Wróżby i zaklęcia
Witamy ten nowy rok prognozami,
przepowiedniami, wróżbami, spekulacjami. Jak wszyscy w tym czasie ulegamy
odruchowi oswajania, czy też zaklinania przyszłości, która ostatnio zrobiła się
nieprzyjemnie nieprzewidywalna. Zajrzałem do naszych ubiegłorocznych prognoz,
żeby sprawdzić, na ile się wtedy myliliśmy, jak bardzo rzeczywistość rozjechała
się z ówczesnymi przeczuciami i kalkulacjami. Mówiąc najkrócej: obawy raczej
się potwierdziły, nadzieje nie. Przewidywaliśmy, co zresztą nie było takie
trudne, że po faktycznej likwidacji Trybunału Konstytucyjnego władza spróbuje
przejąć kontrolę nad niezawisłymi sądami. Choć nikt się chyba nie spodziewał po
drodze wet Andrzeja Dudy i tego, że operacja zajmie cały rok 2017 (właśnie się
dopełniła). Mieliśmy pewne nadzieje, że przeciwko jawnemu łamaniu konstytucji
zbuntuje się może Jarosław Gowin i że swoją dziesiątką posłów zachwieje sejmową
większością. No, okropna naiwność; ale nie my pierwsi ulegliśmy urokowi
eleganckiej powierzchowności posła Gowina. Napisaliśmy, że w 2017 r. Jarosław
Kaczyński będzie przybliżał się etapami do swojego premierostwa, które obejmie
w 2018 r. (?), a „tymczasem będzie trwało męczenie premier Szydło” przy pomocy
„rekonstrukcji rządu" W ogóle 2017 r. miał zamknąć - mówiliśmy - pierwszy
etap rewolucji, kolonizacji państwa przez aparat PiS, a otworzyć nowy, w którym
władza, szykując się do wyborów, „będzie ustawiać się w roli obrońców spokoju i
normalności". Tę prognozę podtrzymujemy, jak to się mówi, w całej
rozciągłości.
Rzeczywiście, chyba wszyscy mamy poczucie,
że dopiero teraz rozpoczyna się decydująca gra o tron. PiS jest silniejszy, niż
był tuż po wyborach, ale daleko mu jeszcze do pełnej kontroli na całym
terytorium podbitego kraju. Jeśli nie przejmie dużych miast, ta władza się nie
domknie, pozostaną silne, trwałe ogniska oporu, mobilizacji i przyszłej
rekonkwisty. Pech dla rządzących, że w trzyletnim cyklu wyborczym pierwsze są
wybory samorządowe, do których ich partia jest najsłabiej przygotowana, gdzie
ma naprzeciw siebie wielu, nie zawsze łatwych do rozpoznania i zaatakowania,
konkurentów.
W dodatku jawne próby centralizacji państwa niesłychanie
podniosły stawkę i temperaturę tej rozgrywki. Dla dziesiątków tysięcy radnych
różnych szczebli, pracowników administracji i sfery budżetowej, lokalnych
działaczy, aktywistów, stowarzyszeń to może być bowiem „bój ostatni" - o
prawo do samorządu, o utrzymanie autonomii swoich, jak to się ładnie mówiło,
małych ojczyzn.
2018 nazywamy
„Rokiem stulecia”, nie tylko ze względu na przypadającą w listopadzie setną
rocznicę odzyskania niepodległości, ale także dlatego, że w sensie politycznym
to najważniejszy, jak dotąd, rok XXI w. Przystępujemy do podejmowania wyborczych
decyzji, które określą nie tylko przyszłość, ale i przeszłość naszego kraju.
Spodziewamy się niesłychanie nachalnej, agresywnej polityki historycznej,
uprawianej przy pomocy całej machiny państwowej, która ma narzucić Polakom
interpretację przeszłości jako drogi prowadzącej do władzy PiS, będącej
zwieńczeniem najlepszych tradycji narodu polskiego. Każdy z nurtów czy
bohaterów polskiej historii, który nie da się wpisać w pisowską narrację,
będzie, już jest, dyskredytowany, wymazywany. Historyczna propaganda posłuży
także - to też już widzimy - podkręcaniu resentymentów antyniemieckich, według
od dawna czytelnego przekazu, że Niemcy są tożsame z Unią Europejską (którą
kontrolują), a więc prawdziwa niepodległość Polski musi oznaczać wrogość wobec
„brukselsko-berlińskiej dyktatury”
Nie da się zainstalować w Polsce
autorytarnego reżimu w ramach Unii; kierunek pisowskiej rewolucji ustrojowej
jest więc jednoznaczny: musi prowadzić na obrzeża lub wręcz poza Unię.
Nasi sojusznicy i przyjaciele z Europy i Stanów powtarzają,
zaklinają, że Polska separująca się od Zachodu to geopolityczne szaleństwo,
zagrożenie dla suwerenności i rozwoju kraju, przekreślenie marzeń i nadziei,
jakie towarzyszyły Polakom, kiedy 100 lat temu odzyskiwali niepodległe państwo.
I kiedy w 1989 r. znów otrzymali od historii możliwość samostanowienia.
Zarzuty, że władze RP realizują, być może tylko przez niekompetencję i
zacietrzewienie, plany Kremla, początkowo stawiane były jako publicystyczna
figura - dziś są powtarzane coraz poważniej i z coraz większą grozą. Symbolicznie,
akurat u progu nowego roku Komisja Europejska wdrożyła wobec rządu RP, pierwszy
raz w historii Unii, sankcyjną procedurę art. 7 za uporczywe łamanie w Polsce
zasad praworządności. Tego już nie da się przykryć prostacką telewizyjną
propagandą (że to kara za nieprzyjęcie uchodźców); jest gryzący wstyd przed
całym światem. To jest tak, jakby Europa powiedziała: tym ludziom nie należy
podawać ręki.
Ale też w trzecim roku władzy PiS
otrzymujemy z Zachodu wyraźne sygnały: rząd, naruszający przyjęte w naszej
części świata standardy praworządności i praw człowieka, napotka werbalne,
polityczne, może nawet nieoficjalne ekonomiczne retorsje, ale „wasz kraj, wasza
sprawa". Są granice interwencji, żadna armia nie przyjdzie tu z odsieczą.
Jeśli Polacy, wciąż mając instrumenty oporu, przełkną tę specyficzną miksturę
socjalizmu i zamordyzmu, sami wybiorą swój los. Opozycja ma już coraz mniej
czasu, aby przekonać już choćby tylko swoich potencjalnych wyborców, że możliwe
jest nowoczesne opiekuńcze państwo, które nawet wchłonie dotychczasowe i
wszystkie następne socjalne inwencje PiS, ale nie każe za nie płacić wolnością
osobistą, prawami wyborczymi, wymuszoną aprobatą dla najbardziej bezwstydnych
kłamstw historycznych, państwowym kultem rodziny Kaczyńskich, rządami
niekontrolowanej partyjnej oligarchii. Najwyższy czas, aby rozpoczynające się
od tego roku kampanie wyborcze przestały kręcić się wokół personaliów i
koalicji. Żeby już skupiać się na tym „co po PiS?". Zaklinamy rzeczywistość?
Może - ale to jest ten jedyny moment w roku, kiedy wypowiada się nawet
najodważniejsze życzenia. Bo jeszcze nie jest przesądzone, że się nie spełnią.
Jerzy Baczyński
Sami sobie
Zachowanie nowego
premiera Polski w Europie już nawet nie dziwi. Sami tak sobie wybraliście -
można usłyszeć - łamiecie zasady demokracji, dlaczego więc mielibyście
współdecydować o prawach, które i nas obowiązują?
Wszystko to podobno miało służyć poprawie
wizerunku Polski na arenie międzynarodowej, a szczególnie w Unii Europejskiej.
Dostaliśmy nowego premiera. Gładko uczesanego, grzecznego, w czystych
okularkach, do tego znającego języki i potrafiącego ponoć liczyć! Lena
Kolarska-Bobińska trafnie określiła tę wymianę wicepremiera na premiera i
odwrotnie - przemalowywaniem (POLITYKA 50). A ja na pytanie, czy to
przemalowywanie jest jakimś postępem w polskiej polityce, usłyszałam niedawno
odpowiedź: „Ależ naturalnie, że to znaczący postęp! Dotychczas głowa rządu
kłamała tylko po polsku, a teraz kłamie również po angielsku”.
Postęp a la PiS, można by rzec. Mateusz
Morawiecki pokazał to wyraźnie podczas pierwszego szczytu UE, w którym
uczestniczył. A właściwie uczestniczył, ale nie do końca. Opuścił zebranie
szefów państw członkowskich UE przed konkluzjami, bo czekała na niego wigilia i
opłatek w gronie partyjnych kolegów. Taka przynajmniej wersja krąży w kuluarach
- wśród zdumionych tym kuriozalnym zachowaniem. Czy europejscy politycy mogli
to odebrać inaczej niż jako wyraz arogancji? W pisowskim języku zapewne nazywa
się to „wstawaniem z kolan” - bo przecież Angela Merkel również była obecna na
szczycie, więc niech patrzy kanclerka, co dla nas, dumnych Polaków, jest
naprawdę ważne! I Macron niech widzi, jak my sobie ot tak, po prostu, szczyt
europejski opuszczamy, skoro Francja nie chce wpuszczać naszych pracowników
delegowanych na dotychczasowych warunkach. Stać nas, a co?!
Polski rząd miał podobno bronić praw
nabytych przez Polaków, którzy wyjechali do Wielkiej Brytanii. A to właśnie
brexit był przecież tematem ostatniego szczytu. Premier wolał jednak śpiewać
kolędy. Wydaje się, że nie robiła na nim wrażenia nawet groźba zastosowania
art. 7 wobec Polski, co kilka dni później nastąpiło. A choćby nie wiadomo jak
głośno reżimowe krzykaczki nadawały, że wszyscy uwzięli się na polski rząd i
jest to winą „zdrajców i donosicieli”, czyli europosłów PO, coraz trudniej
będzie przykryć fakt, że konsekwentne łamanie prawa i brak współpracy oraz woli
dialogu powodują, że gotowość odebrania głosu przedstawicielom pisowskiego
rządu w Radzie jest coraz wyraźniejsza. Żadne pudrowanie Morawieckim nic nie
zmieni.
Na tę zmianę nikt
się nie nabiera, po prostu nie odgrywa ona żadnej roli. Zachowanie premiera
podczas szczytu nie wywołuje już ani oburzenia, ani szoku, tylko smutną -
czasem z nutką współczucia - konstatację: sami tak sobie wybraliście,
przysyłacie nam na poważne rozmowy marionetkę. Taki też macie Sejm, który łamie
podstawowe prawa demokracji. Dlaczego więc mielibyście współdecydować o
kształcie rozporządzeń i dyrektyw, które również nas obowiązują, skoro sami
łamiecie wspólne zasady, na których opiera się nasza Wspólnota? Tak, w każdym
kraju Unii są silniejsze lub słabsze, bardziej lub mniej słyszalne środowiska
antydemokratyczne, z prawej i z lewej strony; są tacy, którzy nawołują do
niszczenia UE, ale różnica jest zasadnicza: u nas to środowisko jest u władzy.
Polska nie jest małym krajem, którego słaby, odosobniony głosik nie zaciąży na
losach Wspólnoty. Unia nie może zatem przymykać oka na to, co się u nas dzieje.
Po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE będziemy piątym co do wielkości krajem, z
odpowiednią do tego siłą głosu, chociaż wielu, którzy z tej siły mogliby dla
nas wszystkich zrobić użytek, zdaje się tego ani nie rozumieć, ani nie
traktować na serio.
Czy macie jeszcze w Polsce wolną prasę?” -
zapytała mnie ostatnio pewna Włoszka. Tak, mamy - odpowiedziałam.
„A telewizję niezależną od propagandy rządowej?”. Owszem - odparłam
- istnieje w Polsce prywatna telewizja. „A, to faszyzm w Polsce jeszcze nie
jest taki jak za Mussoliniego” - odetchnęła z ulgą. No rzeczywiście, nie jest.
Ale pytania Włoszki są dobrym przykładem tego, w jaki sposób obywatele Europy
patrzą na Polskę. Poziomu dyktatury z czasów Mussoliniego jeszcze nie osiągnęliśmy.
Pociecha. Na razie zatrzymuje się ludzi i przeszukuje mieszkania tych, którzy w
bezsilnej złości zwymyślali dziennikarkę propisowskiej telewizji. Ale już ci,
którzy zwymyślali antypisowską dziennikarkę, paradowali w dzień Święta
Niepodległości z faszystowskimi hasłami lub powiesili na szubienicach portrety
europosłów opozycji, są w porządku; ich zachowanie uchodzi im bezkarnie - ba,
niekiedy nawet jest chwalone jako przejaw patriotyzmu!
I nikt nawet się
nie dziwi, że scheda po brexicie nie trafia do naszej części Europy: ani
agencje, ani banki, ani nawet pracownicy. Niemcy wykorzystują sytuację,
uelastyczniają systematycznie warunki dla migrantów, więc młodzi, wykształceni
zamiast do wielkiej Brytanii coraz częściej wędrują właśnie do nich. Wyjeżdżają
również z Polski, nie doceniając faktu dumnego „wstawania z kolan” ich
ojczyzny. We Frankfurcie gwałtownie rosną ceny nieruchomości, bo banki z City
na wszelki wypadek otwierają filie nad Menem.
Brexit jest dla Europy wielkim wyzwaniem,
ale wielu w europejskim starzejącym się społeczeństwie stara się przy okazji
skorzystać na migracji młodych. Jak również na migracji prężnie działających
instytucji. Niemcy spodziewają się między 30 a 60 mld euro nadwyżki budżetowej (i
tendencja jest wzrostowa). Polski rząd zamyka zaś przed migrantami granice.
A instytucje jakoś się nie spieszą do kraju, w którym hasło
„Czysta krew” oraz oenerowskie logo z mieczykiem są aprobowane przez
rządzących. Nie spieszą do kraju, w którym nie mają pewności, że w sytuacji
konfliktu z administracją państwową będą sądzeni przez sędziów niezależnych od
partii rządzącej i polityków.
Nie spieszą do kraju, w stosunku do którego prowadzona jest
procedura dotycząca łamania praworządności. A od tego punktu do wyjścia z Unii
już nie jest daleko.
W noworocznym
numerze powinny być raczej optymistyczne teksty. Trochę trudno jednak się
cieszyć w sytuacji dramatycznej.
nie ma co życzyć sobie cudu, bo cud się nie zdarzy. Ale
realnie sami możemy wyciągnąć się z tej sytuacji: maksymalną mobilizacją,
aktywnością, otwarciem na kompromisy i współpracę między środowiskami
opozycyjnymi, braniem odpowiedzialności na siebie, a nie czekaniem, że ktoś coś
zrobi za nas. Nikt nam nie mówił, że będzie łatwo, ale nie możemy dopuścić do
tego, żeby nasze wielkie osiągnięcia były już tylko historią. I rok 2018 może
być decydujący.
Różą Thum
Post scriptum
Drodzy Czytelnicy „The Washington Examiner”! Kilka dni temu
mogli Państwo zapoznać się z artykułem polskiego premiera Mateusza
Morawieckiego pt. „Dlaczego mój rząd reformuje sądownictwo”. Artykuł zawiera
przeinaczenia i przemilczenia zaskakujące u szefa rządu i wprowadzające w
błąd czytelników w USA.
Dla przykładu,
premier pisze, że elementy ksenofobiczne i rasistowskie, które „zawłaszczyły
sobie” demonstrację w dniu święta narodowego 11 listopada, zostały „natychmiast
potępione” przez wysokich rangą urzędników i prezesa PiS Jarosława
Kaczyńskiego. Sorry, ale pierwsza reakcja ówczesnej premier i ministra spraw
wewnętrznych mówiła, że demonstracja była „piękna”. Dopiero kiedy światowe
media zagrzmiały i fala oburzenia dotarła do Polski, niektórzy politycy
również się oburzyli. Nie „natychmiast”, ale po jednym-dwóch dniach. Tylko
prezydent Duda zareagował w porę.
Dalej, z artykułu
wynika, że wymiar sprawiedliwości w Polsce zdominowany jest przez komunistów i
postkomunistów, że jest skorumpowany jak sycylijska mafia, że sędziowie
kierują się zasadą „korzyści dla przyjaciół, zemsta dla rywali”, że w sprawach
dochodowych „wymagane są” (!) łapówki, a nominacje sędziowskie ograniczone są
do „niewielkiej kasty starszych prawników”. Artykuł nie podaje żadnych
przykładów korupcji, podobnie jak nie wspomina o tym, że pan Mateusz
Morawiecki, będąc przez dwa lata wicepremierem i ministrem finansów, nie pozbył
się milionowych akcji prywatnego banku, którego był prezesem, zanim wszedł do
rządu. Uczynił to dopiero, kiedy został premierem.
Niestety, chociaż w
każdej skrzynce znajdzie się zgniłe jabłko, polski premier nie podaje ani
jednego konkretnego przykładu. Tylko ogólniki, żeby u czytelnika amerykańskiego
rozniecić strach przed nawrotem komunizmu. Tymczasem komunizm w Polsce jest
martwy. Ideologia jest skompromitowana i zakazana, partia nie istnieje, gdyż brak
chętnych. Nawet senator Joe McCarthy miałby trudności ze wskazaniem
komunistycznych złogów w Polsce. To nie oni maszerują pod hasłami „białej
Europy” ulicami Warszawy.
Zawłaszczenie
wymiaru sprawiedliwości potrzebne jest rządowi nie po to, żeby go naprawić,
tylko żeby dokończyć przejmowanie wszelkiej władzy i zlikwidować wszystkie oazy
niezależności. Zlikwidowano służbę cywilną, media publiczne stały się tubą
władzy, kpią z nich nawet zwolennicy rządu. Zwolniono dziesiątki generałów i
setki oficerów. Wojsko, policja, służby specjalne, prokuratura („ciąg technologiczny”),
służba zagraniczna (wszyscy do zwolnienia, wybrańcy będą mogli powrócić),
najważniejsze instytuty w dziedzinie kultury - wszystko zostało opanowane tą
samą metodą: dyskredytacja - czystka - nominacja swoich.
Dyskredytacja
przybiera rozmaite formy - jakieś stare faktury, przetargi, rozjazdy, rzekome
libacje, powiązania rodziców, studia w Rosji - dobry jest każdy pretekst. Przed
reformą sądownictwa władze przeprowadziły brutalną kampanię medialną i
propagandową przeciwko wszystkim sędziom, przedstawiając ich jako kastę
nierobów, którzy na koszt podatników zwiedzają Wielki Mur Chiński. Środowisko
sędziowskie coraz bardziej utożsamiane jest ze światem przestępczym, po to
żeby je rozpędzić na cztery wiary i zatrudnić członków rodziny IV RP!
Kiedy po studiach
byłem stypendystą Uniwersytetu Princeton, na czele fundacji, która zaprosiła
10 młodych ludzi z 10 krajów, stał sędzia William O. Douglas (1898-1980),
mianowany jeszcze przed wojną przez prezydenta Roosevelta. Dzięki niemu
mogliśmy się przekonać, jakim prestiżem i szacunkiem cieszy się sędzia Sądu
Najwyższego w USA. W Polsce, po trwającej od dwóch lat nagonce na sędziów,
trudno to sobie wyobrazić.
Rozprawiono się z
Trybunałem Konstytucyjnym, zmieniając bezprawnie jego skład, trwa demontaż
Sądu Najwyższego (wprowadzenie z dnia na dzień wieku emerytalnego 65 lat dla
sędziów pozwala zwolnić ponad 1/3 składu, w tym urzędującą I Prezes SN na dwa
lata przed upływem jej sześcioletniej kadencji); sędzia, który chciałby nadal
orzekać, będzie musiał wystąpić z poniżającą prośbą o łaskawą zgodę do
prezydenta. Sędziów nie będą już wybierali członkowie „kasty”, tylko politycy
- przedstawiciele narodu. „Mamy większość - wolno nam wszystko” - oto dewiza
zwycięzców. Obowiązująca od 1997 r. konstytucja jest „postkomunistyczna”, to
świstek papieru. Monopol na prawdę i sprawiedliwość ma dzisiaj partia rządząca.
Trójpodział władzy staje się fikcją. Władza sądownicza została upolityczniona
jak nigdy od upadku komunizmu. Jeżeli prezydent Andrzej Duda podpisze ustawy o
Krajowej Radzie Sądownictwa i o Sądzie Najwyższym (tak jak podpisał fatalną
dla wymiaru sprawiedliwości ustawę o ustroju sądów powszechnych), będzie to
koniec niezawisłych sądów.
Premier Morawiecki w swoim artykule z
tajemniczych powodów nawet słowem nie wspomniał o niepokoju, jaki upadek
praworządności w Polsce budzi za granicą, w Unii Europejskiej i u naszego
najważniejszego sojusznika - w Stanach Zjednoczonych. Polskę ostrzegał już
demokratyczny prezydent Barack Obama i jego sekretarz stanu John Kerry. Podobną
linię kontynuuje republikańska administracja Donalda Trumpa. Departament Stanu
wydał już kilka oświadczeń na temat zagrożenia praworządności i wolnych mediów
w Polsce. Parlament Europejski nie raz debatował nad stanem praworządności w
naszym kraju.
W tych dniach Unia ma zdecydować, czy po raz pierwszy w
swojej historii wdrożyć postępowanie z artykułu 7 Traktatu Europejskiego.
Komisja Wenecka, zaproszona przez rząd, nie ukrywa swojego krytycyzmu.
Organizacje i stowarzyszenia prawnicze w Polsce i za granicą, wydziały prawa
licznych uniwersytetów, światowe media, od „The Economist” po „Wall Street
Journal” (rzekomo pod dyktando opozycji z Warszawy), apelują do polskich władz
o zawrócenie z fatalnej drogi, prowadzącej przez Budapeszt do Stambułu.
Dziwne, że pan
premier nawet nie wspomniał o międzynarodowej reakcji na wydarzenia w Polsce.
Świadczy to o znaczeniu, jakie do niej przywiązuje.
Daniel Passent
Wanna bez odpływu
Możemy sobie stękać, możemy sobie kwękać i
chrząkać z przekąsem, ale musimy przyznać - 2018 r. zacznie się fantastycznie.
Wiadomo już, że wystartuje w poniedziałek. Będzie to nie tylko pierwszy dzień
roku, ale także pierwszy dzień miesiąca. A jeszcze precyzyjniej - pierwszy
dzień tygodnia. To nie żadna tam koincydencja, ale koronkowo wykonana robota.
Trzy początki w jednym dniu splotą się, dzięki wielkiemu wysiłkowi partii i
rządu, w przecudny warkocz 365 dób. Każda z nich zabłyśnie sukcesami, które
sprawią, że Europa się zadziwi, a świat aż jęknie.
Na razie, do święta
Trzech Króli, będziemy w kraju mieli święty spokój, o czym zapewnił w telewizji
wicemarszałek Senatu Adam Bielan. Aby wzmocnić swój przekaz, dodał też parę
słów o Igorze Tulei, sędzim, który uchylił decyzję prokuratury o umorzeniu
śledztwa w sprawie posiedzenia Sejmu w grudniu 2016 r. Sędzia jest
przeciwnikiem obecnej władzy, co dowodzi, że wymiar sprawiedliwości trzeba gruntownie
przenicować - pruł fale oceanu bredni Bielan. Premier Mateusz Morawiecki nie
ma nic przeciwko temu, a nawet jest za. Zatopiony po uszy w bezodpływowej
wannie po Beacie Szydło zrobi wszystko, by zadowolić swojego pryncypała. Przede
wszystkim pozbędzie się balastu demokracji, tego fałszywego bożka
przewrażliwionych europejskich elit, który ciągnie nas na dno. Premier dał temu
wyraz podczas ostatniego szczytu UE w Brukseli.
Pojechał tam, by na nowo otworzyć furtkę do współpracy z
Unią, ale skończyło się na zamknięciu drzwi za sobą, gdy uciekał przed
zakończeniem obrad. Zadziwiłem się potężnie, gdy Morawiecki próbował przekonać
Brukselę, że w Polsce praworządność ma się świetnie. Nie zawahał się też
wmawiać tego Amerykanom.
Na łamach
konserwatywnego tygodnika „Washington Examiner” powtórzył pisowskie
propagandowe kłamstwa - o tym, że „czerwoni” sędziowie z czasów PRL zdominowali
wymiar sprawiedliwości w III Rzeczpospolitej, a do wygrania niektórych spraw
„wymagane są łapówki”.
Stowarzyszenie Prawników
Amerykańskich uznało, że niezależność sądów w Polsce jest tematem zbyt ważnym,
by odpowiadać Morawieckiemu. Zaapelowali więc do prezydenta Dudy o ponowne
zawetowanie ustaw o SN i KRS. Podobne dyplomatyczne próby podjęły Komisje
Wenecka i Europejska oraz ONZ. Swojego autorytetu użył prof. Adam Strzembosz,
protestowali prawnicy z Uniwersytetów Jagiellońskiego i Warszawskiego, a także
ludzie pod Sejmem i na ulicach miast w całej Polsce. Głowa państwa
odpowiedziała wszystkim eleganckim milczeniem. Widać cały czas poważnie się
zastanawia, którym piórem podpisać nekrolog.
Tymczasem PiS na spalonym oleju wysmaża w
pośpiechu nowy Kodeks wyborczy i nawet okien nie otwiera, żeby smogu nie
zasmrodzić. Wszystko wskazuje na to, że kartka wyborcza stanie się w 2018 r.
grą w kółko i krzyżyk.
Szef PKW Wojciech Hermeliński zaryzykował wizytę u
prezydenta, podczas której tłumaczył mu, że dwa razy dwa równa się cztery.
Wyraził swoją dezaprobatę dla pomysłu, by rozstrzyganie wyborów dostało się w
żądne władzy łapki ministra spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka. Pan
Andrzej Duda podobno obiecał, że się przyjrzy w odpowiednim czasie. Kto się
przyjrzy, nie powiedział, bo wszyscy i tak wiemy.
2018 r. zakończy
się tak pięknie, jak się zaczął. W poniedziałek. Aż skóra cierpnie, gdy
pomyśleć, jak bardzo inny będzie to poniedziałek.
Trochę szczęścia by
nam się przydało w nowym roku, ale kiedy popatrzę na ten mijający, to we łbie
natrętnie mi dudni przysłowie - nieszczęścia chodzą parami.
Stanisław Tym
Ladna torna.
OdpowiedzUsuń