rozmowy”, niby w imię interesów republiki,
to w istocie rejteruje się z pola bitwy, oddaje się tę republikę bez walki.
I przyjmuje się wizerunkowe
układanki PiS, sezonowe ocieplenia za dobrą monetę, jak zawsze - co Kaczyński
wie i stosuje.
Czas banalistów
Rezygnacja z „totalnej”
opozycyjności brzmi na pozór dobrze, sugeruje skłonność do tak podobno
lubianego przez Polaków porozumienia i zgody narodowej. Ale w istocie oznacza
to pogodzenie się z tym, co PiS zrobił z państwem i przyjęcie logiki obozu
władzy, że przykre sprawy zostały już załatwione i teraz możemy spokojnie rozmawiać. To że sprawy ustrojowe
zostały „załatwione”, oznacza dokładnie tyle, że sytuacja państwa jest
znacznie gorsza niż w czasie, kiedy były jeszcze w trakcie załatwiania. To że
teraz nie ma szarpaniny w Sejmie nad ustawami sądowymi, nie świadczy o
tym, że zapanował spokój, że zapanował porządek, a tylko o tym, że zdemolowanie
trójpodziału władzy zostało ostatecznie przyklepane i wprowadzone w życie.
Paradoksalnie, to właśnie teraz totalna, czyli integralna, opozycyjność
ma więcej argumentów niż jeszcze kilka czy kilkanaście miesięcy temu. Nominacja
dla Morawieckiego i późniejsze roszady w jego rządzie nie zmieniły nawet
przecinka w ustawach sądowych przeforsowanych przez PiS, nie usunęły dublerów z
Trybunału Konstytucyjnego, nie zdemokratyzowały mediów publicznych, nie
zmniejszyły władzy ministra Ziobry, nie spowodowały powrotu generałów
wyrzuconych z armii, nie zmieniły ustaleń podkomisji smoleńskiej - na której
czele stanął właśnie Antoni Macierewicz - o kilku wybuchach w skrzydle, nie
cofnęły dotacji dla biznesów o. Rydzyka itd. Tymczasem „umiarkowani” właśnie
teraz proponują obniżenie temperatury sporu i spokojny, seminaryjny namysł nad
tym, co zrobić, aby ci, którzy przyjdą po PiS, nie okazali się jeszcze gorsi.
Ktoś sposób myślenia tej grupy
nazwał celnie politycznym banalizmem - właściwie wszystko to oczywistość,
ładnie byłoby się dogadać, porozmawiać jak Polak z Polakiem o najważniejszych
problemach państwa, poudawać, że wciąż jest normalnie,
autobusy jeżdżą, dzieci chodzą do szkoły...
Pozostają uchybienia PiS w praworządności. Może więc na razie, na
próbę, wziąć je w nawias? Na zasadzie: tak, wiemy, że PiS ma ciemne strony,
rutynowo wygłosimy potępiającą formułkę, ale przejdźmy szybko do konkretnych
spraw interesujących zwykłych ludzi, bo ile można o sądownictwie czy
trójpodziale. Dokładnie tak, jak to sobie wymyślili spece od politycznego spinu
z Nowogrodzkiej. Liczyli na znudzenie, umęczenie, spadek zainteresowania ze
strony mediów. Także na łagodzący wpływ prezydenta Dudy czy technokratyczny
wizerunek Morawieckiego, którego ideologiczne poglądy w istocie nie odbiegają
od twardego jądra PiS. I się, jak widać, znowu nie przeliczyli.
Motyle na czołgi
Widać tu jeszcze jedną
niekonsekwencję. PiS - który zdaniem wielu posiadł społeczną wiedzę niedostępną
innym, jest forpocztą rewolucyjnych zmian, przejawem cywilizacyjnych procesów o
światowym zasięgu - sam jest najbardziej tradycyjną partią, jaką można sobie
wyobrazić. Z „charyzmatycznym” i wszechwładnym przywódcą, biurem politycznym,
cyklicznymi zjazdami, kiedy wszyscy patrzą, w jakiej kolejności ktoś przemawia
i jak blisko prezesa stoi - jakby żywcem wyjętą z lat 30. ubiegłego wieku.
Ale, zdaniem coraz większej części niePiSu, wygrać z Kaczyńskim nie
może zwykła opozycyjna partia (istniejąca lub jeszcze nie, ale partia), na którą
się po prostu głosuje, ale jakieś nadzwyczajne, koniecznie niepartyjne,
wzmożenie, uniesienie, łańcuchy światła, rąk i serc. PiS wystawia czołgi, a
„nowa opozycja” chce na nie wypuścić chmary motyli, i twierdzi, że czołgi się w
końcu zatrzymają. Prawdziwa polityka ma się w tej wersji toczyć na ulicy, bo
tam jest szczerość i prawda. Tyle że nowi opozycjoniści nie podają
linków łączących ulicę z komitetami, listami kandydatów, kampanią i wyborami.
Może być tak, że miło się rozmawia, a ministrami zamiast Nowackiej, Biedronia i
Zandberga zostaną znowu Błaszczak, Ziobro i Brudziński, czyli najważniejsi
ludzie w przełomowej ponoć ekipie Morawieckiego.
Duża część niePiSu, niezależnie od swoich intencji, zmierza w stronę,
która daje PiS pewność ponownego zwycięstwa w
2019 r. Jeśli opozycja zrezygnuje z integralnego, nieustannego sprzeciwu wobec
naruszeń praworządności i demokratycznych zasad ustroju, to nie zostanie jej
już nic. Stanie się zbędna, wystarczy PiS. Jeżeli wyborcy mają kiedyś od PiS
uciec, to nie do banalistów, którzy uważają, że obecna władza „wiele rzeczy
robi dobrze”, że trzeba rozmawiać i schładzać konflikt. Bo nigdy nie było tak,
że w łagodnej atmosferze nieagresji wielkie masy wyborcze nagle zmieniały
poglądy i przerzucały poparcie na inne partie. Jeśli wybór jest rozmyty, to
naturalna inercja powoduje, że nie zmienia się politycznych sympatii.
W czasach rządów Platformy wielu ludziom PiS wydawał się żałosny,
nieporadny i schyłkowy, wypisz wymaluj jak dzisiejsza opozycja. Ludwik Dorn
przewidywał: „ta czaszka już się nie uśmiechnie”, Michał Kamiński napisał
książkę „Koniec PiS-u”. Ale wówczas zwolennicy Kaczyńskiego wytrzymali to
nerwowo. Potem także: kiedy trzeba było kochać Beatę Szydło, elektorat kochał,
kiedy należało przerzucić sympatię na Morawieckiego, przerzucił i o Beacie
zapomniał na rozkaz, a dymisję „tożsamościowego” rzekomo Macierewicza przełknął
niemal bez dyskusji. Bo wie, że taka jest cena za władzę i możliwość robienia z
państwem, co się chce.
Druga strona, a przynajmniej duża jej część, nie ma tak mocnych nerwów.
W efekcie między partyjną opozycją a jej potencjalnym elektoratem wyrasta coraz
wyższy mur, który przy okazji ochrania PiS. Coraz częściej ci sami ludzie,
którzy pomstują na dzisiejszą władzę, deklarują zarazem, że nigdy nie zagłosują
na Platformę czy Nowoczesną, mówią więc w istocie: niech już rządzi PiS.
Wydawałoby się, że istnieje pewne rozumowanie, które daje opozycji
poczucie bezpieczeństwa - jeśli demokracja jest warunkiem bezpieczeństwa obywateli,
a PiS jej zagraża, to przede wszystkim należy odsunąć PiS od władzy. Jeśli
zatem odsunięcie PiS od rządzenia (przez głosowanie w wyborach na opozycję, bo
tak to się zazwyczaj robi) nie jest dla kogoś najistotniejszym celem, to albo
demokracja nie jest dla niego najważniejsza, albo PiS nie zagraża demokracji.
Problem, jaki ma opozycja, polega na tym, że powyższe rozumowanie jest
coraz powszechniej odrzucane bez rozpatrywania, jako tendencyjne. Dzieje się
tak, chociaż, jak pokazał niedawny sondaż dla POLITYKI, tylko nieco ponad 20
proc. Polaków akceptuje bez zastrzeżeń prawnoustrojowe pomysły PiS. Cała
reszta nie, czyli pole do zagospodarowania dla opozycji wydaje się bardzo
duże. Prawda jest jednak taka w demokracji parlamentarnej, że to klient, czyli
w tym przypadku wyborca, ma zawsze rację. Żadne ugrupowanie nie jest w stanie
wmówić elektoratowi, że powinno mu się podobać, jeśli się nie podoba, nawet
jeśli używa logicznych argumentów. To zawsze, na końcu, wina partii i ich
liderów. Trzeba na nowo odzyskać sympatię.
Kiedy po dekadzie istnienia wyczerpały się siły życiowe Unii Wolności,
szybko powstała Platforma, w której znalazło się wielu polityków UW.
Niewykluczone zatem, że jeśli nie zadziałają inne metody, opcję
liberalno-demokratyczną czeka następny rebranding, jakieś
kolejne polityczne przetworzenie. Jeśli partyjna opozycja szybko czegoś nie
wymyśli, proces szukania pretekstów, aby polubić PiS, będzie w niePiSie
postępował, a twardy antyPiS - zanikał. Pozostanie rozsądna opozycja z wydzielonymi
miejscami w Sejmie (jak kiedyś PAX w PRL) i będzie się merytorycznie
spierać o to i o owo. Chętni już się zgłaszają.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz