niedziela, 7 stycznia 2018

Dwóch ojców,Droga Rebelio!,Unabomber,Despacito



Dwóch ojców

Mateusz Morawiecki może odnieść sukces jako premier pod jednym warunkiem - Jarosław Ka­czyński musi go uznać za syna.
   Tu nie idzie o efektowny początek tekstu ani o tanią zło­śliwość. To diagnoza absolutnie poważna. Nadmierne psychologizowanie? Ależ skąd. W przypadku Kaczyńskiego i ustroju, jaki zbudował w Polsce w ostatnich dwóch latach, który z demokracją ma niewiele wspólnego, psychologizowanie błędem nie jest. Przeciwnie, brak psychologizowania skazuje całą analizę na porażkę. Przypominam, jak tłuma­czono zakończenie misji Beaty Szydło. Otóż odwoływano się niemal wyłącznie do psychologii - a to, że Kaczyński był na Szydło zły, a to, że był nią zawiedziony albo znudzony. W sy­stemach autorytarnych nastroje i kaprysy władcy mają moc sprawczą - stają się prawem lub decyzją. Nie będzie więc sukcesu Morawieckiego, jeśli Kaczyński będzie w nastro­ju złym, a w złym będzie prędzej czy później, chyba że usynowi Morawieckiego. Co miałoby to w praktyce oznaczać? Byłoby to ustanowienie między oboma panami więzi, dzię­ki której Kaczyński nie uznaje ewentualnego sukcesu Mo­rawieckiego za swój problem, ale za swoje zwycięstwo. Taką relację prezes PiS miał tylko z jednym politykiem - z włas­nym bratem. I była to jedyna relacja polityczna Kaczyńskie­go, której szybko nie zrujnowała zazdrość.
   Całe powyższe rozumowanie ufundowane jest na tezie, że Mateusz Morawiecki może osiągnąć sukces. Bo może. Jak ten sukces zdefiniujemy? Prosto - utrzymanie się w siod­le do wyborów, w których PiS, występując z twarzą Mora­wieckiego, zapewniłoby sobie drugą kadencję, a jemu dalsze premierostwo (ewentualnie, czego bym nie wykluczał, z op­cją startu w wyborach prezydenckich).
   Do sukcesu Morawieckiego prowadzi ścieżka bardzo wą­ska, ale realna. Beata Szydło czy Andrzej Duda nie mieli ta­kiej ani przez moment. Szydło przegrała swe premierowanie, jeszcze zanim premierem została. Dokładnie w momencie, gdy za ścianą gabinetu Kaczyńskiego chlipała przerażona tym, że premierem nie zostanie. Duda szansę nabycie praw­dziwym prezydentem tracił dwa razy. Pierwszy raz, gdy po­jechał do Kaczyńskiego na Żoliborz, czym udowodnił brak asertywności. Drugi raz ostatnio, gdy dwoma wetami rozbu­dził nadzieje wielu wyborców tylko po to, by przehandlować je za nic. Dokładniej za rozejm, bo dostał dygotu, gdy zo­baczył, jaki konflikt sprokurował, zachowując się jak lider, a nie cheerleader. Tak długo zrywał się do lotu, że jak już się wzniósł, to ze strachu natychmiast opadł.
   Pani Szydło dwa lata zajmowała się głównie wypowiada­niem słów, które miały jej kupić kolejne dni sprawowania funkcji. Panu Dudzie dwa i pół roku zajęło wypowiadanie słów, które miały sprawić, że skoro już tym prezydentem jest, to jak prezydent będzie też traktowany. Wszyscy w PiS wiedzieli jednak, że to pic, więc traktowano go od początku jak niedźwiedzia na Krupówkach. Można sobie z nim zrobić zdjęcie, ale to by było na tyle.
   Szydło i Dudy Jarosław Kaczyński nigdy nie traktował po­ważnie ze względu na ich deficyty intelektualne i charak­terologiczne. Uważał ich po prostu za postaci marne. Mógł całować Szydło w rączkę, gdy ta serwowała w Sejmie kolejne antyunijne filipiki, mógł jej po 1:27 dawać kwiatki na Okęciu, ale przez sekundę nie widział w niej nikogo więcej niż ma­rionetkę, która nie tylko rządzić, ale nawet zarządzać nie po­trafi. Duda też Kaczyńskiego niepomiernie irytuje. Pewnie najbardziej wtedy, gdy napinając się i strojąc groźne miny, wykrzykuje swoje frazesy, jakby był prawdziwym przywód­cą, a nie Andrzejem Dudą.
   Z Morawieckim jest inaczej. Kaczyńskiemu imponuje wiedzą o gospodarce i historii, znajomością języków i wolą walki. Ma więc Morawiecki szansę, jakiej Szydło czy Duda nie mieli i generalnie nie miał przy Kaczyńskim nikt poza jego bratem - szansę na to, by być jego partnerem. Do tego zaprezentował nowy premier niezłą sprawność, na początek wizytując ojca dyrektora i nominując posła Suskiego na mi­nistra, czyli zabezpieczając sobie tyły. Ale ważny test nad­chodzi teraz. Morawiecki nie odniesie sukcesu, jeśli już za chwilę nie pozbędzie się panów Macierewicza, Waszczykowskiego i Szyszki, zaraz potem pana Kurskiego, a niedługo po­tem ministra Ziobry, bo oberprokurator i obersędzia ma wpływy, które - nieposkromione - premierostwo Morawie­ckiego wysadzą w powietrze.
   Przynajmniej cztery z tych pięciu zmian, czyli 80 proc. normy, to konieczność, by szansa nie zniknęła już na star­cie. Potem zaś potrzebna będzie zmiana filozofii rządzenia, na którą Kaczyński może pozwolić tylko synowi.
   No dobrze, ale Morawiecki miałby wtedy dwóch ojców. To akurat drobiazg. W kraju, w którym Julia Przyłębska zosta­je człowiekiem wolności i w którym właśnie skończył się ko­munizm, możliwe są różne cuda.
Tomasz Lis

Droga Rebelio!

Jeśli chodzi o postanowienia noworoczne, to klasyka z jedną istotną nowością, w dodatku polityczną. O niej za chwilę. Wiadomo, rzu­cam fajki. Mam wprawę, decyduję się kilka razy w roku, więc nie przewiduję specjalnych problemów. Żona jest bardziej sceptyczna i sugeruje hipnozę. Brzmi intrygują­co, ale czasy dziwne, jeszcze trafię na hipnotyzera, który właśnie wstał z hipnotycznych kolan i po seansie uznam, że Kylo Ren to Człowiek Wolności. Jest to oczywiście teza śmiała intelektualnie, cenię takie, ale jakoś bardziej mi po drodze z Rebelią niż z Najwyższym Porządkiem, nawet jeśli ta pierwsza zbiera teraz na ekranie i w życiu konkretny łomot.
   Wiadomo - odchudzam się. Tu też kawał prakty­ki, pierwszy raz postanowiłem zrzucić kilogram w 1992 roku. Od tej pory moje jo-jo bije każdy rollercoaster, obecnie jestem na jednym ze szczytów kolejki.
   Ale jedno postanowienie jest nowe. Składa się z dwóch części. Każdemu znajomemu zaangażowanemu w poli­tykę - od Platformy przez Nowoczesną, PSL, ruchy miej­skie po SLD - będę dzień w dzień upierdliwie mędzić: idźcie zjednoczeni do wyborów samorządowych. To wasza, nasza jedyna szansa. Żadna gwarancja po­wstrzymania PiS, które może wygrać nawet bez manipu­lacji, nacisków i fałszerstw, ale szansa. Jeżeli rozproszeni przerżniecie wybory samorządowe, stracicie miasta, to będzie pozamiatane - PiS wygra wybory europejskie i co znacznie ważniejsze - parlamentarne w 2019 r. A wtedy się tych skorup z 25-letniej polskiej demokracji już nie pozbiera. Zaś zwycięstwo jesienią 2018 r. w wyborach samorządowych - nawet względne (obronione miasta, równowaga w sejmikach wojewódzkich) - da nową na­dzieję, że tak powiem, gwiezdnie i filmowo.
   Krzyczycie, że „dobra zmiana” niszczy podstawy de­mokracji. Jeżeli jesteście poważni i mówicie na serio, to waszym zafajdanym obowiązkiem jest wystawić wspól­ne listy, które, jak pokazują - również te zamawiane przez was - sondaże, dadzą bonus w postaci dodatkowych, po­trzebnych jak tlen głosów wyborców. Opowieści o tym, że wybory samorządowe pokażą siłę poszczególnych partii opozycyjnych i na podstawie ich wyniku ustalicie zasady współpracy przed wyborami do Sejmu, możecie sobie wsa­dzić tam, gdzie pan może majstra w dupę pocałować. Tam się zresztą znajdziemy wszyscy na długie lata.
   Guzik mnie obchodzi, czy Trzaskowski jest arogancki, Gasiuk-Pihowicz ma trudny charakter, a Kosiniak-Kamysz ciężką sytuację z chłopami, bardziej chłopskimi niż on sam. Powtarzacie zgodnie, że PiS wiedzie Pol­skę do autorytaryzmu, no to wyciągnijcie jedyny logicz­ny wniosek, na miarę wyzwania, przed jakim nasz kraj nie stał od 30 lat, i idźcie zjednoczeni. Wygrajcie. Na fali wzbudzonego entuzjazmu powtórzcie sukces rok później w wyborach parlamentarnych i odbierzcie Ka­czyńskiemu władzę, zanim on ostatecznie zepchnie Polskę w otchłań. A potem będziecie się różnić i dysku­tować o podatkach, o in vitro, o prawach kobiet, o tym, ile ma być państwa w państwie, o stosunku do Kościo­ła i jak ustawiać pozycję Polski w Europie. A jak podzie­leni przegracie, to jajo sobie ustawicie, bo po kolejnych czterech latach „dobrej zmiany” po prostu nie będzie nas w Europie. Proste jak konstrukcja cepa. Wy to wiecie, ja to wiem, PiS to wie.
   No, i jest druga część postanowienia. Działacze par­tii Razem i jej lewicowych okolic odżegnują się od wiel­kiej koalicji. Choćby miał się spełnić autorytarny sen Kaczyńskiego, choćby nam tu zrobił pełną putiniadę, to oni będą budować osobną lewicę, coraz bardziej za­kleszczając się w doktrynerstwie. Do nich żadne argu­menty już raczej nie trafią. Ale są jeszcze ich potencjalni wyborcy, a tak się składa, że całkiem ich sporo wokół mnie, i widać, że przeraża ich dewastacja państwa czy­niona przez „dobrą zmianę”. Będę więc was namawiać na odstępstwo w najbliższych wyborach. Jeżeli powsta­nie koalicja opozycji - zagłosujcie na nią w imię wartości najważniejszych. Bez demokratycznego państwa prawa wasze wartości i tak będą zdeptane. I miejmy wspólnie nadzieję, że otrzeźwieni lewicowi separatyści przed wy­borami parlamentarnymi przyłączą się do wielkiej kola­cji, a wy będziecie mogli zagłosować już bez moralnych dylematów.
   Podsumowując: drodzy przywódcy Rebelii! „Dobra zmiana” robi nam tu Rosję, a wy macie doprowadzić do pieprzonego cudu nad Wisłą. Niech Moc będzie
Marcin Meller

Unabomber

Któregoś z grudniowych wieczorów włączy­łem Netflixa w poszukiwaniu jakiegoś filmu, który pozwoliłby mi oderwać się od codzien­ności okresu przedświątecznego. Miałem za sobą za­kupy i wędrówkę po centrach handlowych, gdzie tym razem radości było mniej niż w poprzednich latach. Dzieci nie biegały za Mikołajami, nie piszczały na widok dekoracji zbudowanej z tańczących misiów w kapelu­szach, klowni na szczudłach poruszali się smętnie. Może to wina nastroju, jaki w Polsce zafundowali politycy, a może internetu, który uczynił ze świąt gałąź przemysłu i odczarował magię, jaką kiedyś niosły choćby worki ze słodyczami. Możliwe też, że zwyczajnie się zestarzałem, choć muszę przyznać, że w okolicy, w której mieszkam, kolorowych lampek dekorujących domy było mniej niż rok temu, więc jeśli już, to zestarzałem się nie tylko ja.
   Na ekranie zobaczyłem tytuł „Unabomber” - sko­jarzyłem natychmiast historię sprzed lat, kliknąłem. W ciągu następnych kilkudziesięciu godzin obejrzałem wszystkie osiem odcinków ciurkiem. Pasjonujący zapis trwającego 20 lat śledztwa w celu schwytania jednego z najbardziej niebezpiecznych terrorystów w historii USA, zdarzenia autentycznego.
   Podczas oglądania nachodziły mnie refleksje nad dziwnością współczesnego świata. Oto genialny mate­matyk, wykładowca uniwersytecki, autor wielu prestiżo­wych publikacji, zniechęca się do otaczającego go świata, zaczyna widzieć w cywilizacji zło, a człowieka postrze­gać jako niewolnika technologii. Każdy jego ruch, czy to SMS, reklama w TV, czy zmiana świateł na ulicy, wszyst­ko jest zaprogramowane przez technologię - nawet nie wiesz, że liczba mrugnięć neonu na rogu budynku jest obliczona tak, byś coś kupił. Theodore Kaczynski, wnuk polskich emigrantów, rezygnuje z tego świata, zamiesz­kuje w wybudowanym przez siebie skromnym domku w środku lasu, bez prądu, bieżącej wody, radia i telewi­zji, wiedzie życie pustelnika-dziwaka, o którym nawet rodzina powoli zapomina. W jego głowie rodzi się myśl o konieczności protestu, powstrzymania świata przed dalszą degeneracją - postanawia ów świat wprowadzić w osłupienie i zasiać terror, który sparaliżuje cały kraj, aby zmusić ludzi do zastanowienia.
   Gdyby wsłuchać się w jego myśli, przeczytać zapisy jego rozważań nad społeczeństwem, można by popaść w zadumę, że gość ma rację; sprawy rzeczywiście zaszły za daleko. W jakichś gremiach intelektualnych mogłyby toczyć się zażarte dyskusje nad jego tezami, zwłaszcza dziś, gdy człowiek stał się trybikiem w machinie cyfro­wej komunikacji i powszechnej inwigilacji. Ale Kaczyn­ski nie toczy dyskusji w kołach naukowych. W swoim domku konstruuje pomysłowe bomby i wysyła je pod różne adresy uniwersyteckie i do linii lotniczych, któ­re obwinia o cywilizacyjne zniewolenie świata. Jest tak sprytny, że nikt nie jest w stanie wpaść na jego trop, na­wet skojarzyć miejsca nadania paczek, prześwietlić klu­cza, wedle którego dokonuje wyboru adresów. W ciągu dwudziestu z hakiem lat masakruje wielu ludzi - część zabija, innych okalecza, okropność.
   Sprawa jest znana, więc chyba nie zdradzę tajemni­cy, choć uprzedzam, że teraz będzie tzw. spoiler alert. Namierza go genialny analityk podrzucanych przez niego listów - tworzy nową dziedzinę badania językowych odrębności, dochodzi do tego, że takich słów może używać ktoś, kto mieszkał tu i tu, studiował to i to, i to w latach, kiedy używano takiego, a nie innego for­matu pisma. Po opublikowaniu napisanego przez Kaczynskiego manifestu i apelu do czytelników gazet, by spróbowali skojarzyć, czy z takim językiem i podobny­mi tezami spotkali się wśród znajomych - terrorysta zostaje rozpoznany przez własnego brata. Jego wyzna­nie doprowadza agentów FBI do domku w lesie w Mon­tanie; gość zostaje ujęty, podczas przesłuchań broni się niezwykle sprytnie i właściwie jest o krok od unice­stwienia wszystkich dowodów. Dopiero lęk, że jeśli się nie przyzna, zostanie uznany za wariata, skłania go do wyznania prawdy.
   Cały czas miałem nieodparte wrażenie, że film mówi o czymś bliskim. Tak zaczyna wyglądać świat, gdy jeden człowiek zechce przemocą narzucić swoją wizję reszcie społeczeństwa. Gdy użyje do tego aparatu przemocy psychicznego terroru. Gdy powie: „Teraz będziecie żyć tak, jak ja wam każę, choćby za cenę okropności, z któ­rych się nie wydźwigniecie latami”. Niekoniecznie mu­szą to być bomby słane z lasu w Montanie. Rozejrzyjcie się dookoła.
Zbigniew Hołdys

Despacito

Chciałbym zacząć od najlepszych życzeń noworocznych, które w tym roku nic są zbyt skomplikowane. Dookoła jest tak sła­bo, że właściwie byle co w nowym roku będzie nam sprawiało radość. Prawdą jest, że już dziś pojawia­ją się dobre znaki. Mimo ubiegłorocznego „sukcesu" TVP zrezygnowała z produkcji szopki noworocznej. Decyzja wyjątkowo trafna, bo każdy, kto sic na tym zna (a na rozrywce znają sic wszyscy), wie, że nawet mistrzowskie pióro dyrektora Wolskiego i subtel­ność jego żartów nie są w stanic przebić politycznej szopki dnia codziennego. TYP Info dostarcza nam wesołości w nadmiarze i byłoby bardzo złą decy­zją marnowanie pieniędzy na jednorazową produk­cję, zwłaszcza że szykuje się drogi, niepowtarzalny sylwester telewizji publicznej w Zakopanem, któ­ry uświetni Luis Fonsi ze swoim własnym przebo­jem. Możliwość posłuchania utworu „Dcspacito” jest godnym zwieńczeniem polskiej, narodowej dobrej zmiany. Piosenka opowiada o wolno pełzającym, go­rącym uczuciu i jest miłosnym wyznaniem. Jaki był główny powód wyboru przez prezesa Kurskiego tego właśnie przeboju jako symbolu sylwestrowej zaba­wy? Tu powstaje szereg pytań. Czy to symbol szcze­rego uczucia, którym prezes Kurski darzy Jarosława Kaczyńskiego? Czy może dotyczy to nowego pre­miera, który może zrekonstruować funkcję preze­sa TYP? W treści piosenki są przedstawiane czyny lubieżne, takie jak wąchanie zapachu szyi i powol­ne rozbieranie przy pomocy pocałunków. Czy to nic zbyt duża śmiałość, by wśród podhalańskich katoli­ków śpiewać o zapachu szyi, który jest tak silny, że może przebić charakterystyczny zapach Krupówek? Czy prezes wie, że rzucił na szalę cały swój dorobek? Czy polskie gwiazdy będą w stanic zrównoważyć portorykańską nieobyczajność i rozwiązłość naro­dową pieśnią? Duża śmiałość i duże ryzyko. Można by pomyśleć, że skoro prezes Trybunału Julia zosta­je „człowiekiem wolności”, wolność w Polsce nic ma ograniczeń i wszystko wolno. Jeżeli Radio Maryja wprowadzi „Dcspacito” na swoją playliste, to preze­sa TVP uratuje nowy kontekst.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz