Kaczyński wymyślił po
rekonstrukcji proste oszustwo; z jego błogosławieństwem premier Morawiecki,
szef MSZ Jacek Czaputowicz, a w gruncie rzeczy cały rząd, mówią w dwóch
językach - jednym do zagranicy, drugim do wyborców PiS
W
Berlinie minister Czaputowicz mówi, że sprawa reparacji wojennych od
Niemiec nie stoi dziś na porządku dziennym polskiej dyplomacji. W tym samym
czasie w Warszawie Jarosław Kaczyński i Andrzej Mularczyk zgodnie grzmią, że
reparacje wojenne są nadal dla rządzącej prawicy
sprawą najważniejszą i że już wkrótce je od Niemców wyciągniemy.
W Brukseli Morawiecki i Czaputowicz kłamią, że w Polsce
państwo prawa ma się świetnie, sądy rozkwitają, a demokracja jest
niezagrożona. Tymczasem w Warszawie premier zapewnia, że nie opublikuje wyroków
Trybunału Konstytucyjnego (z czasów, gdy nie był on jeszcze przejęty przez
partię Kaczyńskiego), pozwala Zbigniewowi Ziobrze zaorać polskie sądy, głosy w
wyborach zamiast niezawisłych sędziów mają liczyć komisarze wyznaczeni przez
Joachima Brudzińskiego, a agenci Mariusza Kamińskiego przygotowują się do rozprawy
z opozycją, gdy tylko Ziobro zagwarantuje im,
że nowe składy sędziowskie będą zatwierdzać wnioski o areszty wydobywcze dla polityków Platformy Obywatelskiej
czy liderów społecznych protestów.
KŁAMSTWO MA KRÓTKIE NOGI
Kaczyński nie zmienił swej polityki, która odbiera Polakom podstawowe wolności i izoluje nasz
kraj w Europie. Tyle tylko że dobrał do jej realizacji bardziej eleganckich
kamerdynerów. Sądzi zapewne, że dzięki temu jego gwałt na polskiej demokracji
pozostanie w Europie niezauważony i bezkarny. To polityka małego Jasia
kłamczuszka z podstawówki, który wierzy, że jak dostanie w szkole pałę z
matematyki, a rodzicom powie, że dostał piątkę, to nikt się nigdy o jego
kłamstwie nie dowie.
Gdy europejscy politycy i światowe media szydzą sobie z
tej wyjątkowo parcianej ofensywy wdzięku, to (zgodnie z oficjalną linią Prawa
i Sprawiedliwości) „winni są szmalcownicy z PO, bo to oni donieśli na Polskę”.
Znowu kłamstwo, gdyż zarówno zachodni dyplomaci w Warszawie, jak i zagraniczni
korespondenci doskonale wiedzą, że premier Morawiecki i cały jego rząd jedno
mówią w Brukseli, a drugie robią w kraju. I na bieżąco informują o tym rządy i
opinię publiczną w swoich krajach.
Premier Mateusz Morawiecki został przez Kaczyńskiego
postawiony przed niemożliwym zadaniem przekonania z jednej strony Junckera,
Macrona i Merkel, że prawicowy rząd w Warszawie chce wrócić do stołu
rokowań, a jednocześnie uspokojenia ojca Tadeusza Rydzyka i twardego
elektoratu PiS (zaniepokojonego „puknięciem” Macierewicza i czystką jego
ludzi), że prawicowy rząd wciąż traktuje Unię jako czołowe zagrożenie polskiej
tożsamości.
Trudno się dziwić, że nawet tak doświadczonemu lobbyście
jak Morawiecki język się od tego miesza. Jak w ostatniej rozmowie z
dziennikarzami „Die
Welt”, która odbyła się w kuluarach szczytu w Davos i stała się wręcz anegdotycznym przykładem wizerunkowej
porażki. Przez całe spotkanie Mateusz Morawiecki zapewniał niemieckich
rozmówców, że Polska spełnia wszystkie unijne standardy demokracji i nie ma
zamiaru eskalować konfliktu ani z Brukselą, ani z Berlinem. Później jednak
stwierdził (by zabezpieczyć się od strony Rydzyka i pisowskiego „kraju”), że
polskie sądownictwo w apogeum czystek prowadzonych przez Zbigniewa Ziobrę „jest
bardziej niezawisłe od sądownictwa niemieckiego”. I to ten cytat - a nie
wielominutowe zapewnienia o nowym otwarciu - trafił do niemieckich polityków i
opinii publicznej, przekonując wszystkich, że nowy rząd w Warszawie będzie
prowadził starą politykę Kaczyńskiego.
GRANICE DWÓJMYŚLENIA
W Europejskim Trybunale Sprawiedliwości leżą dziś
trzy kluczowe oskarżenia pod adresem Polski pod
rządami PiS.
Pierwsze z nich dotyczy przemysłowej eksploatacji Puszczy
Białowieskiej. Tu nowa pisowska ofensywa wdzięku polegała na zastąpieniu Jana
Szyszki Henrykiem Kowalczykiem. Utknęła, gdyż do Trybunału docierają
informacje o dalszym niszczeniu chronionych zasobów leśnych, a nowy minister
środowiska próbuje - podobnie jak premier - łączyć wodę z ogniem, sugerując, że
mógłby nawet powiększyć chronioną część puszczy (adresatem tych zapewnień jest
Unia), ale jednocześnie „decydujący będzie głos lokalnych społeczności” (tu adresatem jest lobby leśnicze, które Kaczyński zaprzągł do
rydwanu swej władzy, pozwalając mu czerpać zyski z eksploatacji polskich
lasów).
Drugie - jeszcze ważniejsze - jest oskarżenie rządu PiS o
łamanie w Polsce zasad państwa prawa. Tu mamy zderzenie czołowe, gdyż Kaczyński
nie pozwala na żadne złagodzenie polityki likwidowania niezawisłości
sądownictwa na wszystkich szczeblach.
Ostatnie postępowanie dotyczy złamania przez rząd PiS
umowy w sprawie przyjęcia przez Polskę kilku tysięcy uchodźców. Zobowiązanie
przyjął na siebie rząd Ewy Kopacz, ale w Unii Europejskiej obowiązuje zasada
ciągłości władzy. To oczywiste, gdyż inaczej po każdych wyborach w kraju członkowskim
Unia musiałaby się rozpadać i składać na nowo.
Najbardziej niechętne przyjmowaniu uchodźców Czechy,
Austria, a ostatnio nawet Węgry Orbana wyszły z tego klinczu, deklarując
wpuszczenie mniejszych grup na zasadach humanitarnych. W Polsce takie
rozwiązanie proponowała Platforma Obywatelska (program przyjęcia 80 rodzin z
obozów we Włoszech i Grecji, sprawdzonych już przez unijne służby), jak też
Episkopat, dla którego akurat w tej sprawie autorytetem jest papież
Franciszek, a nie Jarosław Kaczyński. Jednak lider PiS jest tu zakładnikiem
własnej żelaznej polityki „żadnego uchodźcy”. Jest ona adresowana do polskiej
skrajnej prawicy i ma zapewnić, że pomiędzy PiS a prawą ścianą nie znajdzie
się już ani szczelinka, w której mogłaby się narodzić konkurencja. Jednak w
konsekwencji Polska pozostała sama, a łagodny język Czaputowicza pomaga tu tak
jak nakładanie makijażu na policzki trupa.
KONFLIKTY I DEZERCJA
Jarosław Kaczyński konsekwentnie prowokuje konflikty z
Europą
i próbuje ugrywać na nich punkty w polityce
krajowej, ale cenę za jego polityczne zyski płaci Polska. Radosław Sikorski
nazywa to bez ogródek „traktowaniem przez Kaczyńskiego Polski jak kraju podbitego”.
Jego zdaniem, od czasu zdobycia władzy lider PiS nie buduje zasobów i siły państwa, którym rządzi - rezerw budżetowych i
rozwojowych w gospodarce czy silnej pozycji naszego kraju w UE - ale zużywa
zasoby opanowanego przez siebie polskiego państwa do budowania popularności
własnej partii i atakowania opozycji.
W konsekwencji mamy otwieranie kolejnych niepotrzebnych
frontów. A także równie niebezpieczną dla polskich interesów w Unii dezercję,
czyli pozostawianie pustego krzesła z napisem „polski rząd” przy
najważniejszych stolikach negocjacji - kolejnego unijnego budżetu, polityki
klimatycznej, polityki energetycznej czy (szczególnie dla nas ważnej) polityki
wschodniej UE. Spośród polskich europarlamentarzystów tylko Jan Olbrycht i
Janusz Lewandowski - obaj z opozycyjnej Platformy - uczestniczą (jako
specjalnie wydelegowani sprawozdawcy Parlamentu Europejskiego) w kluczowych
dla interesów Polski negocjacjach dotyczących kształtu przyszłego unijnego
budżetu.
PiS samo pozbawiło się narzędzi wpływu w Brukseli. O ile
Orban celowo utrzymał swój Fidesz w największej grupie parlamentarnej
współrządzących Unią Europejską chadeków, Kaczyński - znów wyłącznie w logice krajowego konfliktu z PO - wybrał
marginalną grupę, która w dodatku przestanie istnieć po brexicie, gdyż główną siłą byli w niej brytyjscy konserwatyści.
Jan Olbrycht mówi, że przyzwyczaił się już do nieobecności
przedstawicieli rządu i PiS w kluczowych negocjacjach dotyczących interesów
Polski. Ale nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego pisowscy europarlamentarzyści
zagłosowali ostatnio przeciwko rezolucji Parlamentu Europejskiego, wzywającej
rządy krajów członkowskich UE (głównie płatników netto, zwłaszcza rząd
Niemiec) do utrzymania w nowym budżecie co najmniej dotychczasowych wysokości
dopłat do rolnictwa i pieniędzy z funduszu spójności. A przecież z obu tych
źródeł unijnego finansowania najbardziej korzysta Polska, zainteresowani więc
jesteśmy w utrzymaniu ich wysokości. - To jest kopiowana na ślepo linia
brytyjska - mówi Olbrycht.
Faktycznie - europosłowie PiS zagłosowali tak, jak zawsze
głosowali brytyjscy torysi i eurosceptyczna partia Nigela Farage'a. Obrzydzali oni swym rodakom Unię, mówiąc, że „brytyjscy
podatnicy nie powinni płacić na polskich rolników czy budowę warszawskiego
metra”.
Ale czemu europarlamentarzyści PiS głosują przeciwko interesowi
własnego kraju? Oczywiste - chodzi tu o prymat krajowej polityki partyjnej
ponad interesem Polski. Trzeba się popisać swoim eurosceptycyzmem przed
Kaczyńskim, Rydzykiem i wszystkimi prawicowymi przeciwnikami Unii we własnych
okręgach wyborczych.
CZŁONKOSTWO GORSZEGO SORTU
Polski rząd - także ten zrekonstruowany - nie jest w stanie odbudować wiarygodności naszego kraju
w Unii. A to z kolei jest na rękę przeciwnikom obecności Polski w Europie. W
Niemczech Angela
Merkel obrywa dziś od AfD, Die Linke, a nawet od prawicowego skrzydła niemieckiej chadecji
z CSU, już nie tylko jako „naiwna przyjaciółka imigrantów”, ale także jako
„naiwna przyjaciółka Polski”.
Coraz głośniejsi są - stanowiący do niedawna margines - ci
politycy francuscy i holenderscy, którzy mówią, że błędem było w ogóle samo przyjęcie Polski do UE.
To wszystko może się skończyć swego rodzaju wycofaniem się
z tego błędu; oczywiście nie formalnym, ale faktycznym - przy okazji głębszej
integracji Unii wokół strefy euro.
Jak ostrzega Jan
Olbrycht: - Kontrowersyjne powiedzonko byłego niemieckiego ministra finansów
Wolfganga Schauble, że w UE istnieje pełne członkostwo, czyli kraje strefy
euro, i członkostwo częściowe, dziś po decyzji o brexicie jest już oczywistością dla wszystkich.
W nowym budżecie Unii będzie wiele nowych polityk (i
związanych z nimi budżetowych pozycji) adresowanych już wyłącznie do członków
strefy euro. A w najlepszym razie do tych państw, które - jak Bułgaria czy Rumunia
- deklarują podjęcie wszelkich starań, żeby euro przyjąć. Już teraz wykonano w
Brukseli znaczący polityczny gest, przeznaczając dodatkowe pieniądze z
obecnego budżetu dla krajów, które podjęły przygotowania do przyjęcia euro.
Mateusz Morawiecki - znów adresując się bardziej do
Kaczyńskiego i Rydzyka niż do partnerów Polski w UE - powiedział właśnie na szczycie światowym w Davos, że „Polska zastanowi się nad przyjęciem euro, kiedy
osiągnie dochód rozporządzalny na poziomie 80-90 procent najbogatszych krajów
UE” (czyli Holandii albo Niemiec). Jak bez złudzeń odpowiedział mu wybitny
ekonomista profesor Stanisław Gomułka: „Czyli raczej nigdy”. Również dlatego,
że pod rządami PiS mamy w Polsce stagnację w inwestycjach i innowacjach, a to
oznacza, że luka rozwojowa Polski wobec Zachodu przestała się zmniejszać.
Za kilka lat nie będzie już możliwe pełne członkostwo w
Unii bez przyjęcia euro. Bez względu na to, co powie na ten temat Mateusz
Morawiecki w Brukseli lub w Radiu Maryja. I to jest może najtwardsze
kryterium, które sprawia, że pisowska ofensywa wdzięku tak szybko napotkała
swój własny Stalingrad.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz