Liga amatorska
Zastąpienie „swojskiej Beaty” „światowym
Mateuszem” jest formą ogłoszenia, że z fazy demokracja przechodzimy do fazy
technokracja. Technokracja nie wymaga racji, wymaga jednak kompetencji.
Eksperyment,
jakiemu poddawana jest Polska, jest ciekawy. PRL pokazał, że w Polsce można
zaprowadzić komunizm, ale wymaga to bagnetów. Po 1989 r. okazało się, że Polska
jako prekursor jest w stanie pokonać drogę od komunizmu do demokracji i
gospodarki rynkowej. Teraz PiS próbuje udowodnić, że pod rządami tej partii
potrafi Polska pójść także z powrotem. Choć nie dokładnie do komunizmu, raczej
od demokracji i gospodarki rynkowej do zamordyzmu i kapitałoetatyzmu.
Eksperyment jest ciekawy z kilku względów. Pokaże, czy Polakom bardziej podoba
się wolność, czy pozorne bezpieczeństwo. Pokaże też skalę cierpliwości rodaków,
bo przeprowadzają go - co już widać - totalni amatorzy.
Nieudolność tej ekipy
jest dojmująca, choć nie rzuca się w oczy wszystkim, póki starcza pieniędzy na
500+, emerytury i kilka innych prezentów, za które elektorat - choć płaci za
nie z własnej kieszeni - jest bardzo wdzięczny władzy. By tę skrajną
nieudolność zilustrować, nie trzeba długo szukać. Ot, kilka przykładów z
pierwszych dni roku. Służba zdrowia, którą ta władza miała zreformować,
wcześniej likwidując NFZ, jakoś się sama nie zreformowała. Z NFZ uciekło tylko
kilkuset fachowców przerażonych perspektywą utraty pracy, w szpitalach zaś
nagle brakuje lekarzy, bo wbrew temu, co myśli władza, nie każdego da się
zastraszyć i nie każdy protest da się przeczekać. Jak widać w przypadku
choroby, nie tylko ksiądz, ale i książę bywa bezradny.
W tym samym
momencie nowy polski premier pojechał po prośbie do premiera kilkakrotnie
mniejszego kraju, od którego w ogromnym stopniu zależy teraz los i Polski, i
tego rządu, i tego premiera. W epoce dawno minionej to pan Orban prosił
premiera Tuska o wstawiennictwo w Europie. Dziś Polska, w ramach wstawania z
kolan, stała się petentem. Nowy polski premier poleciał więc na audiencję nie
do papieża, jak kilku jego poprzedników, ale do polityka, który przed dojściem
do władzy PiS zasłużenie okupował europejską oślą ławkę. Niezależnie od tego,
czy Orban PiS-owską władzę ocali, czyją sprzeda, cała sytuacja jest totalną kompromitacją
ekipy Kaczyńskiego. Zdarzało się Polsce zależeć od innych, ale od mocarstw
rangi i rozmiarów Węgier jeszcze nigdy.
Przykład trzeci
jest nieco humorystyczny, ale i charakterystyczny. Oto PiS-owska ekipa w TVP
postanowiła zaprezentować publice serial historyczny „Korona królów”. I
zaprezentowała. Całość jest jak metafora obecnej władzy.
Kiepska reżyseria, fatalny scenariusz, parciana scenografia,
nędzna obsada, kiepskie kostiumy. Krótko mówiąc - fuszerka.
Fuszerka to klucz.
Ta władza potrafi rozdawać, kontrolować, kłamać, grozić, przejmować i
zajmować, jest jednak boleśnie bezradna, gdy trzeba rządzić, zarządzać i
tworzyć. Umiejętności, które ma, wymagają wyłącznie stanowisk i woli wydawania
rozkazów. Te, których nie ma, wymagają prawdziwych kompetencji, niezależności
i wolności. Coś naprawdę sensownego i trwałego można zbudować dzięki
współpracy, zaufaniu i kompromisowi. Gdy niczego z tego nie ma, a pozostają
hierarchia, kontrole i nakazy, można zbudować tylko system całkowicie
niewydajny. W każdym razie w Polsce, zamieszkanej na razie przez Polaków, a nie
Chińczyków czy południowych Koreańczyków.
Lider PiS uznał, że
zmieni Polskę, jak mu się podoba, jeśli tylko totalnie zapanuje nad kadrami. I
zapanował. Wymagało to jednak masowego awansu miernot i różnych Misiewiczów.
Z taką armią można zrobić inwazję na stanowiska, ale niewiele więcej. Cała
reszta, z centralnym lotniskiem, kolejami próżniowymi i milionem samochodów
elektrycznych, pozostanie na slajdach i w opowieściach, którymi można uwodzić
prezesa Kaczyńskiego, ale które rzeczywistości nie zmienią. Jeśli nawet każdy
jej element nazwie się polskim i narodowym. Przymiotniki te nie sprawiają bowiem,
że „narodowe” i „polskie” stanie się racjonalne i wydajne. Propaganda sukcesu
też ma granice mocy, o czym pana Morawieckiego powinien przekonać los jego
poprzedników, rządzących Polską w latach 70. Wtedy też było fajnie i miło, aż
się wszystko zawaliło. Bo rachunki, tak to już jest, zawsze w końcu przychodzą.
Dla większości
Polaków praworządność czy trójpodział władzy okazały się fanaberiami. W
porządku. O losie tej władzy zdecyduje więc baza. A ponieważ władza jest, jaka
jest, kadry ma, jakie ma, system jest, jaki jest, a kłopoty w Europie tak czy
owak uderzą w skarbonkę państwa, baza zacznie się nieuchronnie sypać. Pytanie
nie brzmi, czy to nastąpi, ale kiedy. Choć przyznaję, biorąc pod uwagę ekscesy
tej władzy, odpowiedź na nie ma charakter fundamentalny.
Tomasz Lis
Co poradzić opozycji
Na nowy rok opozycji rekomenduję: pewną wstrzemięźliwość, gdy w Europie
dochodzi do debat lub głosowane są rezolucje dotyczące rządów PiS, oraz
determinację do budowy „koalicji trzech".
Listopadowe głosowanie w Parlamencie
Europejskim nad rezolucją potępiającą naruszanie praworządności w Polsce
odbiło się w naszym kraju szerokim echem. PiS starał się przykryć niewygodny
dla niego temat bezczelnego łamania praworządności pełnymi emocji rozważaniami
nad zdradzieckim charakterem europosłów PO, zwłaszcza tych, którzy głosowali za
rezolucją. Sytuację ułatwiał mu fakt, że nie po raz pierwszy w tak zasadniczej
sprawie opozycja - która przecież zgodnie potępia PiS za łamanie praworządności
i za stopniowe tworzenie państwa policyjnego - zachowała się niejednolicie.
Część posłów PO poparła rezolucję, pozostali wraz z europosłami lewicy
wstrzymali się, a PSL - jak to ma w zwyczaju - stanął w rozkroku i z jednej
strony w pełni zgodził się z zawartą w rezolucji krytyką rządów PiS, z drugiej
zbojkotował głosowanie, tłumacząc to „sprzeciwem wobec sankcji dla Polski”
(choć od tej rezolucji do sankcji droga daleka i będzie jeszcze czas się
sprzeciwić).
Szkoda. Kolejna zmarnowana
okazja, aby opozycja: po pierwsze, zademonstrowała jedność w tak elementarnej
sprawie jak obrona praworządności; po drugie zaś, zgodnie spróbowała wyjaśnić
opinii publicznej, że pisowsko-kukizowa teza, iż „brudy trzeba prać we własnym
domu”, to po prostu zamiatanie brudów pod dywan, a poza tym Unia Europejska to
właśnie nasz wspólny dom.
Pozostaje wszakże do omówienia problem
natury bardziej ogólnej, a mianowicie jak właściwie powinni zachować się
europosłowie prodemokratycznej i prokonstytucyjnej opozycji, gdy w Parlamencie
Europejskim albo innym gremium (np. w Radzie Europy) zanosi się lub dochodzi do
debat i rezolucji krytycznych wobec rządu PiS? Pozwolę sobie zaproponować kilka
zasad. Otóż sądzę, że polscy europosłowie reprezentujący demokratyczną opozycję
(proponuję na stałe tę nazwę, zamiast „opozycja totalna”):
1.nie powinni
inicjować takich debat;
2.jeśli taka debata
zostanie zainicjowana, powinni oczywiście przedstawić swój pogląd na sytuację w
Polsce;
3.nie powinni
podpisywać żadnych projektów rezolucji w tej sprawie, ale jeśli w przygotowanym
projekcie znajdą się sformułowania nieprecyzyjne lub uproszczone - powinni
wynegocjować wprowadzenie niezbędnych korekt;
4.w trakcie
głosowania powinni wstrzymać się od głosu.
Rekomenduję zatem pewną wstrzemięźliwość w postępowaniu, ale
bynajmniej nie dlatego, aby uchronić naszych posłów przed uznaniem ich przez
PiS za „zdrajców” - to i tak nastąpi. Chodzi
o to, że byłoby fatalnie, gdyby o uzyskaniu większości w głosowaniu nad taką
rezolucją miały zadecydować głosy polskie. Dla pełnej wiarygodności
powinien to być wyłącznie głos zatroskanych sytuacją w Polsce naszych unijnych
partnerów.
Przez minione dwa lata sondaże nie były
łaskawe dla opozycji. Za 9-10 miesięcy odbędzie się jedyny wiarygodny sondaż:
wybory do sejmików wojewódzkich. Kilka tygodni temu „Rzeczpospolita” (za
IBRiS) zaprezentowała preferencje wyborcze w głosowaniu do sejmików w czterech
województwach: dolnośląskim, wielkopolskim, lubuskim i zachodniopomorskim.
Oprócz partii politycznych w badaniu tym wystąpił także Bezpartyjny Komitet
Samorządowy (BKS), który z reguły plasował się na trzecim miejscu (po PiS i PO) osiągał od 8 do 10 proc. głosów, a na Dolnym Śląsku (gdzie
jest szczególnie popularny) - nawet 17,5 proc.! To wprawdzie tylko cztery
województwa, ale warto dogłębnie przeanalizować wyniki tego sondażu. A wnioski
są naprawdę ciekawe.
Przeliczyłem
procentowe poparcie na sejmikowe mandaty i okazało się, że jeśli wszystkie
komitety pójdą pod własnymi szyldami, to PiS będzie rządził w każdym (!) z tych
województw: bądź samodzielnie (Wielkopolska), bądź w koalicji z BKS. Dlaczego
zakładam, że radni BKS będą skłonni raczej do koalicji z PiS niż z
demokratyczną opozycją? Mój profesor od matematyki na studiach nigdy nie doprowadzał
do końca przeprowadzanego dowodu i tuż przed końcem stwierdzał: „Dalej to już
jest trywialne!” - po czym wychodził z auli. Tak i ja odpowiem: dlaczego BKS
raczej z PiS? To trywialne (ale jeszcze nie opuszczam Czytelników).
Tym samym nawoływania do tworzenia
wspólnych list uzyskały mocne potwierdzenie. Ale oto znów kubełek zimnej wody -
sama koalicja PO i Nowoczesnej niewiele daje! Tylko w Lubuskiem pozwoliłoby to
opozycji rządzić (przy udziale SLD), w pozostałych trzech województwach nadal
większość miałaby koalicja PiS-BKS. Niewielkie okręgi wyborcze (od 5 do 8
mandatów) i system D'Hondta sprawiają, że poparcie w granicach 7-8 proc. często
nie gwarantuje nawet jednego mandatu. Dopiero
„koalicja trzech" - PO, N i SLD - gwarantuje bezpieczną większość w każdym
z tych województw. Na 134 mandaty w omawianych czterech sejmikach przy
samodzielnym starcie PO zdobyłaby 44 mandaty, Nowoczesna - 5 mandatów, a SLD -
6. Koalicja PO+N otrzymałaby 54 mandaty (tylko o 5 więcej, niż startując
osobno), natomiast wspólna lista PO+N+SLD - 73 mandaty, czyli wyraźną
większość. A przecież są to województwa zachodnie, w których PiS ma relatywnie
mniejsze poparcie. W województwach centralnych i wschodnich brak takiej
koalicji skończy się totalną klęską!
Niby wszystko
jasne, ale w polityce racja stanu często przegrywa z wąsko pojmowanym interesem
partyjnym. Zatem wszystko w rękach Schetyny, Lubnauer i Czarzastego (na
Kosiniaka-Kamysza nie liczę).
Prezydent Duda skierował do tzw. Trybunału
Konstytucyjnego ustawę znoszącą próg dochodowy, powyżej którego nie wnosi się
składek emerytalnych. Uzasadnił to... niedostatecznymi konsultacjami (sic!).
Dziwne - dotychczas bez problemu, nawet w nocy, podpisywał ważne ustawy
uchwalone bez żadnych konsultacji wystarczyła konsultacja z prezesem, a tu
proszę! Szkoda, że pan prezydent nie zakwestionował tego, że przy uchwalaniu
tej ustawy w Senacie zabrakło kworum (co marszałek Karczewski uznał za nieistotny
drobiazg) - ale tu wykazałby już za dużą śmiałość.
A co z wyborami do
Sejmu? No nieee, mówią politycy opozycji, to jeszcze za wcześnie. Na pewno?
Radzę zajrzeć do konstytucji, polecam zwłaszcza art. 225. Z dwojga złego wolę,
aby zaskoczyły nas opady śniegu niż lokator Nowogrodzkiej.
Marek Borowski
Łeb do interesów
Sięgałem w kiosku po „Gazetę” i „Rzepę”,
kiedy spoza nich wystawał tytuł z innej gazety: „Mamy płacić Żydom za zbrodnie
niemieckie!”.
Zawsze, kiedy płacą Żydom, nadstawiam ucha, może parę groszy
wpadnie... Podobno panuje najlepsza od 28 lat koniunktura, tym bardziej nie
mogę się doczekać, kiedy zapuka ona i do mojego starego portfela, tak jak
trafiła do kieszeni Mateusza Morawieckiego.
Jak większość ludzi
wiekowych, wydaję dużo na lekarstwa. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym dostał
darmowy lek dla seniora. Czy ja nie wyglądam na seniora? - pytam w aptece.
Jeśli siwizna nie wystarczy, to mogę okazać dowód. Jak tylko Szydło ogłosiła
darmowe leki, to ja od razu zacząłem chorować na wszystkie możliwe darmowe choroby,
bo to się opłaca, a jak coś się opłaca, to ja jestem pierwszy, bo my - czyli
seniorzy - mamy łeb do interesów. Najwyższy czas, żeby Radziwiłła zastąpił
Rotszyld. Ten przynajmniej ma pieniądze. Więc pytam panią magister, na co
trzeba chorować, żeby lekarstwa były darmowe, ale odesłała mnie do lekarza.
Do lekarza to ja
jestem już od dawna zapisany w przychodni przy ulicy Szajnochy, mam termin 27
marca. Ciekawe, czy dotrwam, bo kiedy stałem w ogonku do rejestracji, to mnie
nogi tak bolały, że sądziłem, iż padnę, a miejsca nikt nie ustąpi, bo sami
chorzy. Mało tego, kiedy byłem już drugi w kolejce, okienko było na
wyciągnięcie ręki, gość przede mną usłyszał, że dla niego zapisy. się
skończyły. - Następne? - Za dwa tygodnie! Jego zamurowało, a mnie się spieszyło.
W końcu wyszedłem zadowolony jak w socjalizmie. Człowiek stał, stał, ale coś
wystał.
Anegdota a propos.
Przychodzi do rejestracji starszy schorowany pan i prosi, żeby go zapisać do
kardiologa.
- Do kardiologa mogę zapisać na 2020 rok. - Ależ proszę
pani, ja ledwo żyję, mam wysokie ciśnienie, duszności, bóle zamostkowe,
rozrusznik nie działa, mogę nie dożyć do 2020 roku. - Aaaa, to w takim razie
zapiszę pana ołówkiem - odpowiada rejestratorka.
Wracając do
artykułu „Mamy płacić Żydom.”, to pismo nazywa się „Warszawska Gazeta”. Wiele
tekstów jest w niej anonimowych, jak napisy w bramie. Widocznie mają resztki
wstydu. „Profesorzyna Magdalena Środzina ochoczo skoczyła do rządu komucha
Marka Belki. W którym aż roiło się od byłych towarzyszy z PZPR. Poziom
zakłamania, a właściwie załgania tej wojującej lewaczki poraża. (...) I
pomyśleć, że taki ktoś wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. To dramat, że
osobnicy tego typu dopuszczani są do nauczania polskiej młodzieży”. (Droga Pani
Profesor, bardzo przepraszam za ten cytat, mam zamiar wstąpić do Wojsk Obrony
Terytorialnej, tam dostanę polskiej produkcji karabin najnowszej generacji
oraz 500+ i zrobię z nimi porządek. Chociaż w anonima trudno wcelować i na to
ten tchórz liczy).
Kolejny anonim:
„Lis po prostu zwariował. Im dalej od koryta, tym jego amok, szaleństwo,
obsesja i nienawiść coraz wyraźniej budują obraz człowieka nieuleczalnie
chorego”. Guy Verhofstadt - „antypolski bydlak”. Prof. Andrzej Zybertowicz -
„mistrz szpagatu”, kiedyś (1980) był żarliwym marksistą, pisał, że PZPR nie
jest niereformowalna, potem udzielał „Warszawskiej” wywiadu, a teraz „wyjątkowo
podle porównuje ją do szmatławca »Nie«”. Małgorzata Gersdorf - wzorcowy
przykład degrengolady, jaka dotknęła „kastę nadzwyczajnych ludzi”, czyli
środowisko sędziowskie.
No, dobrze - zapyta
zniecierpliwiony czytelnik - a gdzie w tym wszystkim Żydzi? Czy pan też stosuje
metodę „Warszawskiej”: na okładce Żydzi, a w środku prezydent Duda i ksiądz Isakowicz-Zaleski? Otóż trzy razy „nie”! W moim
sklepie, jak Żydzi są na wystawie, to siedzą i przy kasie. Na łamach
„Warszawskiej” sprawę wyjaśnia Jan Piński, prawicowy publicysta, kiedyś
poszukiwany, teraz odnajduje się jako ekspert od żydowskich pieniędzy: „Mamy
płacić Żydom za zbrodnie niemieckie!” - taką rezolucję przyjął wg Pińskiego
Senat USA. „Chodzi o tych ludzi, którzy nie pozostawili spadkobierców, a w
związku z tym ich majątek przejął polski skarb państwa”. O ten majątek
dopominają się organizacje żydowskie, które „uzurpują sobie prawo” do domagania
się majątku „Polaków pochodzenia żydowskiego”. Ciekawa ekwilibrystyka. Kto
domaga się pieniędzy? - Żydzi. - A czyich domagają się pieniędzy? - Polaków
pochodzenia żydowskiego.
Autor łączy to z
reparacjami dla Polski. Można spróbować - pisze żartowniś - „przewrotnie
rozwiązać dwie sprawy za jednym zamachem i obiecać żydowskim organizacjom 20, a nawet 30 proc. (a co
będziemy im żałować!) pieniędzy, które zwrócą Polsce Niemcy. Zobaczą Państwo,
jak szybko okaże się, że polskie roszczenia wobec Niemiec wcale nie są tak
pozbawione szans i tak absurdalne, jak nam mówiono”.
Tam, gdzie
pojawiają się Żydzi, musi być - kto? No, oczywiście, profesor Jerzy Robert
Nowak, dyżurny filosemita kraju. Jego esej dotyczy bestialstwa Szlomo Morela,
po wojnie oprawcy w obozie dla Niemców w Świętochłowicach, a potem w więzieniu
w Jaworznie. Pod kierownictwem Morela obóz przekształcił się w katownię
niewinnych Polaków i Niemców.
I tak kółko się zamyka:
mamy jeszcze płacić żydowskim oprawcom niewinnych Polaków i Niemców. A nie mamy
na lekarstwa.
Daniel Passent
PS Przeglądając
dodatek „Plus Minus” do „Rzeczpospolitej” (16 grudnia), ożywiłem się na widok
obszernego artykułu pt. „Smak władzy NA BANKIETACH u Passenta”. Artykuł dotyczy
Solidarności i Komisji Mieszanej na Pomorzu Zachodnim w 1980 r. Moje nazwisko
pojawia się w całym artykule tylko jeden (!) raz, mianowicie w zdaniu, że
członkowie Komisji ze strony Solidarności jeździli do Warszawy, gdzie jakoby
„uczestniczyli w bankietach, na przykład u bliskiego kręgom rządowym publicysty
Daniela Passenta”. Tylko tyle. Autor, dr Sebastian Ligarski z IPN, bliski
kręgom rządowym, posłużył się moim nazwiskiem w tytule chyba na przynętę, bo
swojego jeszcze sobie nie wyrobił. Tytuł zapowiada bowiem artykuł o „bankietach
u Passenta”, a w tekście nic więcej o tym nie ma. Zwyczajny kant. Żeby autor
chociaż ze mną porozmawiał! Ależ po co się fatygować, skoro jest historykiem z
IPN.
Lata świetlne
Ostatniego sylwestra spędziłem, omiatając
kulę ziemską z prędkością światła, czego pewnie pozazdrościłby mi sam Elon
Musk, zwłaszcza że nie ruszałem się z miejsca - czyli z własnego domu. Jak się
ma psa imieniem Elvis, jest się skazanym na siedzenie w zasięgu jego węchu i
głaskanie go albo podawanie mu hydroksyzyny, kiedy już w sąsiadów wstąpi
rewolucyjny duch i zaczną odpalać fajerwerki. Na wsi psów jest zatrzęsienie, w
każdym gospodarstwie co najmniej jeden, a mimo to każdy pan serwuje swojej psinie
bombardowanie niczym w Sajgonie, czego zwierzak nie potrafi zrozumieć jako
zabawy - podobnie jak zwykły człowiek prawdziwego bombardowania w Aleppo. Żadne
wezwania i perswazje nie pomogą, skoro przepis prawny zakazuje używania w
Polsce fajerwerków... z wyjątkiem nocy sylwestrowej właśnie. Więc psy i koty, a
także ptactwo domowe i wolne (mieszkam w pobliżu rezerwatu ptaków, gdzie pełno
unikatów z orłami włącznie) są skazane na parogodzinną gehennę - tylko taki
gościu jak ja, siedzący w pobliżu, głaszczący i opowiadający psu bajki, jest w
stanie załagodzić cierpienie.
Udając spokojnego
(tak trzeba, by pies nie wpadł w jeszcze większą panikę), robiłem to, co
większość rodaków: gapiłem się w telewizor. Gdy za oknem sąsiedzi robili
Sajgon, podkręcałem muzyczkę głośniej, usiłując niskimi tonami disco
zatuszować niskie odgłosy detonacji. Z muzyką było różnie, więc skakałem z
kanału na kanał w poszukiwaniu stosownej zagłuszarki. Trafiłem nawet na Kim
Dzong Una z Korei - jego podniosły głos nie miał właściwości uspokajających i
szybko czmychnąłem dalej. Zapamiętałem jedyne, że facet ma guzik nuklearny pod
ręką, więc niech wszyscy uważają. Trump mu na to zatweetował, że jego guzik
jest jeszcze większy. Putin swojego nie pokazał. Tak weszli w nowy rok
zawodowcy. Amatorzy nie mieli tej klasy. Brudziński nie oświetlał butów
współrodaków w poszukiwaniu wartych zrabowania adidasów - pojechał jedynie
życzeniem białych róż dla zgwałconych przez uchodźców kobiet. Wsparł go mówiący
niemrawo poseł, który kiedyś kradł samochody i ten drugi, który za młodu
pomieszkiwał w psychiatryku, co właściwie widać do dziś.
Ale dla mnie
najważniejsza była muzyka. Jej szukałem. To był mój sojusznik w walce z
bombardowaniem wsi.
Z jednego polskiego
kanału uciekłem, bo zabrakło organizatorom dwóch tysięcy złotych na komputerowy
program Melodyne, który powoduje, że artysta przestaje fałszować. Piszę to bez
złośliwości. Kiedy jest zimno, struny głosowe, a także te do gitary, muszą się
rozjechać. Nie ma żartów. Mnie playback w takich sytuacjach nie drażni. W USA
faceci nie udawali chojraków i grali w rękawiczkach, co jest fizycznie
niemożliwe, więc dźwięki szły z komputera i nikt żalu nie miał. Przynajmniej
uszu nie ranili. Niestety, punktualnie o północy, kiedy na podwarszawskie wsie
i miasta spadła kaskada efektów hukowych z „Gwiezdnych wojen”, na wszystkich
kanałach telewizji polskiej transmitowano pogaduszki i pocałunki, zero
dudniącej muzyki, która mogłaby mojego psa uspokoić. Z wyjątkiem Zakopanego -
tam na scenę wszedł Sławomir i tak oto zobaczyłem eksplozję w swoim życiu
największą. Wreszcie go poznałem. Jego sukces nie dziwi mnie nic a nic, nie zobaczycie
mnie skrzywionego. Podobnie jak na widok artystki o nazwisku Sexmasterka
(natknąłem się dwa dni później) i jej hitu „Wyślij mi nudeska”. Tu jest Polska.
Ona ma oczy zielone i tańczy dla mnie, zawsze tak było, tylko przyznać się
trudno.
Wtedy skoczyłem na
kanał CNN i poczułem inną cywilizację. Tu Brudziński zgubiłby azymut od razu.
Anderson Cooper jest jednym z najwybitniejszych komentatorów w USA, jest też -
podobnie jak Tim Cook, szef firmy Apple, jawnym gejem. I oto ów Anderson
prowadzi przepiękną kilkugodzinną transmisję z Times Square w towarzystwie
innego geja, Andy’ego Cohena (producenta programów „The Beal Housewives”),
robią to uroczo, żartują sobie na milion sposobów („Anderson, ale masz piękne
niebieskie oczy”, „Czy chciałbyś być mężem młodego Presleya?”), ich
korespondentka z Denver, Bandi Kaye, prowadzi transmisję z autobusu, w którym
sylwestrowicze próbują różnych smaków legalnej tam marihuany, w Key West na
Florydzie główny ceremoniał oddano w ręce transwestyty w różowej sukience, a
burmistrz Nowego Jorku, Włoch, tańczy ze swoją czarnoskórą żoną. Nagle czuję,
że w tej szokującej dla Polaków konstelacji ja czuję się normalnie. Bo cały
świat jest jeden - tylko wtedy jest moim światem.
Zbigniew Hołdys
Szczęściarz Antoni
Kiedy
piszę te słowa, zbliżamy się do święta Trzech Króli. Święto to, mimo że jest
świętem kościelnym, spopularyzował w naszym kraju nie Kościół, tylko Ryszard
Petru. Tuż po święcie ma się rozpocząć najsłynniejsza na świecie rekonstrukcja
rządu. Od wielu miesięcy trwają przygotowania. Ministrowie walczą o utrzymanie
swoich stanowisk. W ramach rekonstrukcji, jeszcze przed świętem, rząd zakupił
dwie nowe pancerne limuzyny (co ważne, z nowymi oponami), tak odporne na ciosy
z zewnątrz, że mogą służyć do wycinki drzew na dowolnie wybranym obszarze.
Wyjątkowo aktywne jest MON. Wojskowe samoloty transportowe zostały poskręcane
od nowa. Na wody zaminowanego Bałtyku dumnie spłynął poławiacz bałtyckich pereł
wyposażony w elektronikę tak skomplikowaną, że jeśli znajdzie jakąś minę, to
ją wyłowi. Stare, ale jare migi wyposażono w fotele, które katapultują pilota,
żeby spokojnie siedział na pieńku do momentu, w którym gajowi ministra Szyszki
udzielą mu pomocy. MON wydało wszystkie pieniądze m.in. na zupełnie nowe samoloty
dla VIP-ów. Planowana jest budowa łodzi podwodnych, bo te, które mamy,
zanurzały się bezpiecznie ostatnio z premierem Millerem w czasie jego komunistycznej
marynarskiej służby. Podobno mają je zbudować Francuzi, nie będą one jednak
drogie, bo skoro Egipcjanom przekazali najnowsze okręty za dolara, to my możemy
zapłacić pięć. O helikopterach nie piszę, bo są niepotrzebne. Nasi sojusznicy
Amerykanie są głupi, bo chcą od nas ogromnych pieniędzy na Patrioty, a powinni
nam dopłacić za to, że popularyzujemy ich technologię. Wszystko, co napisałem,
układa się w całość pod kierownictwem ministra obrony Antoniego Macierewicza.
Jako pacyfista jestem stanowczo za rozbrojeniem naszej armii, co minister
gwarantuje. Lubię go, bo jest grzeczny i skuteczny. Wielki polski aktor Czesław
Wołłejko stworzył w latach 60. kreację w filmie „Szczęściarz Antoni”. Antoni w
prezencie ślubnym niespodziewanie otrzymuje czołg. Gdyby ktoś chciał zrobić remake tego filmu, to nasz ulubiony
minister powinien grać główną rolę z pominięciem castingu.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Przyszłość przeszłości
O muzykach krakowskiego zespołu Hańba!, którzy
właśnie otrzymali Paszporty POLITYKI, mówi się, że to artystyczna grupa rekonstrukcyjna.
Przed kilku laty wpadli bowiem na bardzo szczególny pomysł, aby sięgnąć po
rozmaite - jak byśmy dziś powiedzieli społecznie zaangażowane - teksty
przedwojennych autorów i zaśpiewać je we współczesnej punkowo-folkowej wersji.
Co było początkowo zabawą, zaczęło nabierać nieoczekiwanego ciężaru. Umyślili
sobie, że będą szukać inspiracji tekstowych w wydarzeniach sprzed równo 80 lat,
a więc w 2011 r. był według ich muzycznego kalendarza 1931, w 2014 - 1934, a teraz z nagrodzoną
płytą są w roku 1937: płyta nazywa się „Będą bić!” Kontekst: schyłkowa Druga
Rzeczpospolita, narasta ksenofobia i nastroje faszystowskie, są protesty i
walki na ulicach, w Europie rosną nacjonalizmy, sanacyjna oligarchia jeszcze
udaje regionalne mocarstwo, ale za dwa lata polska państwowość znajdzie się nad
przepaścią... O tym są wykrzykiwane na płycie teksty.
Muzycy krakowskiej
grupy podkreślają, że nie ponoszą odpowiedzialności za skojarzenia odbiorców,
i żeby ich nie wkręcać w obecną politykę, bo naprawdę wciągnęła ich historia II
RP, gdzie, jak mówią, skupiło się to, co w Polakach najlepsze i najgorsze. Że
wyszło aluzyjnie, a jak niektórzy boją się,„profetycznie” (bo życie dogania
teksty), to już paradoks polskiej nieprzepracowanej przeszłości. Dostaliśmy
fascynującą, nieprzyjemną płytę, gorzką odtrutkę na państwową propagandę, która
w roku stulecia odzyskanej niepodległości będzie młócić na paździerz (w
stylu,„Korony królów”) prawdziwą, pokręconą i niejednoznaczną, historię Polaków
XX w.
W wykonaniu Hańby! (muzycy odkryli, że
„hańba” to nasza ulubiona, tradycyjna zniewaga polityczna) tytuł „Będą
bić!”jest opatrzony wykrzyknikiem. Bo to 1937 r. A 2018? Czy w dzisiejszej
Polsce jest jakieś realne ryzyko, motywowanych politycznie, aktów przemocy? To
jedno z ważnych pytań, jakie zadajemy sobie u progu nowego roku. Na razie,
odpukać!, zdarzają się tylko incydenty. Jeden nawet wydarzył się parę metrów od
naszej redakcji na ul. Słupeckiej w Warszawie. Jakiś dorosły mężczyzna pobił
14-letnią dziewczynkę o ciemniejszej karnacji, wykrzykując: „Polska dla
Polaków!” Skłonny jestem przypuszczać, że napastnikiem był zapewne jeden z
tych współczesnych „żołnierzy wyklętych”, których patriotyzm w obezwładniającym
wywiadzie chwali ks. Jarosław Wąsowicz, duszpasterz środowisk kibicowskich. W
związku z incydentem na Słupeckiej „Wiadomości” TVP zacytowały wypowiedź
premiera Morawieckiego, że „nie ma zgody na rasizm w Polsce”, zapewniły też, że
Polska jest
krajem spokojnym i bezpiecznym, w odróżnieniu od takich Niemiec,
dokąd „islamskie byczki” (by zacytować posła Brudzińskiego) przywlokły gwałty
i przestępczość.
Prof. Andrzej
Zybertowicz z PiS ubawił ostatnio pół Polski projektem MaBeNy - Maszyny
Bezpieczeństwa Narracyjnego, czyli skoncentrowanej propagandy państwowej. Tu
już chyba działa prototyp. „Nachodźcy precz!”, „Polska dla Polaków!” to dziś
podstawowa narracja PiS, grana na wszystkich dostępnych władzy instrumentach.
Więc na pytanie „Będą bić?” część odpowiedzi już mamy - tak, kolorowych będą
bić. A przynajmniej lżyć i zaczepiać. (Właśnie we Wrocławiu i Częstochowie
poturbowano jakichś Hindusów,„omyłkowo” wziętych za Arabów). Jasne, nie
poturbują każdego, bez przesady, ale to przestał być już bezpieczny kraj dla
niebiałych. No dobrze, a co z nami, krajowcami? Czy agresja werbalna, która
zdominowała tzw. dyskurs polityczny, może przerodzić się w fizyczną?
Ciekawe, że o groźbie wybuchu przemocy mówi
dziś przede wszystkim władza. Incydenty z niszczeniem drzwi kilku biur posłów
PiS w partyjnych przekazach dnia zostały natychmiast połączone z eksploatowaną
w nieskończoność sprawą zabójstwa sprzed kilku lat w łódzkim biurze poselskim
PiS. W związku z decyzją sędziego Tulei o wznowieniu postępowania w sprawie
legalności pamiętnego głosowania w Sali Kolumnowej w prawicowej publicystyce
wróciły oskarżenia opozycji o nieustanne planowanie puczu, może niedługo
jakiegoś nowego majdanu. Te intuicje, nawet uznając je za podkręcane,
bynajmniej nie są absurdalne. Mimo starań opozycji, aby utrzymać pokojowy
charakter wszystkich manifestacji, ryzyko jakichś niekontrolowanych przez
nikogo akcji czy wybuchów bardzo wzrosło, bo władza podgrzewa niemal każdy
konflikt, a jednocześnie zatyka, demontuje lub ignoruje ustrojowe i polityczne
zawory bezpieczeństwa.
Następuje wręcz, na
co zwracał ostatnio uwagę politolog Rafał Matyja, „kryminalizacja opozycji”
Chodzi o to, że PiS w odniesieniu do przeciwników politycznych coraz częściej
sięga po oskarżenia o zdradę stanu (słynne „donoszenie na Polskę do Unii”), ale
także po, trudne do zweryfikowania, zarzuty kryminalne. W tej sytuacji każdy
akt przemocy, który dałoby się powiązać z opozycją, MaBeNa przerobiłaby na
zarzut terroryzmu, żądając delegalizacji „przestępczych formacji”; a gdyby
„coś” wydarzyło się tuż przed wyborami, nawet ich zawieszenia. Jakieś nowe
„wybory brzeskie” - to jest naprawdę czarny scenariusz, którego bardziej
trzeba się obawiać niż ewentualnych ulicznych przepychanek. Nie sądzę, aby taka
była dziś strategia Kaczyńskiego, bo tam raczej w ogóle nie ma strategii; jest
taktyka, która dopuszcza każdy wariant, jeśli tylko okaże się politycznie
możliwy i korzystny.
Mimo wszystkich uderzających podobieństw
władzy PiS do sanacji, na szczęście to jednak nie jest rok ani 1930, ani 1937.
Inna Polska, inna geopolityka, mniej skłonności do przemocy, w ogóle mniej to
wszystko groźne. Co prawda czuć duszącą stęchliznę historycznych kostiumów, w
które przebiera się prezes, ale jak długo nie pozwolimy zatrzasnąć drzwi i
okien na Europę, PiS pozostanie polityczną grupą rekonstrukcyjną (fakt -
robiącą tumult i demolkę), po której da się kiedyś posprzątać. Tymczasem
polecam jako partyjny hymn piosenkę zespołu Hańba! do słów Ziemowita Szczerka:
„Będzie wielkie Międzymorze/
Nad Europą Polski orzeł.//Lubić nas tam nikt nie musi/byle
trzęśli się jak trusie”
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz