Dwóch ojców
Mateusz Morawiecki może odnieść sukces jako
premier pod jednym warunkiem - Jarosław Kaczyński musi go uznać za syna.
Tu nie idzie o
efektowny początek tekstu ani o tanią złośliwość. To diagnoza absolutnie
poważna. Nadmierne psychologizowanie? Ależ skąd. W przypadku Kaczyńskiego i
ustroju, jaki zbudował w Polsce w ostatnich dwóch latach, który z demokracją ma
niewiele wspólnego, psychologizowanie błędem nie jest. Przeciwnie, brak
psychologizowania skazuje całą analizę na porażkę. Przypominam, jak tłumaczono
zakończenie misji Beaty Szydło. Otóż odwoływano się niemal wyłącznie do
psychologii - a to, że Kaczyński był na Szydło zły, a to, że był nią
zawiedziony albo znudzony. W systemach autorytarnych nastroje i kaprysy władcy
mają moc sprawczą - stają się prawem lub decyzją. Nie będzie więc sukcesu
Morawieckiego, jeśli Kaczyński będzie w nastroju złym, a w złym będzie prędzej
czy później, chyba że usynowi Morawieckiego. Co miałoby to w praktyce
oznaczać? Byłoby to ustanowienie między oboma panami więzi, dzięki której
Kaczyński nie uznaje ewentualnego sukcesu Morawieckiego za swój problem, ale
za swoje zwycięstwo. Taką relację prezes PiS miał tylko z jednym politykiem - z
własnym bratem. I była to jedyna relacja polityczna Kaczyńskiego, której
szybko nie zrujnowała zazdrość.
Całe powyższe
rozumowanie ufundowane jest na tezie, że Mateusz Morawiecki może osiągnąć
sukces. Bo może. Jak ten sukces zdefiniujemy? Prosto - utrzymanie się w siodle
do wyborów, w których PiS, występując z twarzą Morawieckiego, zapewniłoby
sobie drugą kadencję, a jemu dalsze premierostwo (ewentualnie, czego bym nie
wykluczał, z opcją startu w wyborach prezydenckich).
Do sukcesu
Morawieckiego prowadzi ścieżka bardzo wąska, ale realna. Beata Szydło czy
Andrzej Duda nie mieli takiej ani przez moment. Szydło przegrała swe
premierowanie, jeszcze zanim premierem została. Dokładnie w momencie, gdy za
ścianą gabinetu Kaczyńskiego chlipała przerażona tym, że premierem nie
zostanie. Duda szansę nabycie prawdziwym prezydentem tracił dwa razy. Pierwszy
raz, gdy pojechał do Kaczyńskiego na Żoliborz, czym udowodnił brak
asertywności. Drugi raz ostatnio, gdy dwoma wetami rozbudził nadzieje wielu
wyborców tylko po to, by przehandlować je za nic. Dokładniej za rozejm, bo
dostał dygotu, gdy zobaczył, jaki konflikt sprokurował, zachowując się jak
lider, a nie cheerleader. Tak długo zrywał się do lotu, że jak już się wzniósł,
to ze strachu natychmiast opadł.
Pani Szydło dwa lata
zajmowała się głównie wypowiadaniem słów, które miały jej kupić kolejne dni
sprawowania funkcji. Panu Dudzie dwa i pół roku zajęło wypowiadanie słów, które
miały sprawić, że skoro już tym prezydentem jest, to jak prezydent będzie też
traktowany. Wszyscy w PiS wiedzieli jednak, że to pic, więc traktowano go od
początku jak niedźwiedzia na Krupówkach. Można sobie z nim zrobić zdjęcie, ale
to by było na tyle.
Szydło i Dudy
Jarosław Kaczyński nigdy nie traktował poważnie ze względu na ich deficyty
intelektualne i charakterologiczne. Uważał ich po prostu za postaci marne.
Mógł całować Szydło w rączkę, gdy ta serwowała w Sejmie kolejne antyunijne
filipiki, mógł jej po 1:27 dawać kwiatki na Okęciu, ale przez sekundę nie
widział w niej nikogo więcej niż marionetkę, która nie tylko rządzić, ale
nawet zarządzać nie potrafi. Duda też Kaczyńskiego niepomiernie irytuje.
Pewnie najbardziej wtedy, gdy napinając się i strojąc groźne miny, wykrzykuje
swoje frazesy, jakby był prawdziwym przywódcą, a nie Andrzejem Dudą.
Z Morawieckim jest
inaczej. Kaczyńskiemu imponuje wiedzą o gospodarce i historii, znajomością
języków i wolą walki. Ma więc Morawiecki szansę, jakiej Szydło czy Duda nie
mieli i generalnie nie miał przy Kaczyńskim nikt poza jego bratem - szansę na to,
by być jego partnerem. Do tego zaprezentował nowy premier niezłą sprawność, na
początek wizytując ojca dyrektora i nominując posła Suskiego na ministra,
czyli zabezpieczając sobie tyły. Ale ważny test nadchodzi teraz. Morawiecki
nie odniesie sukcesu, jeśli już za chwilę nie pozbędzie się panów Macierewicza,
Waszczykowskiego i Szyszki, zaraz potem pana Kurskiego, a niedługo potem
ministra Ziobry, bo oberprokurator i obersędzia ma wpływy, które -
nieposkromione - premierostwo Morawieckiego wysadzą w powietrze.
Przynajmniej cztery
z tych pięciu zmian, czyli 80 proc. normy, to konieczność, by szansa nie
zniknęła już na starcie. Potem zaś potrzebna będzie zmiana filozofii
rządzenia, na którą Kaczyński może pozwolić tylko synowi.
No dobrze, ale Morawiecki
miałby wtedy dwóch ojców. To akurat drobiazg. W kraju, w którym Julia
Przyłębska zostaje człowiekiem wolności i w którym właśnie skończył się komunizm,
możliwe są różne cuda.
Tomasz Lis
Droga Rebelio!
Jeśli chodzi o postanowienia noworoczne, to
klasyka z jedną istotną nowością, w dodatku polityczną. O niej za chwilę.
Wiadomo, rzucam fajki. Mam wprawę, decyduję się kilka razy w roku, więc nie
przewiduję specjalnych problemów. Żona jest bardziej sceptyczna i sugeruje
hipnozę. Brzmi intrygująco, ale czasy dziwne, jeszcze trafię na hipnotyzera,
który właśnie wstał z hipnotycznych kolan i po seansie uznam, że Kylo Ren to
Człowiek Wolności. Jest to oczywiście teza śmiała intelektualnie, cenię takie,
ale jakoś bardziej mi po drodze z Rebelią niż z Najwyższym Porządkiem, nawet
jeśli ta pierwsza zbiera teraz na ekranie i w życiu konkretny łomot.
Wiadomo - odchudzam
się. Tu też kawał praktyki, pierwszy raz postanowiłem zrzucić kilogram w 1992
roku. Od tej pory moje jo-jo bije każdy rollercoaster, obecnie jestem na jednym
ze szczytów kolejki.
Ale jedno
postanowienie jest nowe. Składa się z dwóch części. Każdemu znajomemu
zaangażowanemu w politykę - od Platformy przez Nowoczesną, PSL, ruchy miejskie
po SLD - będę dzień w dzień upierdliwie mędzić: idźcie zjednoczeni do wyborów
samorządowych. To wasza, nasza jedyna szansa. Żadna gwarancja powstrzymania
PiS, które może wygrać nawet bez manipulacji, nacisków i fałszerstw, ale
szansa. Jeżeli rozproszeni przerżniecie wybory samorządowe, stracicie miasta,
to będzie pozamiatane - PiS wygra wybory europejskie i co znacznie ważniejsze -
parlamentarne w 2019 r. A wtedy się tych skorup z 25-letniej polskiej
demokracji już nie pozbiera. Zaś zwycięstwo jesienią 2018 r. w wyborach
samorządowych - nawet względne (obronione miasta, równowaga w sejmikach
wojewódzkich) - da nową nadzieję, że tak powiem, gwiezdnie i filmowo.
Krzyczycie, że
„dobra zmiana” niszczy podstawy demokracji. Jeżeli jesteście poważni i mówicie
na serio, to waszym zafajdanym obowiązkiem jest wystawić wspólne listy, które,
jak pokazują - również te zamawiane przez was - sondaże, dadzą bonus w postaci
dodatkowych, potrzebnych jak tlen głosów wyborców. Opowieści o tym, że wybory
samorządowe pokażą siłę poszczególnych partii opozycyjnych i na podstawie ich
wyniku ustalicie zasady współpracy przed wyborami do Sejmu, możecie sobie wsadzić
tam, gdzie pan może majstra w dupę pocałować. Tam się zresztą znajdziemy
wszyscy na długie lata.
Guzik mnie obchodzi,
czy Trzaskowski jest arogancki, Gasiuk-Pihowicz ma trudny charakter, a
Kosiniak-Kamysz ciężką sytuację z chłopami, bardziej chłopskimi niż on sam.
Powtarzacie zgodnie, że PiS wiedzie Polskę do autorytaryzmu, no to
wyciągnijcie jedyny logiczny wniosek, na miarę wyzwania, przed jakim nasz kraj
nie stał od 30 lat, i idźcie zjednoczeni. Wygrajcie. Na fali wzbudzonego
entuzjazmu powtórzcie sukces rok później w wyborach parlamentarnych i
odbierzcie Kaczyńskiemu władzę, zanim on ostatecznie zepchnie Polskę w
otchłań. A potem będziecie się różnić i dyskutować o podatkach, o in vitro, o
prawach kobiet, o tym, ile ma być państwa w państwie, o stosunku do Kościoła i
jak ustawiać pozycję Polski w Europie. A jak podzieleni przegracie, to jajo
sobie ustawicie, bo po kolejnych czterech latach „dobrej zmiany” po prostu nie
będzie nas w Europie. Proste jak konstrukcja cepa. Wy to wiecie, ja to wiem,
PiS to wie.
No, i jest druga
część postanowienia. Działacze partii Razem i jej lewicowych okolic odżegnują
się od wielkiej koalicji. Choćby miał się spełnić autorytarny sen
Kaczyńskiego, choćby nam tu zrobił pełną putiniadę, to oni będą budować osobną
lewicę, coraz bardziej zakleszczając się w doktrynerstwie. Do nich żadne argumenty
już raczej nie trafią. Ale są jeszcze ich potencjalni wyborcy, a tak się
składa, że całkiem ich sporo wokół mnie, i widać, że przeraża ich dewastacja
państwa czyniona przez „dobrą zmianę”. Będę więc was namawiać na odstępstwo w
najbliższych wyborach. Jeżeli powstanie koalicja opozycji - zagłosujcie na nią
w imię wartości najważniejszych. Bez demokratycznego państwa prawa wasze
wartości i tak będą zdeptane. I miejmy wspólnie nadzieję, że otrzeźwieni
lewicowi separatyści przed wyborami parlamentarnymi przyłączą się do wielkiej
kolacji, a wy będziecie mogli zagłosować już bez moralnych dylematów.
Podsumowując:
drodzy przywódcy Rebelii! „Dobra zmiana” robi nam tu Rosję, a wy macie
doprowadzić do pieprzonego cudu nad Wisłą. Niech Moc będzie
Marcin Meller
Unabomber
Któregoś z grudniowych wieczorów włączyłem
Netflixa w poszukiwaniu jakiegoś filmu, który pozwoliłby mi oderwać się od
codzienności okresu przedświątecznego. Miałem za sobą zakupy i wędrówkę po
centrach handlowych, gdzie tym razem radości było mniej niż w poprzednich
latach. Dzieci nie biegały za Mikołajami, nie piszczały na widok dekoracji
zbudowanej z tańczących misiów w kapeluszach, klowni na szczudłach poruszali
się smętnie. Może to wina nastroju, jaki w Polsce zafundowali politycy, a może
internetu, który uczynił ze świąt gałąź przemysłu i odczarował magię, jaką
kiedyś niosły choćby worki ze słodyczami. Możliwe też, że zwyczajnie się
zestarzałem, choć muszę przyznać, że w okolicy, w której mieszkam, kolorowych
lampek dekorujących domy było mniej niż rok temu, więc jeśli już, to
zestarzałem się nie tylko ja.
Na ekranie
zobaczyłem tytuł „Unabomber” - skojarzyłem natychmiast historię sprzed lat,
kliknąłem. W ciągu następnych kilkudziesięciu godzin obejrzałem wszystkie osiem
odcinków ciurkiem. Pasjonujący zapis trwającego 20 lat śledztwa w celu
schwytania jednego z najbardziej niebezpiecznych terrorystów w historii USA,
zdarzenia autentycznego.
Podczas oglądania
nachodziły mnie refleksje nad dziwnością współczesnego świata. Oto genialny
matematyk, wykładowca uniwersytecki, autor wielu prestiżowych publikacji,
zniechęca się do otaczającego go świata, zaczyna widzieć w cywilizacji zło, a
człowieka postrzegać jako niewolnika technologii. Każdy jego ruch, czy to SMS,
reklama w TV, czy zmiana świateł na ulicy, wszystko jest zaprogramowane przez
technologię - nawet nie wiesz, że liczba mrugnięć neonu na rogu budynku jest
obliczona tak, byś coś kupił. Theodore Kaczynski, wnuk polskich emigrantów,
rezygnuje z tego świata, zamieszkuje w wybudowanym przez siebie skromnym domku
w środku lasu, bez prądu, bieżącej wody, radia i telewizji, wiedzie życie
pustelnika-dziwaka, o którym nawet rodzina powoli zapomina. W jego głowie rodzi
się myśl o konieczności protestu, powstrzymania świata przed dalszą degeneracją
- postanawia ów świat wprowadzić w osłupienie i zasiać terror, który
sparaliżuje cały kraj, aby zmusić ludzi do zastanowienia.
Gdyby wsłuchać się
w jego myśli, przeczytać zapisy jego rozważań nad społeczeństwem, można by
popaść w zadumę, że gość ma rację; sprawy rzeczywiście zaszły za daleko. W jakichś
gremiach intelektualnych mogłyby toczyć się zażarte dyskusje nad jego tezami,
zwłaszcza dziś, gdy człowiek stał się trybikiem w machinie cyfrowej
komunikacji i powszechnej inwigilacji. Ale Kaczynski nie toczy dyskusji w
kołach naukowych. W swoim domku konstruuje pomysłowe bomby i wysyła je pod
różne adresy uniwersyteckie i do linii lotniczych, które obwinia o
cywilizacyjne zniewolenie świata. Jest tak sprytny, że nikt nie jest w stanie
wpaść na jego trop, nawet skojarzyć miejsca nadania paczek, prześwietlić klucza,
wedle którego dokonuje wyboru adresów. W ciągu dwudziestu z hakiem lat
masakruje wielu ludzi - część zabija, innych okalecza, okropność.
Sprawa jest znana,
więc chyba nie zdradzę tajemnicy, choć uprzedzam, że teraz będzie tzw. spoiler
alert. Namierza go genialny analityk podrzucanych przez niego listów - tworzy
nową dziedzinę badania językowych odrębności, dochodzi do tego, że takich słów
może używać ktoś, kto mieszkał tu i tu, studiował to i to, i to w latach, kiedy
używano takiego, a nie innego formatu pisma. Po opublikowaniu napisanego przez
Kaczynskiego manifestu i apelu do czytelników gazet, by spróbowali skojarzyć,
czy z takim językiem i podobnymi tezami spotkali się wśród znajomych -
terrorysta zostaje rozpoznany przez własnego brata. Jego wyznanie doprowadza
agentów FBI do domku w lesie w Montanie; gość zostaje ujęty, podczas
przesłuchań broni się niezwykle sprytnie i właściwie jest o krok od unicestwienia
wszystkich dowodów. Dopiero lęk, że jeśli się nie przyzna, zostanie uznany za
wariata, skłania go do wyznania prawdy.
Cały czas miałem
nieodparte wrażenie, że film mówi o czymś bliskim. Tak zaczyna wyglądać świat, gdy jeden
człowiek zechce przemocą narzucić swoją wizję reszcie społeczeństwa. Gdy użyje
do tego aparatu przemocy psychicznego terroru. Gdy powie: „Teraz będziecie żyć
tak, jak ja wam każę, choćby za cenę okropności, z których się nie
wydźwigniecie latami”. Niekoniecznie muszą to być bomby słane z lasu w Montanie.
Rozejrzyjcie się dookoła.
Zbigniew Hołdys
Despacito
Chciałbym zacząć od najlepszych życzeń
noworocznych, które w tym roku nic są zbyt skomplikowane. Dookoła jest tak słabo,
że właściwie byle co w nowym roku będzie nam sprawiało radość. Prawdą jest, że
już dziś pojawiają się dobre znaki. Mimo ubiegłorocznego „sukcesu" TVP
zrezygnowała z produkcji szopki noworocznej. Decyzja wyjątkowo trafna, bo
każdy, kto sic na tym zna (a na rozrywce znają sic wszyscy), wie, że nawet
mistrzowskie pióro dyrektora Wolskiego i subtelność jego żartów nie są w
stanic przebić politycznej szopki dnia codziennego. TYP Info dostarcza nam
wesołości w nadmiarze i byłoby bardzo złą decyzją marnowanie pieniędzy na jednorazową
produkcję, zwłaszcza że szykuje się drogi, niepowtarzalny sylwester telewizji
publicznej w Zakopanem, który uświetni Luis Fonsi ze swoim własnym przebojem.
Możliwość posłuchania utworu „Dcspacito” jest godnym zwieńczeniem polskiej,
narodowej dobrej zmiany. Piosenka opowiada o wolno pełzającym, gorącym uczuciu
i jest miłosnym wyznaniem. Jaki był główny powód wyboru przez prezesa Kurskiego
tego właśnie przeboju jako symbolu sylwestrowej zabawy? Tu powstaje szereg
pytań. Czy to symbol szczerego uczucia, którym prezes Kurski darzy Jarosława
Kaczyńskiego? Czy może dotyczy to nowego premiera, który może zrekonstruować
funkcję prezesa TYP? W treści piosenki są przedstawiane czyny lubieżne, takie
jak wąchanie zapachu szyi i powolne rozbieranie przy pomocy pocałunków. Czy to
nic zbyt duża śmiałość, by wśród podhalańskich katolików śpiewać o zapachu
szyi, który jest tak silny, że może przebić charakterystyczny zapach Krupówek?
Czy prezes wie, że rzucił na szalę cały swój dorobek? Czy polskie gwiazdy będą
w stanic zrównoważyć portorykańską nieobyczajność i rozwiązłość narodową
pieśnią? Duża śmiałość i duże ryzyko. Można by pomyśleć, że skoro prezes
Trybunału Julia zostaje „człowiekiem wolności”, wolność w Polsce nic ma
ograniczeń i wszystko wolno. Jeżeli Radio Maryja wprowadzi „Dcspacito” na swoją
playliste, to prezesa TVP uratuje nowy kontekst.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz