środa, 24 stycznia 2018

(Nie)zjednoczona opozycja



Trwa telenowela pod tytułem „Budowanie zjednoczonej opozycji”. W każdym odcinku gesty otwarcia i deklaracje dobrej woli przeplatają się z uszczypliwościami i ciosami w plecy. Ten spektakl trzeba wreszcie zakończyć

Antypisowska opozycja po­wtarza dziś dwa scena­riusze znane z historii politycznej III RP, oba sa­mobójcze. Pierwszy to Konwent Świętej Katarzyny. Była kie­dyś taka schizofreniczna inicjatywa pra­wicy, w której próbowało się zjednoczyć przed wyborami 1993 roku kilka prawi­cowych partii mających - każda z osobna - sondażowe poparcie w granicach pro­gu wyborczego. Próbowali im wtedy po­móc nawet biskupi, jednak mimo asysty Kościoła każdy prawicowy chorąży sam doniósł swoją chorągiewkę do dnia wy­borów. Po czym wszyscy polegli. Prawie cała prawica znalazła się wówczas poza parlamentem, marnując ponad jedną trzecią głosów, które mogły jej nawet za­pewnić zwycięstwo.
   Drugi śmiertelny scenariusz to tak zwany Zlew - Zjednoczona Lewica Leszka Millera i Janusza Palikota. Czy­li najpierw trwające przez cztery lata wzajemne mordowanie się dwóch lide­rów walczących o podobny elektorat, po czym za pięć dwunasta wspólna fo­tografia z nieszczerymi uśmiechami obu panów.
   Grzegorz Schetyna, Katarzyna Lubnauer, Ryszard Petru, Władysław Kosiniak-Kamysz, Włodzimierz Czarzasty, Barbara Nowacka, postępując dalej tak, jak postępują, skończą jak Konwent Świętej Katarzyny i nigdy się nie zjed­noczą. Albo - jak Palikot i Miller - po miesiącach wzajemnych ataków i nielo­jalności zjednoczą się tuż przed wybora­mi, nikogo tym nie przekonując.

KALKULACJE
Trzeba wyznaczyć nieodległy ter­min, po którym dalsze „jednoczenie się bez zjednoczenia” nie będzie miało już sensu. A także skrócić front jedno­czących się (ewentualnie) ugrupowań, ograniczając się do tych, którzy faktycz­nie chcą bronić liberalnej Polski. Nie ma sensu udawanie, że można współpraco­wać z politykami i partiami, które są li­beralnej Polsce autentycznie wrogie.
   Najważniejszy polityczny, społecz­ny czy ideowy konflikt, który dzieli dziś Polskę, to od dawna już nie jest spór o komunizm, czyli o historię. Mateusz Morawiecki kłamie, kiedy w expose od­grywa ulicznego antykomunistę z lat 80. ubiegłego wieku, śliniąc się jednocześnie z sejmowej mównicy do Stanisława Pio­trowicza, namaszczonego przez Jarosła­wa Kaczyńskiego „naszego komucha”.
   Nie jest to też spór pomiędzy Koś­ciołem i jego wrogami, których zresz­tą w dzisiejszej Polsce prawie nie ma. To nawet nie jest spór lewica-prawica, bo przecież prawicowe PiS i lewicowa Par­tia Razem są tak samo żarliwie antyliberalne i z przekonaniem etatystyczne.
   W Polsce toczy się dziś spór o kapi­talistyczną transformację ustrojową, na którą zdecydowaliśmy się po roku 1989. Bronimy liberalnej demokracji III RP lub chcemy ją zniszczyć. Walczymy o obecność po stronie liberalnego Za­chodu lub wybieramy jego peryferyjną, autorytarną alternatywę.
   Partia Razem odrzuca transformację ustrojową, nie znosi kapitalizmu, nie ma więc powodu, aby zaciągać ją na liberal­ną stronę barykady. Zaś Barbara Nowa­cka ze swoją Inicjatywą Polską musi się zdecydować, do jakiej lewicy nawiąże - antyliberalnej, populistycznej, odrzu­cającej III RP czy też do socjaldemo­kratycznej, chcącej jedynie wyznaczyć korektę dla niedokonań i błędów pol­skiej transformacji. Przystępując do bu­dowy antyliberalnej lewicy wraz z Partią Razem, Nowacka ryzykuje polityczną śmierć, ponieważ Adrian Zandberg nie chce ani nie umie z nikim współpraco­wać. Ale zbyt bliskie związanie się z konserwatywno-liberalnym centrum wokół PO i Nowoczesnej też jest dla Nowackiej ryzykowne. Nie będzie więc wcale za­skoczeniem, jeśli wybierze ostrożny dy­stans, nie zrywając lokalnych koalicji z PO, które Inicjatywa Polska zawiązała już w Poznaniu czy Łodzi.
   Także SLD musi się zdecydować, czy o swoim stosunku do transformacji bę­dzie mówić prawdę, czy będzie kłamać. A prawda jest taka, że w najlepszych swoich momentach politycy Sojuszu wspierali plan Balcerowicza, pracowali na rzecz wejścia Polski do NATO i Unii Europejskiej, a wreszcie współtworzy­li Konstytucję III RP, którą PiS dzisiaj łamie.
   Ale Sojusz może też wykalkulować, że bardziej mu się opłaca populistyczne kłamstwo, iż z tą straszną transformacją nie miał nic wspólnego. Kłamstwo może być skutecznym narzędziem w walce po­litycznej, o czym przekonuje kariera Ma­teusza Morawieckiego, który w liberalnej III RP zarobił 15 milionów złotych, sta­jąc się modelowym wręcz beneficjentem polskich przemian. Gdy dzisiaj umizguje się do Kaczyńskiego, Rydzyka i Piotrowi­cza, jego biografia robi się pełna znaczą­cych przemilczeń.
   Nie jest też oczywista sytuacja PSL. Ludowcy tak bardzo boją się radiomaryjnych proboszczów, że nie chcą wspól­nych list do sejmików wojewódzkich z liberalną opozycją nie tylko na wscho­dzie Polski, lecz także w centralnej i za­chodniej części kraju, gdzie pozwoliłoby to obronić przed PiS kilka województw. Skończy się to pewnie tym, że probosz­czowie i tak nie porzucą PiS na rzecz partii Kosiniaka-Kamysza, a samotni lu­dowcy stracą władzę w większości woje­wództw, co przełoży się na ich zagładę w wyborach parlamentarnych.

OBÓZ LIBERALNY
Jako naturalni koalicjanci po­zostają zatem na placu boju tylko dwie partie - Platforma Obywatelska i Nowoczesna.
   Powstanie Nowoczesnej przed wybo­rami 2015 roku miało swoje racjonalne powody - była to zemsta za OFE, a tak­że za przespanie przez Platformę i same­go Donalda Tuska pojawienia się całego młodszego pokolenia liberalnego miesz­czaństwa. Jednak od dwóch lat obie par­tie walczą o ten sam elektorat. Obie tak samo mają konserwatywne i liberal­ne skrzydło, co pokazało głosowanie w sprawie aborcji. W miastach i woje­wództwach, w których silna jest PO, silna jest też Nowoczesna; a tam, gdzie PO jest słaba, słaba jest Nowoczesna. Nie ma za­tem żadnej komplementarności, żadne­go pożytku z tego partyjnego dualizmu, jest tylko bezsensowna wojna domowa dzieląca centrowy elektorat. A do tego problemy z nadmiernym ego, które - jak widać - potrafi puchnąć nie tylko u męż­czyzn, lecz także u kobiet.
   Owszem, cienie przeszłości w ciągu minionych dwóch lat nie zniknęły, nie odeszły w niepamięć. Pod koniec dru­giej kadencji Donalda Tuska Platforma była partią władzy - zużytą rządzeniem i mało wyrazistą, i niestety przez te dwa lata w opozycji wiele świeżości nie na­brała. Ale Nowoczesna też nie stworzyła nowej ideowej tożsamości, nie sformu­łowała żadnej ciekawej diagnozy. Uwie­rzyłbym nawet w Plan Petru, gdyby nie to, że powstaje dopiero teraz, a w do­datku, choć teoretycznie ma recenzo­wać plan Morawieckiego, służy głównie do walki z Katarzyną Lubnauer. Liderzy Nowoczesnej tak źle zarządzają konflik­tem, że ich partia zaczęła się rozpadać i obumierać.
   Trudno więc mieć do liderów Plat­formy pretensje za ich niespecjalnie skrywaną nadzieję, że osłabiające kon­kurencję konflikty sprawią, iż ostateczne zjednoczenie będzie wyglądało bardziej jak przyjęcie na pokład rozbitków po Nowoczesnej niż porozumienie dwóch partii.
Tym bardziej że to Grzegorz Schetyna podejmuje dzisiaj większy wysiłek na rzecz zjednoczenia. To od niego wyszła propozycja wspólnego prezydium klu­bów, w którym Platforma i Nowoczes­na miałyby tyle samo reprezentantów, choć klub Nowoczesnej jest kilkakrot­nie mniejszy. I to Platforma bombarduje dziś Nowoczesną - publicznie i nieofi­cjalnie przy okazji zaskakująco częstych spotkań Schetyny zarówno z Lubnauer, jak i z Petru - propozycjami wspólnych kandydatów PO i Nowoczesnej na prezy­dentów i wiceprezydentów miast.
   Natomiast Lubnauer koncentruje się na akcentowaniu swojej odrębności wo­bec PO - w rytm internetowych tren­dów, sondaży i przy wtórze publicystów namawiających ją do postawienia się Schetynie (choć dziś, po głosowaniach aborcyjnych, większość tych wybitnych znawców polityki stawia raczej na Bar­barę Nowacką).
   Ale współpraca partii nie jest jedy­nym - a być może nawet nie najważ­niejszym problemem. Konieczne jest bowiem odzyskanie przez liberalne cen­trum własnego języka. Po głosowaniach aborcyjnych okazało się, że nie wystarczy mówienie:„nie jesteśmy lewicą ani nie jesteśmy prawicą”. Nie jest też żad­nym rozwiązaniem zawstydzone mil­czenie, gdy fanatycy prawicy zarzucają centrystom, że ci nie mają sumienia, bo nie pozwalają odebrać kobietom resztek praw. Ale też nie można milczeć, gdy fa­natycy lewicy zarzucają zdradę posłom i posłankom PO i Nowoczesnej, którzy podobnie jak większość Polaków i Polek nie chcą rozpoczynać walki o liberaliza­cję prawa antyaborcyjnego, gdy bardziej prawdopodobne jest, że PiS przeforsu­je jego zaostrzenie. Warto przy tym pa­miętać, że spora część Polaków i Polek - także tych o centrowych poglądach - ma z aborcją poważny problem aksjo­logiczny; wcale nie uważa jej za rezerwo­wy środek antykoncepcyjny.
   Liberalne centrum musi się też na­uczyć asertywnie mówić o swoim przywiązaniu do liberalizmu, do kapi­talizmu, do własności prywatnej. O tym, że rozwój Polski może się dokonywać tylko dzięki premiowaniu przedsię­biorczości i pracy, a nie poprzez nowe zasiłki i redystrybucję. Może odzyska­nie przez liberalne centrum własnego języka ułatwiłoby później zjednocze­nie partii, które będą się tym językiem posługiwać.

OSOBNO, LECZ NIE PRZECIW SOBIE
Najlepszym rozwiązaniem na rozpo­czynający się wyborczy maraton (po ko­lei wybory samorządowe, europejskie, parlamentarne i prezydenckie) byłyby wspólne listy wyborcze, wspólni kan­dydaci i jak najbardziej lojalna współ­praca PO i Nowoczesnej. Pozwoliłoby to odbudować elektorat Platformy z 2007 roku, kiedy udało się odsunąć od władzy Kaczyńskiego.
   Jednak nawet cywilizowane rozejście się i osobne pójście do wyborów będzie lepsze od obecnego niszczącego spek­taklu „jednoczenia bez zjednoczenia”. Nie jest wykluczone, że wobec niemoż­ności spuentowania rozmów o koalicji Grzegorz Schetyna zadowoli się - może wraz z Petru i jego ludźmi - domknię­ciem projektu chadeckiej, konserwatywno-liberalnej opozycji wobec PiS. Zaś Katarzyna Lubnauer z resztówką Nowoczesnej poszuka sobie koalicjan­tów u Barbary Nowackiej albo sama spróbuje przetrwać jako bardziej wyra­zista liberałka.
   To ewentualne pójście osobno może nieść ze sobą ryzyko utraty na rzecz PiS już w najbliższych wyborach samorzą­dowych większej liczby województw i dużych miast. Jeszcze bardziej kosz­towne będzie jednak kontynuowanie spektaklu „jednoczenia bez zjednocze­nia”. Od dwóch lat opozycja płaci za to coraz wyższą cenę - spadają notowania poszczególnych partii, postępuje demo­bilizacja elektoratu i pogłębia się poczu­cie wyobcowania całej liberalnej Polski od reprezentujących ją polityków. Kil­ka kolejnych miesięcy takiego spektaklu zabije całą antypisowską opozycję, a li­beralnej Polsce odbierze nadzieję. [N
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz