Uwodzenie nudą
Prawo i Sprawiedliwość wkrótce zaproponuje
Polakom demokrację w wersji sans souci, czyli bez trosk. Będziecie żyć łatwo i
przyjemnie, jeśli tylko zapomnicie o demokracji, praworządności, konstytucji i
innych detalach. Wchodzicie?
Propozycja jest
kusząca. Któż nie chce żyć bez trosk? Być może jest to z lekka defensywna, ale
całkiem racjonalna koncepcja szczęścia. Może nie spotyka cię żadne wielkie
szczęście, ale za to nie dotknie cię nieszczęście. Do tego demokracja i tak
jest pozamiatana, a konstytucja jest w śmietniku, więc właściwie w imię czego
się szarpać? To wchodzicie?
Władza, zgodnie z
preferowaną przez nią koncepcją kozy, której wyprowadzenie przyjmujemy z ulgą,
bo już nie pamiętamy czasów sprzed jej wprowadzenia, oferuje Polakom towar
najbardziej deficytowy - nudę. To ewenement w krajach demokratycznych, które
cierpią z powodu bezruchu i zachowują się jak nieznośny bachor powtarzający w
nieskończoność: „Mama, tata, nudzi mi się”. Amerykanom znudziła się normalna
prezydentura i wybrali Trumpa. Włochom znudził się system partyjny i znowu
romansują z Berlusconim. Katalończycy nie wytrzymują spokoju i wolą ekscytację
separacji. Brytyjczycy nie chcą nawet separacji i wybrali rozwód. Francuzom
ich ostatni prezydenci nudzili się bardziej niż samym prezydentom ich
kochanki. Nudę najbardziej cenili sobie Niemcy pamiętający, że gdy w zeszłym
stuleciu dwa razy nuda im się znudziła, wybuchały wojny światowe. Ale i oni
najwyraźniej zaczynają tęsknić za mocniejszymi wrażeniami. Polakom z kolei
znudziły się ciepła woda w kranie, demokracja, konstytucja i silna pozycja w
Unii Europejskiej. To o tyle zrozumiałe, że normalność w ostatnich 300 latach
nigdy nie trwała u nas dłużej niż 20 lat, więc po ćwierćwieczu jakie minęło od
1989 roku, sytuacja stała się absolutnie nieznośna.
Ale skoro narody po
obu stronach Atlantyku nie potrafią ścierpieć nudy, a Polacy sami tę tendencję
potwierdzali, to dlaczego teraz jest całkiem prawdopodobne, że z oferty skorzystają?
Dlaczego mieliby wybrać nudę, skoro wcześniej właśnie ją odrzucili? Nudy nie
ceni się, gdy jest nudno. Staje się ona jednak wartością samoistną, gdy
alternatywą są elektrowstrząsy. Po dwóch latach elektrowstrząsów jest szansa
na złagodzenie terapii. Yes, yes, yes! Elektrowstrząsy tylko dla krnąbrnych.
Cóż, transakcja „nuda i spokój za niepodska- kiwanie” nie jest najbardziej odrażająca
z tych, które można sobie wyobrazić.
Wielu tę transakcję
może zawrzeć ze względu na, powiedzmy, współczynnik atrakcyjności konkurencji.
Konkurencja jest średnio sexy. Trudno do końca powiedzieć, czy jest niesexy
genetycznie, czy przez zaniedbanie, ale to w sumie nieważne. Większość wyborców
tak ją postrzega - suma wrażeń subiektywnych jest obiektywnym faktem
społecznym. Opozycja ma jeszcze jeden kłopot. Ponieważ władza po elektrowstrząsach
proponuje suwerenowi nudę, opozycja musi być ofiarą walki wyborców ze
zniecierpliwieniem, które całkowicie nie minęło.
Po stronie
opozycyjnej deficyt przywództwa jest dość oczywisty, ale nie jest on większy
niż deficyt powagi po stronie dość labilnego elektoratu. Kadencje kolejnych
kandydatów na zbawców, realnych lub wirtualnych, są coraz krótsze. Ulica mówi
tak: - Chcemy polskiego Macrona, tylko Tusk nas ocali, może Frasyniuk, starzy
się przejedli, przełom to Budka i Gasiuk-Pihowicz, żadni politycy, ruchy
miejskie albo ktoś organizacji obywatelskich, nie, to dzieciaki, potrzebujemy polityka
ale kto? Prawda. Poszukiwanie w części wynika z pustki. Ale części jest też
odruchem - nazwijmy go - snapchatowym. Krótkie wypowiedzi, krótkie filmiki,
krótkie komunikaty, nagranie, w eter i znika, musi się dziać, bo inaczej -
opozycjo - nudzi mi się!
Jeśli ten ostatni
akapit ktoś odczytał jako obronę opozycyjnego status quo, to się myli.
Przeciwnie. Gdy demokratura proponuje nam normaPiSację, potrzebne jest
spojrzenie w lustro. Nie narcystyczne, ale krytyczne. To, że krytykują na
rympał i młotkują bez pamięci, nie może być alibi dla braku autokrytycyzmu.
Nuda, owszem, bywa wartością, szczególnie w demokracji. Ale nie jest wartością
śmiertelna nuda po stronie opozycji w chwili, gdy normalizacja jest parawanem
dla zabijania demokracji. Przy tym poziomie pasji, wizji, inspiracji, jaką
opozycja funduje ludziom, którzy nie lubią PiS, za chwilę stawką będzie nie
wyborcza wygrana, ale egzystencja politycznego centrum. A to ono jest
fundamentem normalności.
Tak, trudno
potępiać ludzi, którzy po dwuletniej wizycie u dentysty z Nowogrodzkiej są
gotowi się z nim pogodzić, byle tylko nie wiercił już im w zębach i to bez
znieczulenia. Odczuwając ulgę, nie muszą sobie przypominać, że ból wróci, bo
musi. Poza wszystkim to dentysta sadysta.
Nudzie trzeba po
prostu przeciwstawić coś ekscytującego. Ekscytacja zawsze mija, ale niech się
chociaż zacznie.
Tomasz Lis
Odwilż styczniowa
W 93. miesięcznicę smoleńską, 10 stycznia
2018 r., Jarosław Kaczyński wygłosił ze swego postumentu bardzo ważne zdanie,
oddające istotę tajemniczego zwrotu, jaki dokonuje się właśnie w polityce
PiS.„Droga naprawy Rzeczpospolitej - mówił prezes - jest kręta, ale proszę
wszystkich o zaufanie, ponieważ idziemy w jednym kierunku i razem dojdziemy do
celu” Spróbujmy to zdanie trochę rozebrać... Kluczem jest wezwanie „Ufajcie!”
skierowane do wyborców PiS, albowiem nawet jeśli macie pytania, nie będzie wam
dana odpowiedź. Nie wyjaśnimy więc, dlaczego tak znakomici, oddani sprawie
ministrowie, jak Szyszko, Waszczykowski, Macierewicz, a nawet Radziwiłł,
których tyle razy broniliśmy przed krytyką i atakami opozycji, nagle muszą
odejść - bez publicznego dania racji, bez oficjalnego podziękowania i
podsumowania, bez prawa do zabrania głosu. Tak jak wcześniej odeszła premier
Beata Szydło. A dlaczego nie można publicznie wyjaśnić powodów ich dymisji? Bo
trzeba by przyznać, że jakieś powody były.
A nie wolno się tłumaczyć, bo to dałoby argumenty naszym
wrogom. Droga partii może być kręta i niezrozumiała, lecz nie możecie wątpić,
że kierunek jest słuszny. Oczekujemy od was jedynie wiary, lojalności i
milczenia. (Skądinąd nie dziwię się, że PiS nazywa partyjne spotkania na
Krakowskim Przedmieściu uroczystościami religijnymi).
Sposób, w jaki rządząca formacja przełknęła
gorycz rekonstrukcji, świadczy, że nie ma tam potencjału buntu, mimo że
styczniowa odwilż skazała partię i jej sympatyków na torturę połykania własnego
języka. Skala samozaprzeczania jest bowiem, jak prawie wszystko w tej partii,
groteskowa. W MON - chociaż propaganda PiS wciąż podtrzymuje tezę, że czasy
Macierewicza były dla polskiej armii najlepsze w historii - trwa personalna
czystka, ludzie Macierewicza tracą posady, zawieszone zostały decyzje i
kontrakty. Zatrzymano (niezbędną) wycinkę Puszczy Białowieskiej, gwałtownie
wprowadzane są poprawki do ustawy o łowiectwie. W TVP powiedziano coś w miarę
normalnie o WOŚP i Owsiaku. Część posłów PiS zagłosowało za wprowadzeniem pod
obrady Sejmu projektu pełnej liberalizacji aborcji. Nowy minister spraw
zagranicznych nagadał w Berlinie o niepodważalnej przyjaźni i sojuszu
polsko-niemieckim oraz odciął się od tzw. sprawy reparacji.
Z kolei minister spraw wewnętrznych, sam Joachim Brudziński,
mętnie, bo mętnie, ale wydusił z siebie potępienie dla nazistowskich ekscesów
patriotycznej młodzieży, ujawnionych przez telewizję TVN.
Władza, dotąd demonstracyjnie nieustępliwa
i nieomylna, jakby nagle się rozszczelniła i zaczęła wchłaniać postulaty
opozycji. Jasne, że na ogół w sprawach dla pisowskiej rewolucji drugoplanowych:
premier Morawiecki osobiście potwierdził, że nie zamierza opublikować wyroków -
wtedy jeszcze legalnego - Trybunału Konstytucyjnego. Nie ma widoków na
ograniczenie partyjnej władzy nad służbami specjalnymi czy spółkami Skarbu Państwa,
przywrócenie do wojska zwolnionych generałów, rewizji polityki w sprawie
uchodźców, a nawet powstrzymania szaleństwa z lizusowskim, żenującym
upamiętnianiem Brata i Matki Przywódcy. Więc skąd ten zwrot i dlaczego teraz?
Interpretatorzy sygnałów dochodzących z Twierdzy Szyfrów przy Nowogrodzkiej
(czym i my - dla zabicia czasu w oczekiwaniu na wybory - się zajmujemy) zakres
i charakter obecnej odwilży wiążą głównie z osobą Mateusza Morawieckiego.
Nowemu premierowi i jego rodzinie
poświęcamy w tym numerze sporo miejsca, próbując jakoś wejrzeć w jego zagadkową
osobowość i, jak to się mówi, formację. Psycholog, któremu dałem do przeczytania
nasz okładkowy tekst, zwraca uwagę (przy wszystkich profesjonalnych
zastrzeżeniach), że zwłaszcza w relacjach premiera z prezesem możemy doszukać
się jakiegoś zastępczego związku synowsko-ojcowskiego, a więc i szczególnego
zaufania, daleko wykraczającego poza standardy tej partii. W prywatnej partii,
jaką jest PiS, Morawiecki mógł więc otrzymać znacznie większą polityczną autonomię
niż ktokolwiek inny na jego miejscu, także jeśli chodzi o delikatną kwestię
kształtowania zewnętrznego wizerunku władzy. Polska PiS, za zgodą prezesa, ma
mieć teraz twarz Morawieckiego. Kaczyńskiemu musi odpowiadać wyjątkowy zestaw
cech nowego premiera, gdzie racjonalizm i pragmatyzm korporacyjnego bankowca
splata się z ideowym fundamentalizmem, szczególnym rodzajem niedzisiejszego,
gorącego patriotyzmu, żądającego nieustannej walki o niepodległość ojczyzny. Z
takim wyposażeniem Morawiecki daleko od prezesa nie odejdzie, a poprzez pewną
zmianę stylu i retoryki może - o czym mówi się jawnie i otwarcie - przyciągnąć
czy zneutralizować tzw. polityczne centrum, zaś wobec Unii i NATO poprawić
zdewastowany wizerunek PiS. Pewien spokój w stosunkach zewnętrznych i
wewnętrznych jest absolutnie potrzebny, żeby skonsolidować dotychczasowe
zdobycze rewolucji.
Jak mówi prof. Przeworski , autorytarna
władza, jeśli ma w rękach aparat i pieniądze państwa, sądy i machinę
propagandową, może przez wiele lat gwarantować sobie zwycięstwa wyborcze, niekoniecznie
uciekając się do jawnego fałszowania głosowań. To jest zapewne ten cel, o
którym mówił prezes podczas smoleńskiej miesięcznicy. Trzeba jedynie
skompromitować i ośmieszyć „bezradną, skłóconą, oderwaną od życia, służącą
obcym interesom” opozycję, uchronić gospodarkę przed kryzysem i nie wypuścić z
rąk żadnego instrumentu realnej władzy. Ten polityczny plan Morawieckiego
wydaje się bardziej konkretny niż gospodarczy, choć odwilży styczniowej
towarzyszy intelektualny i publicystyczny smog, spowijający dziś polską
politykę. Program minimum dla opozycji: ostrzegać, rozwiewać, a przynajmniej
intensywnie nie wdychać.
Jerzy Baczyński
Dla pucu
W środku zimy rozpoczęło się u nas wielkie
tynkowanie. PiS włożył T-shirty z długimi rękawami - żeby było co zakasać - i
ruszył do roboty. Beata Szydło dostała nową fasadę wicepremiera, a sukces ten
wróżono jej od dawna. Z Antoniego Macierewicza odpadły wielkie fragmenty
zaprawy terytorialnej i teraz czeka w lesie, co mu nałożą nowego. Na jego
miejsce przyszedł specjalista od otwierania komisariatów, by zielonym sprayem
opryskać strzępy polskiej armii. Na Wielkanoc nasze siły zbrojne znów będą
groźne. Wyszpachlowany na gładko prof. Jacek Czaputowicz demonstruje w Brukseli,
na czym polega owijanie kłamstwa w dyplomatyczną przędzę, i jeszcze nie wie,
że każdy motek kiedyś się kończy. Beata Kempa nałożyła na twarz tapetę w
humanitarny deseń. Tak się śpieszyła, by dostarczyć „realną pomoc” (pół tony
ołówków i piórników) uchodźcom w Jordanii, że na samą podróż pani minister
rządowym Embraerem wydaliśmy ponad 300 tys. zł.
Te wszystkie
roszady i zmiany są oczywiście dla pucu. To tylko chytry manewr pancernika
„Jarosław” dla pozyskania nowych wyborców. Po to przecież przez dwa lata
demolowali Polskę, by teraz mieć kasę i władzę. Nikt rozsądny nie wierzy już w
przywrócenie prawdziwego Trybunału Konstytucyjnego, po którym została jedynie
nazwa i kilka kukiełek. Ani w cofnięcie „reformy” sądów i prokuratury,
sterowanych dziś przez polityków PiS. A wybory oddane w ręce Joachima
Brudzińskiego wraz z kartką wyborczą, na której można narysować nawet pajaca,
byle się linie na nim przecięły? Media publiczne w czasie demonstracji
antyrządowych w różnych miastach Polski pokazują film dokumentalny o życiu
ptaków na Borneo, zaś tzw. misję bierze na siebie prywatny TVN. To ta stacja
ujawniła sprawę Igora Stachowiaka zabitego we wrocławskim komisariacie. Parę
dni temu pokazała też, jak stowarzyszenie (legalne) Duma i Nowoczesność świętuje
urodziny Adolfa Hitlera, paradując w mundurach SS na tle płonącej swastyki.
Dopiero wtedy ruszył się rząd i państwowe służby, dotąd chroniące narodowców
życzliwym milczeniem.
Mam smutną pewność,
że PiS bawi się już opozycją niczym kot myszą. Okrutnie znaczy. Dla polityków
innych partii otworzył okienko transferowe z napisem „Wejście”. Korzystają, a
jakże. Ostatnio poseł PSL Mieczysław Baszko. Temu, że uciekł od Władysława
Kosiniaka-Kamysza, zupełnie się nie dziwię. W ostatnią niedzielę na partyjnej
konwencji przewodniczący wzniósł się na poziom dotąd niewidziany. Zrzucił
krawat i marynarkę, krzycząc: - Czas polityków w garniturach już minął!
Jesteśmy groźni i nas się boją! Wygramy wybory, bo umiemy to robić! Nie trzeba
nam zdrajców, którzy mieli odwagę dać się zhańbić! Szef PSL przepowiadał też,
że gdy tylko zwyciężą w wyborach, to nawozić, obsiewać i zapylać polską ziemię
będą wyłącznie drony. W tym czasie rolnik posiedzi sobie w „Reymontówce”
(Kosiniak-Kamysz zbuduje je w każdej gminie) i poczyta „Chłopów”, bo przecież
ich autor należał do PSL. Z podziwem słuchałem faceta, który w szale przemówienia
zapomniał chyba, że jego partia ciągnie się w sondażowym odwłoku.
Na koniec wrócę do świeżutkiego rządowego
tynku podejrzanej jakości. Wiadomo, że odleci po najbliższych wyborach. Wtedy
Jarosław Kaczyński jeszcze raz nazwie „absolutną komedią” zainteresowanie Unii
Europejskiej stanem demokracji w naszym kraju. Zaś na gołym murze ukaże się
jego nieprawdopodobne hasło sprzed roku: „Jestem w stanie zaakceptować
zmniejszenie tempa rozwoju gospodarki, jeżeli będzie to ceną za wdrożenie mojej
wizji Polski”.
Stanisław Tym
Ofensywa wdzięku
Ratunku! Dyplomacja polska rozpoczęła
ofensywę wdzięku i uśmiechów. Na razie uśmiech jest na eksport, „chapeaux bas”
i „herzlich good bye”, ale co będzie, jak zaczną się uśmiechać w kraju?
Generałowie wystrzeleni z wojska - przez trio Macierewicz, Kownacki, Misiewicz
- nie wykluczają oblężenia Warszawy przez oddziały wdzięku i uśmiechu. Mają
temu służyć ćwiczenia uroku na strzelnicach, jak Polska długa i szeroka.
Podobnie jak ponad
70 lat temu ukraiński i białoruski fronty wdzięku będą się przetaczać przez
Polskę od Wschodu, gdzie Macierewicz zgromadził nasze siły, na Zachód, aż do
Brukseli. Jak wiemy od pułkownika Kuklińskiego, Bruksela zawsze leżała na
naszym kierunku natarcia. Co nam ci Belgowie zrobili, że zawsze trzymamy ich na
muszce, tego nie pamięta nawet Józef Hen - uosobienie wdzięku i żołnierz z
kierunku wschodniego.
„Ofensywa wdzięku się powiodła” - zapewniają
media. Prezydent Duda już oczarował wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a, co nie
było trudne, bo - po pierwsze - przez telefon, a - po drugie - Biały Dom jest w
popłochu po rewelacjach byłego doradcy prezydenta Steve’a Bannona. Oddziały
piechoty morskiej gen. Błaszczaka zrzucone w Waszyngtonie z naszych
nieistniejących jeszcze śmigłowców polsko-ukraińskich, także zostały powitane
po przyjacielsku, ponieważ Błaszczak słowem nie wspomniał o kontaktach z
Rosjanami, był „zbriefowany” tylko jeśli chodzi o zaliczkę za Patrioty.
Polski desant
wdzięku i uśmiechu, dowodzony przez generałpremiera Morawieckiego, został
zrzucony na Brukselę w celu rozpoznania sojusznika przed bitwą zaplanowaną na
luty. Do tego czasu polskie oddziały mają otrzymać dodatkowe zapasy uśmiechów i
porażającego wdzięku. Przemysł charme’u pracuje pełną parą na potrzeby frontu,
w tym świece dymne „From Warsaw with love”. Transporty wdzięku suną we
wszystkich kierunkach. Na froncie wschodnim przeciwnik leży porażony ze śmiechu
zapewnieniem Macierewicza, że Polska obroni się sama przed każdym agresorem.
W Bułgarii wojska
generała Czaputowicza nie napotkały większego oporu, mimo że ta pełni
prezydencję w Unii.
- Gdzie jest ta prezydencja, bo chciałbym się położyć i odpocząć?
- zapytał generał. „Rezydencja mieści się na placu Braci Sołuńskich, którzy w
IX wieku chrystianizowali Europę, będziemy kontynuować misję Cyryla i Metodego,
panie generale” - odpowiedział trzygwiazdkowy pułkownik - kapelan,
odpowiedzialny za rechrystianizację. Szef MSZ zbierał siły przed czekającą go
konfrontacją z Feldmarszałkiem Gabrielem w Berlinie. Ten ma ścisłe warunki od
Angeli Wielkiej. W pierwszej chwili losy pojedynku o reparacje wojenne w
Berlinie zakończyły się grą na zwłokę, zgodnie z polskim planem. Generał
Czaputowicz wracał więc do kraju z uśmiechem na ustach, tu jednak, z właściwym
sobie wdziękiem, zdyskredytował go prezes państwa, mówiąc krótko, że w sprawie
reparacji wojennych nasze stanowisko nie uległo zmianie.
O rosnącej potędze
Polski świadczy fakt, że jeszcze niedawno byliśmy liderem Grupy Wyszehradzkiej
i mocarstwem Trójmorza, a obecnie o naszym losie decydują takie
potęgi, jak Bułgaria i Węgry. Ofensywa wdzięku musi się
powieść co najmniej w sześciu państwach Unii. - Które to mają być stolice, to
już wasza sprawa, ja biorę na siebie Waszyngton - powiedział zwierzchnik sił
zbrojnych, wsiadając do samolotu i przesyłając rodakom na pożegnanie swój
zniewalający uśmiech.
Ludność niepokoi
się, że po sukcesach za granicą ofensywa wdzięku zacznie się na froncie
wewnętrznym. Ludzie wykupują mąkę i tłuszcze, barykadują drzwi i bramy, zalepiają
szyby okienne gazetami, jak we Wrześniu. Ja sam, kiedy słyszę o ofensywie
wdzięku, przypominam sobie pewien felieton wybitnego felietonisty
amerykańskiego Arta Buchwalda (1925-2007), który był jednym z moich idoli.
Tu dygresja. Art
Buchwald pochodził z żydowskiej rodziny w Austro-Węgrzech. Jego ojciec
wyemigrował i został skromnym tapicerem w Nowym Jorku, matka spędziła ponad 30
lat w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy w czasie Wielkiego Kryzysu warsztat
tapicerski ojca padł, Art został oddany do sierocińca hebrajskiego, gdzie
spędził kilka lat, zanim w wieku lat 17 uciekł z domu. Po ataku na Pearl Harbor
zgłosił się na ochotnika do wojska, ale nie został przyjęty ze względu na młody
wiek i brak zgody rodziców. Udało mu się namówić pewnego bezdomnego, by zgodził
się w sądzie zostać jego opiekunem prawnym. Buchwald spędził w wojsku cztery
lata. Po wojnie zgłosił się na studia. Z powodu braku matury został przyjęty
warunkowo. Na studiach zaczął pisać do gazetek uniwersyteckich i dalej już
poszło. Został felietonistą „Washington Post”. U szczytu kariery jego felieton
(rozprowadzany przez syndykat) zamieszczało 550 gazet. Uczelnia, która przyjęła
go warunkowo, pół wieku później przyznała mu doktorat honoris causa. Koniec
dygresji.
Kiedy słyszę o ofensywie wdzięku i
uśmiechu, przypominam sobie felieton Buchwalda z czasów, kiedy jako
korespondent mieszkał w Paryżu. Odtwarzam z pamięci po latach. Do pewnego
Serba, który mieszkał od lat w Paryżu, przychodzą dwaj przedstawiciele
francuskiego wdzięku i uśmiechu. Byli po cywilnemu. Pełni wdzięku i
troskliwości pytają gospodarza: - Jak pan się czuje, panie Cilić? - Dziękuję,
dobrze. - Jak to „dobrze”, skoro widać, że pan czuje się źle, cera ziemista,
oczy podkrążone, ne spa? - Ależ ja się czuję zdrowy! Nie zawracajcie mi
głowy...
Przydałby się panu jakiś wyjazd, zmiana klimatu... - Nie
chcę! - Za dwa dni przyjeżdża z oficjalną wizytą marszałek Tito i musimy
oczyścić Paryż z imigrantów z Jugosławii. Co by pan powiedział na Maroko? - Po
tym, co się stało w Algierii, przysiągłem sobie, że nigdy moja noga nie stanie
w kraju arabskim. - Więc może Korsyka? - Mam dość Korsyki! - A kto pana wysłał
na Korsykę? - Kto? Wy mnie wysłaliście, wy! - My??? Kiedy? - Wtedy, kiedy do
Paryża miał przyjechać Chruszczow! - Dobrze, dobrze, niech się pan pakuje,
panie Cilić. - Nie ma potrzeby, panie władzo, jestem spakowany.
Tak na ogół kończy
się ofensywa uśmiechów i wdzięku.
Daniel Passent
Spamerzy i spółka
Tak
w praktyce wygląda właśnie to „wstawanie z kolan" w wydaniu PiS.
Na Twitterze niejaki @HelvisPriestley
opublikował wpis [pisownia oryg. - red.]: „Po rozmowie o Dzienniku TVP, sąsiad
radny z PiS mi pokazał SMS-a bo nie wierzyłem mu. Dostali prikaz z
Nowogrodzkiej by wypowiadając się o @rozathun w jakichkolwiek mediach
wypowiadali całe jej nazwisko z niemieckim tytułem »Grafin von Thun und
Hohenstein«”. Niektórzy wprawdzie twierdzą, że to fejk, ale faktem jest, że
moje nazwisko coraz częściej wypowiadane jest w całej swojej dumnej długości i
obfitości, a ze względu na ostatnie błyskotliwe wypowiedzi jednego z 14
wiceprzewodniczących Parlamentu Europejskiego okazji do tego jest bez liku.
Do wypowiedzi Ryszarda Czarneckiego na mój temat nie będę
się tu odnosić, bo jest ona ohydna. Zajmą się nią sądy, a na razie w PE
Konferencja Przewodniczących - ciało składające się z szefów grup politycznych
(odpowiednikiem w Sejmie są kluby) oraz przewodniczącego Parlamentu
Europejskiego.
Wielu się niepokoi,
inni nie kryją radości, że szefowie grup odłożyli decyzję. Więc słowo
wyjaśnienia. Żeby odwołać wiceprzewodniczącego z funkcji, trzeba na posiedzeniu
Konferencji Przewodniczących zdecydować o przekazaniu tej sprawy pod głosowanie
na sesji. Zanim posłowie zagłosują, przewodniczący powinien porozmawiać ze
stronami. I tak: posiedzenie odbyło się - zgodnie z kalendarzem - 18 stycznia,
ostatniego dnia sesji w Strasburgu; zatem głosowania nad odwołaniem
wiceprzewodniczącego do porządku obrad wpisać już się nie dało. Natomiast
następne posiedzenie przewodniczących grup zaplanowane jest na 1 lutego, a
sesja zaczyna się 5 lutego. I nie należy zakładać, że ktoś tu coś zamiecie pod
dywan, bo wzburzenie zachowaniem Czarneckiego jest w europarlamencie bardzo
wyraźne, a i poza nim rośnie zainteresowanie reakcją Antonio Tajaniego,
przewodniczącego PE.
Zapomnieć o tym wszystkim się nie da, bo
skrzynki internetowe europosłów są zalewane mailami w tej sprawie. Czytamy w
nich m.in., że rząd przeprowadza reformy, „w tym reformę sądownictwa,
likwidując rażącą niesprawiedliwość i korupcję w wymiarze sądownictwa.
Przerwano kryminalne procesy okradania polskiej gospodarki i niszczenia
zwykłych obywateli. (...) Niestety dzielenie państw i narodów na lepsze i
gorsze zaczyna być w Unii normą”.
A co do Czarneckiego: „za postawę Polaka, ale i każdego, kto
mieni się uczciwym Europejczykiem, ma go spotkać kara”.
Za tą spontaniczną
akcją stoi portal Niezależna.pl - i bardzo się chwali, że tak mu się ta akcja
udała. Bo chyba nawet nie spostrzegli, jaką irytację powoduje ona u europosłów:
„O co chodzi? Jak powiedział? Shmaltzovnik? A co to znaczy?”. W ten oto sposób
Ryszard Czarnecki poinformował setki wpływowych osób o tym, że Polacy nie tylko
ratowali Żydów, ale też niektórzy utrzymywali się z potwornego procederu
sprzedawania ich na pewną śmierć nazistom.
Niezależna.pl i
„Gazeta Polska” są w treści niemal identyczne; redakcje mieszczą się pod tym
samym adresem, są obsadzone tymi samymi ludźmi. A Ryszard Czarnecki jest
przewodniczącym rady nadzorczej spółki Forum SA wydającej „Gazetę Polską
Codziennie” (redaktorem naczelnym „GP” i „GPC” jest Tomasz Sakiewicz).
To de facto organy subsydiowane przez obecną władzę. Do tego
znakomicie zorganizowane: „Zachęcamy do wysyłania listu w obronie...” - treść
poniżej, plus bardzo praktyczne rozwiązanie: można jednym kliknięciem wysłać
wiadomość pod 100 adresów.
A jeśli przeglądarka nie reaguje, to gotowe są również
mniejsze paczuszki - po 50 adresów. Klik, i leci!
Tak się jednak rozpędzili, że zapomnieli
usunąć mnie z listy adresowej. Więc i ja zaczęłam dostawać spam z adresów:
Brzęczyszczykiewicz, jhlk bugo, majave27... Dobrze, że służby parlamentarne w
Brukseli każdemu, kto się do nich zgłosi, montują w komputerze bramkę, która
taką „obronę Czarneckiego” blokuje. Moje biuro też o to poprosiło. Tylko
dlaczego po raz kolejny, zamiast zajmować się najbliższym budżetem (tak żeby
był korzystny dla Polski), pracownikami delegowanymi czy np. ułatwieniami dla
polskich firm transportowych, europosłowie muszą tracić czas na montowanie
bramek blokujących polski spam? A przy tym wyjaśniać i informować innych o najstraszniejszych
plamach na historii Polski... Tak w praktyce wygląda właśnie to „wstawanie z
kolan” w wydaniu PiS.
Trzeba zohydzić
Niemcy, żeby obrzydzić całą Unię Europejską. Ja zaś jestem idealnym celem -
takiego nazwiska w Polsce nie ma przecież nikt; a jeszcze do tego mąż z
niemieckim obywatelstwem.
w dodatku w Niemczech (inaczej niż w Austrii), kiedy po
pierwszej wojnie światowej zniesiono tytuły, stały się one częścią nazwiska.
Trzeba więc mieć całość w dokumentach; w oryginale, nie w tłumaczeniu. Bo tak
jak na panią Małgorzatę Wasserman nie mówi się pani Wodnik, tak ja nazywam się
Grafin, a nie Hrabina.
To tym trudniejsze, że tytuł mam inny - ale tu zaczyna się
część snobistyczna, odsyłam więc do genealogów i heraldyków. Nie używam tytułu,
a całe nazwisko kazała mi wpisywać Państwowa Komisja Wyborcza, więc nie miałam
wyjścia.
Tzw. życzliwi przysyłają mi zdjęcia
jakiegoś zbrodniarza wojennego, który nazywał się tak samo. Że niby rodzina.
Thunowie pochodzą z Trentino. We Włoszech, w średniowiecznych zamkach
Thunowskich wiszą genealogie na skórach i pergaminach sięgające XII w.,
przyznam więc uczciwie: wszystkich przodków nie znam. Po bitwie pod Białą Górą
w 1621 r. cesarz Ferdynand II Habsburg przeniósł jednego ze swoich wiernych
bliskich Thunów do Czech, żeby mu tam pomógł przepędzać
protestantów i pilnować porządku. Oboje jesteśmy z czeskiej linii, bo jedna z
Thunówien wyszła za mąż za Czapskiego i była matką siedmiorga bardzo
kochającego się rodzeństwa - m.in. Józefa Czapskiego, Marii oraz ich najmłodszej
siostry Róży, później Plater-Zyberkowej, mojej babki. Jej córka wyszła za Jacka
Woźniakowskiego, a Róża Woźniakowska znowu za Thuna. Kiedy więc Karel
Schwarzenberg spotkał nas w Krakowie, wykrzyknął: „To w Polsce też są
Thunowie?! Miałem rację, zawsze uważałem, że Thunowie to plemię, a nie
rodzina”.
Ja zaś myślę, że wszyscy jesteśmy takimi wymieszanymi
plemionami. Historie naszych rodzin w tej części Europy są często tragiczne -
trudne, ale i zawsze bardzo ciekawe. Warto je przestudiować, żeby jeszcze raz
się przekonać, jakim nędznym fałszem jest nacjonalizm, jakimi złożonymi osobami
jesteśmy, jak dużo nas łączy z innymi. Bo Polak i Europejczyk to nie
sprzeczność, ale uzupełnienie. Dostrzegając to, Europa staje się dla nas czymś
własnym i naturalnym.
Róża Thun
Czy WOŚP, czy sylwester?
Zastanawiam się, czy można policzyć głupich
Polaków. Proszę się nie obrażać. Nie chodzi mi o edukację czy liczbę
przeczytanych książek. Myślę o rzucającej się w oczy zwykłej, ludzkiej
głupocie. Jeżeli oglądam na zamarzniętym stawie matkę popychającą zabawowo
wózek z niemowlakiem, to trudno mówić o mądrości. Każdy z nas słyszał lub
widział młodych i starych odpalających petardy. Wszyscy byliśmy wyprzedzani
prawym pasem przez pędzące 180
km/h samochody, prowadzone młodzieżową adrenaliną. Mogę
takie przypadki mnożyć i wcale się nie cieszę, że zwykle ludzka głupota kończy
się wypadkiem, kalectwem lub śmiercią.
Do tego dochodzą
przykłady cięższego kalibru. Torpedowanie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy
nie jest wyłącznie wyrazem zawiści czy zazdrości, ale w skali, która nastąpiła
w tym roku, świadczy głupocie n-tej potęgi. Instytucje uczestniczące w tej
nagonce narażają się na śmieszność.
Pytanie, które
statystycznie warto zadać, brzmi: „Czy głupi wie, że się ośmiesza?”. Odpowiedź:
„Nie, nie wie, bo jest głupi”. Ta logika rodem z utarczek klasowych w szkole
podstawowej niestety obowiązuje w naszym kraju również na szczeblach wyższych najwyższych. Na szczęście wpada nam w tym momencie duży
zastrzyk optymizmu i dowody na to, że głupki nie są w naszym kraju większością.
Głupota mącicieli wkurzyła do tego stopnia normalną
większość, że rok po roku Orkiestra bije finansowa rekordy. Postanowiliśmy -
jako Polacy wkurzeni głupkami - dać na Orkiestrę jeszcze więcej pieniędzy, niż
dawaliśmy do tej pory. Z jednej strony wkurzenie, z drugiej serce i
przyzwoitość. Nie pozwolimy na rozwalanie zapału tysięcy wolontariuszy, czegoś,
co emanuje dobrą energią, jest pożyteczne, uczy solidarności, a na dodatek może
pomóc każdemu. Rozumiem, że można zazdrościć Jurkowi Owsiakowi charyzmy,
pomysłu i umiejętności porywania ludzi do działania, ale wiem też, że minister
Jaki nie może stanąć naprzeciwko wolontariuszy, bo jak każdy kłamca i arogant
nie patrzy rozmówcom w oczy. Wiem, że w telewizji publicznej wolałbym Orkiestrę
niż sylwestra w Zakopanem, nawet gdyby gwiazdor od,J3espacito” zaśpiewał nago
na mrozie.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem. reżyserem i producentem
telewizyjnym
Mors, Helena i Miejsce Chwila
Siedzę przy stole, którego blat zrobiony
jest z dawnych drzwi szafy gdańskiej wyrzuconej przez kogoś na śmietnik.
Przytargaliśmy ją na Ogrodową i rozmontowaliśmy. Każdy kawałek do czegoś się
przydał. Kupiliśmy stare palety transportowe i nadaliśmy im nowy sens życia:
pociągnięte impregnatem przeciwogniowym, zbite wielkimi gwoździami, stały się
sceną o imieniu Serce. Jechałem 400 kilometrów do scenografa Janusza Króla po
inny stół. Miałem jedynie jego rysunek z internetu: wielki dębowy, z rzeźbionymi
czachami i wykrzywionymi gębami na blacie, koślawymi nogami, po prostu
stół-potwór z jakiegoś filmu fantasy, służący do wywoływania duchów.
Król to światowej
klasy twórca efektów specjalnych do filmu. Przy okazji konstruktor maszyn do
znikania ludzi dla najsławniejszych iluzjonistów oraz - co mnie uwiodło -
kolekcjoner pierwszych oryginalnych gramofonów z tubami do odtwarzania
prawdziwych wałków woskowych Edisona, których ma całe mnóstwo.
I stworzył ten stół
takim jak na rysunku, że dech zapierał. Ze wzmocnionego styropianu, jak to
eksponaty w filmie (z tegoż styropianu Janusz robił jaskinie dla Janosika i
latające świnie nad Moskwą u Wojtyszki), więc wielki dębowy stół ważył ze dwa
kilo może. Potem siedział przy nim Ryszard Kalisz i siedział Janusz Korwin-Mikke
i nie mogli się nadziwić. Mocny, wytrzymywał uderzenie pięści w emocjach.
Wspaniały raper O.S.T.R. wymierzył mu kopa w przekonaniu, że jest z prawdziwego
dębu - tylko noga się skrzywiła. Teraz wisi do góry nogami pod sufitem i można
go podziwiać niczym tajemniczy fresk. Pod nim stoi waga lekarska z lat 60.
ubiegłego wieku. Nieco dalej na ścianie replika autoportretu Johna Lennona,
wykonana na zamówienie z różnokolorowych neonowych rurek, przepiękna.
Oglądam to
wszystko, siedząc pod wielkim portretem Heleny. Jej pojawienie się to prawdziwy
cud. Musieliśmy jakoś wygłuszyć to miejsce, w końcu miały się tu odbywać mocne
koncerty, ale też spektakle teatralne, pokazy filmowe, więc Jendrol zbudował
wielkie okiennice z drewna i materiałów tłumiących dźwięk, składane niczym
parawany - zamykaliśmy je wieczorem, by nic nie przenikało w żadną stronę.
Było ich kilka, miały trzy na cztery metry i zastanawialiśmy się, czym je
pokryć. W tym czasie od kilku lat jeździłem do domu Puławską wzdłuż muru torów
wyścigów konnych i oglądałem kilometrowy ciąg graffiti, jakim go przyozdobili
samozwańczy grafficiarze. Z reguły były to tagi i bohomazy w stylu tych, które
wandale malowali na wagonach nowojorskiego metra w latach 80. Tylko czasem ktoś
namalował portret Marka Kotańskiego albo pędzące stado koni. Pewnego dnia
pojawił się wielki portret staruszki w czerwonej chuście. Przejmująca,
przeorana zmarszczkami twarz wiejskiej babuni z niezwykłym błyskiem w oku. Była
szczęśliwa - to tchnęło z tego portretu. Parę razy po drodze zrobiłem jej
zdjęcie, raz nakręciłem filmik. Pewnego dnia zobaczyłem, że ktoś ją zamalowuje
- następowała zmiana warty i powstawał nowy mural. Powiedziałem Tytusowi:
- Chodź, ściągniemy ją do nas. - Natychmiast - odpowiedział.
Niestety, na murze nie było już po niej śladu i nikt nie wiedział, czyim była
dziełem. Wrzuciłem zdjęcie do internetu. I wtedy dowiedziałem się, jak dobre to
może być narzędzie, kiedy nie niszczy ludzi.
Po godzinie
wiedziałem, że facet nazywa się Mors. Po dwóch miałem do niego telefon i
dzwoniłem do Nowego Sącza. Zgodził się przyjechać i namalować babunię u nas.
Zapytał przy okazji, czy nie znam jakichś ścian w Warszawie, na których mógłby
coś pacnąć jako wandal (czy nielegalnie). Nie znałem, więc przyjechał i sam
znalazł. Chłopak w dresie, z zawadiacką bejsbolówką, klasyczny ulicznik mażący
po ścianach. Postawił na stoliku radio jamnik, wpstryknął polskie disco i
wystartował. Spraye śmigały w obu rękach, na naszych oczach, w kilka godzin,
babunia odrodziła się na nowo, jeszcze piękniejsza, tym razem w żółtej chuście,
żeby było jaśniej. I z tym samym cudownym błyskiem w oku co na murze. I z
dodanym podpisem „Forever young”. Wiecznie młoda.
Dziś Mors jest
artystą słynnym, grasuje po Polsce z pięknymi projektami edukacyjnymi, maluje z
dzieciarnią śmietniki i garaże, realizuje koncepty legalne i nielegalne,
skończył malarstwo na Uniwersytecie Śląskim, jest gigantem, ma stronę
mgrmors.pl.
Budynek, w którym
jestem, zostanie wkrótce zburzony. Nasz klub Chwila zniknie. Szukamy nowego
miejsca. Helenę i wszystkie inne rzeczy zabierzemy ze sobą.
Zbigniew Hołdys
Znów się kochamy
Drogi Spotifaju,
Piszę
ten list z prawdziwą przykrością. Wiesz, jaką darzę Cię sympatią, ile
wspaniałych muzycznych chwil spędziliśmy razem. Mógłbym przemilczeć problemy w
naszej relacji, ale wiesz, że to żadne rozwiązanie. Więc pogadajmy jak dorośli.
Zacznę od tego co dobre. Dzięki Tobie słucham tak dużo
muzyki, jak nigdy od czasów studiów. Pierwsze miesiące znajomości - jak to w
każdej intymnej relacji - były wprost niebiańskie. Najpierw odnajdywałem
zapomniane brzmienia artystów, o których myślałem, że już nikt ich nie pamięta
poza mną. Ale u Ciebie byli. Potem wydłubywałem z pamięci (czując się trochę
jak bohater serialu „Black Mirror”) strzępki obrazów i dźwięków z
dzieciństwa, rozmowy rodziców, kiedy puszczali płyty na adapterze, i z tej mgły
próbowałem wydobyć nazwiska muzyków, których słuchali. Kilka razy, grając
skojarzeniami - udało się. I to też jest Twoja zasługa.
Aż wreszcie po dawce nostalgii przyszedł czas na skanowanie
współczesności. To dzięki Twym sugestiom, opartym na mych poszukiwaniach,
poznałem całą furę artystów, którzy teraz kojarzą mi się z drogą z Warszawy na
Mazury: AaRON, Vitalic,
Alice Merton, Cycle, La Grande Sophie,
Aurora & The
Betrayers, Olivia Ruiz, Yougurinha Borova, Ville Valo, Izia, Seven Day Sleep,
Claudio Capeo, Naive New Beaters, Bikini Machine, Ramon Mi- rabet, The Bombay
Royale... Chociaż gwoli precyzji tych
ostatnich usłyszałem w serialu „Better Call Saul”, konkretnie kawałek
„Henna, Henna” i za jego sprawą rzuciłem się na poszukiwania u Ciebie. Miałeś
wszystko, ach jakaż to była uczta, to odkrywanie australijskiego bandu.
Ktoś powie, że zbiór powyżej to nietrzymający się kupy
eklektyzm, ale ja po prostu tak mam, rzuca mnie niemiłosiernie w poszukiwaniach
estetycznych i Ty, kochany, rozumiałeś to jak nikt inny. Twój kuzyn Amazon na przykład nadążał za mną, gdy rzecz tyczyła książek i
filmów, ale z muzyką sobie nie radził, gubił się w mym miszmaszu, algorytmy mu
się pociły. Nie to co Ty.
Zawdzięczam Ci sporo, jeśli chodzi o spokój w samochodzie,
gdy wiozę potomstwo. W wyborze „Twoje ulubione utwory 2017”, który mi wysłałeś
(dzięki!), w pierwszej dziesiątce jest aż sześć kawałków wybieranych przez
młodzież, w tym na miejscu pierwszym „Długość dźwięku samotności” Myslovitz, a wśród albumów rządzą „Sing”, „Trolle” i „Vaiana”. No, i u Ciebie zrobiłem pierwszą playlistę dla dzieci,
konkretnie składankę Kultu, po tym jak oszalały na punkcie „Dziewczyny bez
zęba na przedzie” słuchanej przez tatusia. Ach, jak cieszyło się ojcowskie
serce!
No, i nie byłeś uparty, nadążałeś za mną. Nie tak jak ta
tępa dzida, Twój koleżka Waze. Ok, doceniam jego pomoc przy radarach, a i nieraz
zdjąłem nogę z gazu uprzedzony przez niego, że zbliżam się do misiów z
suszarkami. To mu się chwali. Ale powiedz, drogi Spotku, co sądzisz o
takiej sytuacji. Otóż jakiś czas temu wujek Google pokazał mi,
jak jadąc z Warszawy do Przasnysza, minąć bokiem Maków Mazowiecki i oszczędzić
całkiem sporo zacnych minut. Super. Następnym razem - pamiętając o skrócie
- wrzuciłem jednak na ekran Waze’a ze względu na radary i radiowozy, w czym ma przewagę nad
starszym wujkiem G. Ale gdy za Pułtuskiem pojechałem znanym już mi skrótem,
Waze cały czas krzyczał, żeby wracać na główną. Ok, pierwszy raz rozumiem, ale
czy uwierzysz, że ten palant cały czas to robi? Że niczego się debil po
dziesiątkach jaz nie nauczył? Powiem szczerze, że mnie ostro wkurzył. Teraz,
jak jadę sam (no, bo przy świadkach to bym się trochę krępował) i pokazuje mi
te kretyńskie sugestie skrętów, odpowiadam mu: „A takiego wała! I co mi ćwoku
pokazujesz ten czas dłuższy o 14 minut, przecież obaj wiemy, że jak wjadę do
Przasnysza, to będę o 25 minut do przodu, baranie jeden!”. Muszę przyznać, że
mam mściwą satysfakcję, kiedy za każdym razem wychodzi na moje.
Ty byś się tak nie zachował. Tym bardziej mnie dziwi to, co
wydarzyło się ostatnio. Przyznaję, że jadąc do Krakowa, puszczałem sobie składanki
disco polo. Wielkie mi halo. Ale to nie powód, żeby teraz w mych ulubionych
rubrykach, czyli w „Odkryj w tym tygodniu” i w „Radarze premier”, non stop
przedstawiać propozycje, przy których Sławomir i Zenek Martyniuk wyrastają na
gigantów w rodzaju U2 z czasów „Joshua Tree”.
Rozumiem - chciałeś mnie ukarać. Rozumiem - zabolało Cię, co uczyniłem cichaczem. Ale czy naprawdę musisz
być tak okrutny? To był tylko raz, bez uczucia, czysta rozrywka. Nie bądź takim
uparciuchem jak ten przymuł Waze. Ok? Znów się kochamy?
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz