Ludzie to kupią
W ostatnich czasach Ameryka pokazała, jak
łatwo jest przekręcić demokratyczny proces (i to obcemu mocarstwu). Polska
pokazała, jak łatwo jest demokrację zniszczyć. A oba kraje - jak łatwo ją
ośmieszyć.
Eksplozja mediów
społecznościowych, globalizacja i fragmentacja systemów partyjnych w wielu
krajach pokazują, że obecny model demokracji nie nadąża za potrzebami czasu.
Na razie nowy model się nie pojawił, a tu i ówdzie społeczeństwa zamiast iść
naprzód, zrobiły zwrot o 180 stopni albo poszły na skróty. Przykładem jest
Polska, zamieniająca się w satrapię, w której organy konstytucyjne są doskonale
nieistotne w zderzeniu z wolą satrapy, a także Ameryka, której przywódca ma
horyzonty intelektualne uniemożliwiające mu zrozumienie sensu konstytucji.
Ostatnio Donald
Trump pochwalił się, że ma większy guzik atomowy niż przywódca Korei Północnej.
Dość powszechnie uznano to za dowód, że infantylizm Trumpa dorównuje jego
narcyzmowi. Niektórzy zaś mówili wprost - prezydent jest szurnięty. I nie była
to tylko diagnoza uliczno-publicystyczna. Na Kapitolu odbyło się nawet
spotkanie grupy kongresmenów z wybitnym psychiatrą z Uniwersytetu Yale
(podobno padła diagnoza, że Trump jest niestabilny psychicznie). Ameryka
powinna odrobić lekcję i uznać, że kompetencje jednak mają znaczenie. Nic z
tego. Właśnie wpadła w egzaltowaną fascynację słynną Oprah Winfrey, która na
uroczystości wręczania Złotych Globów wygłosiła rzeczywiście niezłe wystąpienie
o prawach kobiet. Momentalnie zaczęły się spekulacje, czy wystartuje w
wyborach prezydenckich. Anne Applebaum napisała przytomnie, że byłoby nieźle,
gdyby Winfrey zebrała jakieś doświadczenia polityczne i zajęła stanowisko w
ważnych sprawach, ale głos ten jakoś nie wybrzmiał. Publika zabawiła się z Trumpem,
teraz chce się bawić dalej, z osobą w przeciwieństwie do Trumpa wybitną, ale
nie wybitną wybitnością polityczną.
Ameryka nie jest
już w erze Lincolnów i Rooseveltów. Wybrała sobie więc na prezydenta nie
intelektualistę czy doświadczonego polityka, lecz ograniczonego intelektualnie
narcyza. Wiedzę o świecie czerpie on z telewizji, bo nie jest w stanie
przeczytać choćby kilkustronicowego raportu CIA. Ambicją doradców prezydenta,
nazywających go między sobą po prostu głupkiem, jest więc wyłącznie to, by
choćby odciąć go od Twittera i ograniczyć szkody. Nie da się. Gdyby jednak
Trump przez trzy dni nie wysyłał tweetów, a jeszcze przez siedem po prostu
milczał, uznano by, że kto wie, może będzie wielkim prezydentem.
Wszystko, jak
wiadomo, jest kwestią oczekiwań. Wystarczy je odpowiednio obniżyć jak
poprzeczkę przy skoku wzwyż, by nad nią łatwiej przefrunąć.
Z podobną sytuacją
mamy do czynienia w Polsce. Zwolennicy, ale i wrogowie Jarosława Kaczyńskiego
właśnie znaleźli kolejny dowód jego genialności. Otóż Kaczyński, który trzy
lata temu wsadził do rządu kilka osób całkowicie niekompetentnych, a
przynajmniej w jednym przypadku także osobę niezupełnie zrównoważoną, po dwóch
latach destrukcyjnych, chaotycznych i groteskowych działań swych nominatów
postanowił delikwentów z rządu usunąć. No geniusz, po prostu geniusz, jaki
doskonały manewr, cudownie, kunszt niezwykły, przebiegłość nadzwyczajna. Skutki
szkód poczynionych przez usuniętych teraz dawnych faworytów prezesa będą
usuwane latami, a w przypadku niejakiego Szyszki może nawet przez dziesięciolecia.
Ale co tam. Kaczyński mógł ich jeszcze w rządzie potrzymać i szkody powiększyć,
a tego nie zrobił. Czyli geniusz.
Zastanawiam się, co
by było, gdyby trener Nawałka w ważnym meczu na mistrzostwach świata na kilka
pozycji wystawił klientów, którzy nie potrafią kopać piłki i już w pierwszej
połowie zawaliliby kilka bramek. Zgaduję, że powszechnie uznano by, że trener
jest niespełna rozumu, i nie zmieniłby tego fakt dokonania w przerwie zmian. A
już na pewno owych zmian nikt nie uznałby za dowód geniuszu Nawałki. A w naszej
polityce - proszę, próg genialności przeskoczyć łatwiej.
Wielu utyskuje, że
prezes Kaczyński traktuje naród albo suwerena, jak kto woli, jak bandę głupków.
To oczywiście naganna postawa. Choć jakoś tam pana prezesa można zrozumieć.
Tyle razy wykonuje ten sam numer z wprowadzaniem i wyprowadzaniem kozy, z
zakładaniem i zdejmowaniem masek, a ten numer wciąż działa. Więcej, uznaje się
ów numer za dowód jego wybitności. No to jak on ma traktować suwerena
poważnie? Dlaczego ku swej satysfakcji i radości nie ma wykonywać numeru, który
zawsze mu się udaje i do tego przynosi poklask?
Kwestia oczekiwań.
Są już tak niskie, że Kaczyńskiego uważa się za geniusza, a Trumpa, ponieważ
nawet obniżona poprzeczka jest dla niego za wysoka, za głupka. Ma więc Polska
lidera lepszego niż Ameryka, a do tego takiego, który nie ma guzika atomowego.
Chwalmy Pana!
Tomasz Lis
Najgorszy tydzień liberalnej Polski
Pragnąca
liberalizacji lewica jest żałośnie słaba, a broniąca status quo PO kopana ze
wszystkich stron
Wydarzenia
ostatniego tygodnia - wszystko to, co działo się wokół rekonstrukcji rządu i
dwóch projektów zmian ustawy aborcyjnej (zaostrzającego, wysłanego do prac w
komisjach i liberalizującego, odrzuconego w pierwszym czytaniu) - przyniosły
porażkę liberalnej Polski. Całej, nic tylko Schctyny i PO, nic tylko
Nowoczesnej i jej zwalczających się posłanek i posłów, lecz także Barbary Nowackiej,
feministek, komentatorów niepisowskich mediów, którzy tak chętnie PO i
Nowoczesną z ich porażek rozliczają.
Nic nie zostało z pierwszego czarnego protestu, tego z jesieni
2016 roku, który dla ogromnej większości uczestników był wyrazem niezgody na
próby zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, a nie opowiedzeniem się za jej
liberalizacją. Dowodem na to frekwencyjna i polityczna porażka kolejnych
protestów, organizowanych w imię złagodzenia przepisów.
Wciąż nie ma silnej partii, która na sztandary wpisałaby liberalizację
aborcji. Ale nie ma też powodu, aby za tę bezsilność lewicy i feministek
obrywała Platforma Obywatelska, która zawsze broniła obecnego aborcyjnego
status quo (jej co starsi politycy zresztą to prawo współtworzyli).
Broniła go przed prawicą, broniła przed lewicą, nic się nie zmieniło.
Może tylko jedno - Schetyna zachował się bardziej twardo
niż Tusk, bo wyrzucił z partii troje posłów bardziej skłonnych słuchać
proboszczów niż lidera własnej świeckiej partii. Zawsze głosowali oni za
zaostrzeniem aborcji, przy każdej okazji zrywali dyscyplinę partyjną w tej
sprawie, ale wcześniej byli w Platformie bezkarni, bo ich Tusk nie ruszał.
W dodatku Schetyna podjął większe ryzyko niż Tusk, który
kierował Platformą jako partią władzy, a nie w trudnych czasach opozycji. Jak
wielka to różnica (szczególnie dla koniunkturalistów!), widzieliśmy już na
przykładzie Jacka Saryusza-Wolskiego, dwóch byłych senatorów Platformy i
sporego grona jej samorządowców. A i tak Schetyna, wyrzucając z PO
fundamentalistów, obrywa i z prawa, i (zwłaszcza) z lewa. Jakby zdradził jakąś
sprawę - choć liberalizacja przepisów o przerywaniu ciąży nigdy nie była jego
sprawą.
Oczywiście, Schetyna wolałby pewnie konserwatystów z PO nie
usuwać, a sprawę ich niesubordynacji zamieść pod dywan, jak to robił Tusk.
Jednak kogoś musiał poświęcić, skoro kilkunastu innych posłów Platformy w ogóle
nie zagłosowało, pomagając Kaczyńskiemu rozegrać opozycję. Jeśli dodać do
tego fakt, że podobnie postąpiła prawie połowa posłanek i posłów rzekomo
bardziej od PO postępowej partii Nowoczesna, to faktycznie sytuacja liberalnej
Polski nie wygląda dobrze.
Jarosław Kaczyński, którego wielu komentatorów chwali za
skuteczność i „rekonstrukcję rządu przesuwającą PiS w stronę centrum”, tym
razem zaostrzy ustawę antyaborcyjną, zmuszając polskie kobiety do rodzenia
martwych lub kalekich dzieci. Wie, że koalicja pierwszego czarnego protestu
realnie się rozpadła. Pragnąca liberalizacji lewica jest żałośnie słaba, a
broniąca status quo
PO - kopana ze wszystkich stron.
Zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej jest Kaczyńskiemu
potrzebne do spacyfikowania Macierewicza i Rydzyka; prezes PiS poda
Episkopatowi polskie kobiety na tacy, z dumą komunikując: „Oddaję wam prawa
kobiet bez społecznych protestów, podczas gdy ci wariaci sprowokowaliby
antyklerykarną rewoltę, a nie potrafiliby wam zapewnić niczego”.
Kaczyński nie idzie do centrum - wbrew temu. co pisze część
komentatorów - ale coraz mocniej trzyma Polskę za twarz. Brudziński -
najbardziej brutalny z jego żołnierzy - dostał
MSWiA, którego użyje do pacyfikowania protestów i kontrolowania wyborów.
Rekonstrukcja rządu zbliża Polskę do putinowskiego modelu autorytaryzmu. Na
wrogów - Brudziński, Kamiński i Ziobro ze
swoimi prokuratorami. A dla pokornych - Morawiecki, który pozwoli im trzepać
kasę na koncesjonowanym rynku, bez przetargów, bez zasad, bez prawa. Czy to
jest pójście do centrum?!!!
Cezary Michalski
Samobije
Zgadzam się, że w sprawie społecznego
projektu ustawy liberalizującej prawo do aborcji opozycja parlamentarna się
pogubiła, ośmieszyła, dała ograć Kaczyńskiemu, ujawniła wewnętrzne podziały,
słabość kierownictwa, może nawet - jak skomentowała Barbara Nowacka z komitetu
Ratujmy Kobiety - „napluła w twarz"
kobietom. Powszechne oburzenie na zachowanie grupy opozycyjnych posłów, którzy
nie poparli skierowania projektu do komisji, wydaje się jednak znacznie
przekraczać realną skalę ich występku. PiS, który publicznie zobowiązał się do
zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej (i zamierza to przeprowadzić przez Atrapę
Trybunału Konstytucyjnego), tym razem ewidentnie zabawił się kosztem mało
zdyscyplinowanej opozycji. Jednak, w interpretacji Barbary Nowackiej, „PiS dał
opozycji 58 głosów. W tym np. głos Krystyny Pawłowicz, Macierewicza i
Kaczyńskiego"; bo oni, w odróżnieniu od opozycji, przynajmniej „chcieli
debatować" nad liberalizacją aborcji. Czy typowana na jedną z liderek
przyszłej Nowej Lewicy Barbara Nowacka naprawdę wierzy w to, co powiedziała? A
liderzy Partii Razem naprawdę uważają, że „nawet Macierewicz i Kaczyński
poparli kobiety"? Czy nie czują, że prezes z nich wszystkich zakpił i na
siebie napuścił? Nie chodzi o to, żeby nie wieszać psów na PO i Nowoczesnej,
chodzi o minimum politycznego realizmu w opisie i ocenie sytuacji. Ten projekt
miał przepaść - i przepadł. To nie PO i N chcą barbarzyńskiego zaostrzenia
prawa aborcyjnego. A jaki PiS ma stosunek do konsultacji społecznych, pokazał
setki razy. Wciąż za mało, żeby odmówić udziału w gierkach Kaczyńskiego?
Sprawa ustaw aborcyjnych trafiła się
prezesowi trochę przypadkowo i szczęśliwie, ale sposób jej rozegrania wskazuje
na pewien, coraz bardziej czytelny, zamysł polityczny. Rekonstrukcja rządu,
usunięcie z gabinetu najbardziej krytykowanych i atakowanych przez opozycję
ministrów otwiera w sposób oczywisty drugą połowę tej kadencji i pisowski
kalendarz wyborczy. Być może jest tu zamysł przyciągnięcia przez Morawieckiego
i jego „merytoryczną ekipę" jakiejś grupy tzw. centrowych wyborców, ale to
byłby produkt uboczny. Celem jest przede wszystkim demobilizacja,
dezorientacja, zniechęcenie potencjalnych wyborców opozycji. PiS swoje ok. 40
proc. poparcia zapewne do wyborów dowiezie, co oznacza, że jeśli będą one w
miarę uczciwe i w terminie, zwycięstwo nie jest pewne, chyba że antypis w
znaczącej części na wybory nie pójdzie. Spontaniczne deklaracje, zwłaszcza osób
o centrolewicowej identyfikacji, że „po sprawie aborcyjnej" w życiu nie
zagłosują już na PO i Nowoczesną, to właśnie to, o co tu mniej więcej chodzi.
Liczne ostatnio publikacje wskazujące, że rekonstrukcją rządu Kaczyński ogłupił
opozycję i był to – niestety - kolejny
genialny ruch prezesa, tę nową narrację wzmacniają i wsączają. Wobec
Kaczyńskiego, choć jasne, że to autokrata, tacy Schetyna, Petru, Lubnauer czy Kosiniak
to amatorzy - kto z nas ostatnio tego nie słyszał lub nie mówił? Zaczynamy
tworzyć samosprawdzającą się prognozę?
Parlamentarna zawodowa opozycja jest - jak
na wyzwania czasu - słaba i bierna, to fakt. Diabli wiedzą, dlaczego nie
potrafiła nawet wykorzystać (potwierdzających przecież jej diagnozy i żądania)
dymisji Macierewicza, Waszczykowskiego, Szyszki, Radziwiłła, aby zademonstrować
swoje racje i (jednak) skuteczność; dlaczego nie przygotuje jakiejś „białej
księgi" o stanie armii po Macierewiczu czy służby zdrowia dwa lata po
zwycięstwie PiS? Co robią w ogóle tzw. gabinety cieni? Gdzie dalszy ciąg i
konkrety programu PO zarysowanego na chwalonym kongresie w Łodzi? Czy Ryszard
Petru naprawdę nie może trochę odpuścić ze swojego ego i przyjaźnie dogadać się
z nową przewodniczącą (oraz odwrotnie)? A czy Barbara Nowacka zaraz po
wspaniałym wystąpieniu w Sejmie, gdy PO i Nowoczesna nieoczekiwanie otworzyły
wyjątkową polityczną przestrzeń dla proklamowania Nowej Lewicy, musiała
wyjechać na ferie? A czy Razem, jeśli już nawet za głównego wroga uważa
liberałów, a nie autokratów, mogłaby chociaż zachować symetryzm, atakując
jednakowo PiS i opozycję? A czy przewodniczący Czarzasty, określając sejmową
opozycję mianem dupków, nie zapomniał aby, że to SLD, ośmieszając się
kandydaturą pani Ogórek, lewicę (i jej słuszne postulaty) wyprowadziło z Sejmu?
Niby opozycja, deklaratywnie, zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, może także
jest świadoma tego, że toczy właśnie swój bój ostatni, ale razem sprawia
wrażenie śpiących rycerzy, z których każdy zamknięty jest we własnym pancerzu,
zanurzony we własnych mrzonkach i snach.
Nagłe łagodzenie wizerunku władzy, w tym
zwłaszcza schowanie Antoniego Macierewicza, zrodziło spekulacje, że może PiS,
wykorzystując organizacyjną i mentalną rozsypkę opozycji, szykuje się do
przyśpieszonych wyborów parlamentarnych. Może już nawet za parę tygodni. Nawet
jeśli to czysta spekulacja, opozycja powinna być gotowa na taki zaskakujący
wariant. Jest np. do rozważenia propozycja (układam ją z sugestii Marka
Borowskiego oraz prof. Radosława Markowskiego), aby w ogóle partie opozycyjne
pomyślały o budowie wspólnej,„klockowej" listy wyborczej, na której
kandydatom każdej partii byłby przypisany ten sam numer, a ostateczna proporcja
podziału mandatów zależałaby od tego, ile głosów każda partia przyniesie do
wspólnego worka. Na wypadek alarmu niepotrzebny byłby żaden niemożliwy do
wynegocjowania program, ale wspólna deklaracja utworzenia rządu tymczasowego,
który nie podważy żadnych socjalnych praw nabytych za rządów PiS, ale
przywróci, gdzie się da, reguły państwa prawa (Program PiS Plus?), zlikwiduje
jaskrawe nadużycia władzy (np. w TVP) i przygotuje następne (np. za rok)
kolejne wybory. Taka wspólna składkowa lista miałaby tę zaletę, że żaden głos
oddany na opozycję nie zostałby zmarnowany. Realne? Przynajmniej warto
rozmawiać. Najświeższe badania IPSOS, mimo „ośmieszenia się" śpiącej
opozycji, dają hipotetycznym dwóm blokom „Obrony Demokracji" (to opozycja
parlamentarna) i „Lewicowej Alternatywie" (tej jeszcze nie ma) duże
szanse na zwycięstwo z PiS. Więc nie ma żadnego fatum ani powalającego geniuszu
prezesa. Trzeba się tylko ocknąć. Chyba budzik zadzwonił?
Jerzy Baczyński
We mgle
Mieć oczy dookoła głowy to podstawowe
wymaganie wobec każdej partii w Sejmie. Trzeba wystawiać wartowników,
pozyskiwać szpiegów, zorganizować kontrwywiad na najwyższym poziomie, a czasem
nawet symulować niedołężnego, który nie może przejść przez jezdnię. Niestety,
tylko to ostatnie świetnie się udaje parlamentarnej opozycji. Z jednym
zastrzeżeniem - nie musi symulować.
Zaczęło się od
historycznego już blamażu PO we wrześniu 2015 r. Do postawienia Zbigniewa Ziobry
przed Trybunałem Stanu zabrakło wtedy pięciu głosów, w tym ówczesnej premier
Ewy Kopacz. Może gdyby... Lepiej spuśćmy tzw. zasłonę tzw. milczenia.
Miesiąc temu cała
opozycja zgrabnie podniosła totalne łapki, by wraz z PiS poprzeć szerzenie zdrowia
wśród zwierząt. Przegłosowana ustawa nosiła wprawdzie tytuł „Ułatwienia w
zapobieganiu chorób zakaźnych”, ale. No właśnie, znów to ale. Na mocy tej
ustawy tabuny ludzi z karabinami będą mogły wygonić każdego człowieka z każdego
lasu, a nawet z jego prywatnego podwórka: Siedź w domu, baranie, zamknij dobrze
drzwi, bo my tu sanitarnie ratujemy ojczyznę. Okrutne polowanie z nagonką
stanie się normą. Może trzeba nawet będzie uzyskać zezwolenie na poranne
grzybobranie.
Największe jednak
gromy spadły na Platformę i Nowoczesną parę dni temu, gdy część posłów tych
partii zagłosowała przeciwko kobietom. 28 parlamentarzystów PO i N
rozstrzygnęło o wyrzuceniu do śmieci obywatelskiego projektu liberalizującego
przepisy dotyczące aborcji, zamiast skierować go do dalszych prac w komisji.
Jakby tego było mało, zalała nas potem niagara wyjaśnień - pokrętnych aż do
bólu sztucznej szczęki. Szczególnie uwiodło mnie wyznanie prof. Alicji
Chybickiej, kandydatki PO na prezydenta Wrocławia: Nie myślałam, że mój głos
może coś znaczyć. Wspaniała agitacja przedwyborcza. Mieszkańcy stolicy Dolnego
Śląska, pamiętajcie, wasz pojedynczy głos się nie liczy. Oglądajcie TVP, tam
wam to potwierdzą. Muszę też oddać honor przewodniczącej Katarzynie Lubnauer.
Nasi posłowie są w Sejmie dopiero dwa lata, więc się pogubili, nie wiedzieli,
nad czym głosują - mówiła bez rubinu zawstydzenia na twarzy. A ja dodam: Jakież
to dotkliwie przykre, że w połowie kadencji parlamentarzyści wciąż nie wiedzą,
co to jest proces legislacyjny.
Bartosz Arłukowicz
(PO) powiedział po tym wszystkim: „Może głosowanie w sprawie aborcji
spowoduje, że się otrząśniemy i zdecydujemy, co robić jako opozycja”. Rozumiem,
były minister zdrowia ma w sobie wciąż parę do działania. I jeszcze szczyptę
nadziei, że ten - delikatnie mówiąc - kryzys w opozycji podziała na nią jak
kubeł zimnej wody. Z przykrością pana zawiadamiam: dno tego kubła już dawno wyleciało,
a bazaltową skałę PO trudno będzie ruszyć nawet z oddziałem silnych pomocników.
Przy tym trzeba uważać, bo bazalt, gdy się kruszy, niejednego może przywalić.
Do III RP nie ma już powrotu, to pewne. I
nie ma takiej potrzeby. Opozycja nie może bez końca zajmować się sobą i płakać
bezsilnie, że zły PiS rozwalił w Polsce demokrację, choć to prawda. Ale nie można
też zwodzić nas zapewnieniami, że już za chwilę rozpocznie się koalicyjna
konstruktywna dyskusja i „nie oddamy pola”. Powiedziała to wicemarszałek
Małgorzata Kidawa-Błońska, komentując ostatnie głosowanie w Sejmie. Tu ma
rację, bo żeby oddać pole, trzeba je mieć.
Gdy się stoi w
gęstej mgle, trudno iść do przodu. Ale ona w końcu zacznie opadać, bo nie takie
mgły padały. Powinno się na tę chwilę przygotować porządną mapę drogową. Z
pytaniem, kto to zrobi, proszę do Wernyhory.
Stanisław Tym
Do ministra Błaszczaka
Antoni Macierewicz
pozostawił Służby Zbrojne w stanie całkowitego paraliżu decyzyjnego. Bo„dobra
zmiana" oznacza tam nic innego, jak kadrowe tsunami. Nikt nie wie, czy się
utrzyma, czy poleci, więc po co podpisywać papier? Ten, jak wiadomo,,,d...
chroni'" ale może też zabić.
Miniony tydzień w polityce to przede
wszystkim dość masywna wymiana ministrów oraz głosowanie w Sejmie w sprawie
aborcji. Wszyscy o tym piszą, także w POLITYCE, więc ja o czymś innym, żeby
się czytelnikom nie przejadło. Po namyśle postanowiłem sformułować skromny
postulat pod adresem nowo powołanego ministra obrony narodowej Mariusza
Błaszczaka - to jest nawiązanie do wydarzeń aktualnych - by po destrukcji,
którą uprawiał jego poprzednik, w niewielkim zakresie przywrócił Siłom Zbrojnym
zdolność do w miarę sprawnego, rutynowego działania. Skalę i głębię problemu
opiszę - na zasadzie pars pro toto - na przykładzie wojskowego lotnictwa
transportowego, bo to, jak się okazało, nie było w stanie zapewnić grupie
przygotowującej wizytę prezydenta w Kuwejcie samolotu, który
przetransportowałby ją na czas do tego kraju i z powrotem.
Całą sprawę opisał
„Fakt”, który - jak to tabloid - wysunął sensacyjną hipotezę, że do zamieszania
doszło, bo szef MON Antoni Macierewicz w ramach wojny toczonej z prezydentem
Andrzejem Dudą postanowił mu utrudniać wyjazdy zagraniczne. Pogrzebałem trochę
i - jak się spodziewałem - hipoteza o celowym działaniu ministra Macierewicza
okazała się wyssana z palca; prawda okazała się dużo bardziej ponura.
Najpierw niekwestionowane przez nikogo
fakty, MON bowiem nie zaprzeczał temu, że doszło do dwudniowego opóźnienia w
wylocie samolotu przeznaczonego dla funkcjonariuszy BOR i urzędników Kancelarii
Prezydenta. Jak napisała ówczesna rzeczniczka MON: „Wszystkie informacje
przypisujące MON jakiekolwiek działania na niekorzyść BBN i BOR (...) są
kłamstwem!”. Oznacza to tyle, że dziennik „Fakt” co do faktów opisywanych przy
pomocy zdań obserwacyjnych napisał prawdę, natomiast stwierdził nieprawdziwie,
że były to działania celowe na niekorzyść przygotowania wizyty prezydenta.
A przebieg wydarzeń
był następujący: w poniedziałek 18 grudnia ub.r. zaplanowany został wylot
oficerów BOR i przedstawicieli Biura Bezpieczeństwa Narodowego, którzy
odpowiadali za przygotowanie wizyty. Delegacja jednak nie wyleciała, bo nie
było sprawnego samolotu. Lot przełożono na wtorek. Wtedy, jak pisze „Fakt”,
okazało się, że zamiast z Warszawy maszyna wystartuje z Poznania. Ostatecznie
jednak transportowy hercules został uziemiony z powodu wycieku z silnika.
Sytuacja była poważna, bo wizyta prezydenta była zaplanowana na czwartek.
Tymczasem dwie casy oraz nowy gulfstream były z szefem MON w Afganistanie. W
końcu usterka herculesa została usunięta, ale wtedy zgody na lot nie wydało Ministerstwo
Obrony. Później decyzja została zmieniona i maszyna wystartowała. 5 km nad ziemią doszło jednak
do rozszczelnienia drzwi. Według informacji „Faktu” pilot musiał je zablokować
sznurkiem, po czym zawrócił na lotnisko w Powidzu.
W końcu samolot wyszykowano i grupa przygotowawcza wyleciała
z dużym opóźnieniem.
W tym opisie jedno stwierdzenie faktyczne
jest nieprawdziwe: że nie było sprawnego samolotu. Były, i były to casy. Wojskowi
posługują się pojęciem „współczynnika sprawności”, który mówi o tym, jaki
odsetek samolotów i helikopterów, który wojsko ma „na stanie”, jest zdolny do tego, by w danej chwili
zgodnie z procedurami wzbić się w powietrze. Normatyw w polskich siłach powietrznych
to 75 proc., ale jest to nieosiągalny ideał. W rzeczywistości w ciągu roku ten
wskaźnik waha się między 45 a
50 proc., co plasuje nas w solidnej europejskiej średniej (u Francuzów jest to
obecnie 46 proc.; Węgrzy, Czesi, Austriacy mają dużo niższy wskaźnik).
Oczywiście dla
poszczególnych rodzajów samolotów i wiropłatów ten wskaźnik jest różny. Z
pięciu herculesów, które mamy, jak jeden lata, to jest dobrze (wskaźnik - 20
proc.), fatalnie jest też z produkowanymi przez Świdnik SW-4 Puszczyk. Casy
mają bodaj najwyższy wskaźnik sprawności - ok. 60 proc., co oznacza, że z 16
samolotów tej marki zdolnych do lotu jest zwykle 10. Minister Macierewicz
zabrał dwie casy do Afganistanu, więc pozostało jeszcze osiem sprawnych.
Dlaczego zatem wbrew ekonomii i rozsądkowi grupie przygotowawczej przydzielono
herculesa, który, jeśli o ładowność chodzi, jest dwa razy większy niż casa, a
zużywa trzy razy więcej paliwa?
Po prostu pozostałe
i sprawne samoloty wykonywały przewidziane w grafikach rutynowe loty
transportowe. Trzeba zadać kolejne pytanie: skąd wzięło się tak duże opóźnienie
w wylocie herculesa, dłuższe niż usuwanie usterek? Odpowiedź brzmi: dlatego że
zgodnie z procedurami załoga samolotu po 12 godzinach służby musi mieć 12
godzin na odpoczynek. Ponieważ do obsługi herculesa nie skierowano załogi
zapasowej, to ta pierwsza pojechała do hotelu, żeby się wyspać.
No i mamy kolejne pytanie: dlaczego w
ramach minimum elastyczności w zakresie wykonania zadań rutynowych - w końcu
wylot samolotu z grupą przygotowawczą to nie jest trzęsienie ziemi - nikt w
dowództwie Sił Powietrznych nie podjął dwóch prostych decyzji: zmiany grafiku
rutynowych lotów sprawnych cas oraz - skoro zdecydowano się na herculesa -
dlaczego nie przydzielono mu drugiej załogi, skoro pierwsza zgodnie z
procedurami bezpieczeństwa nie mogła wylecieć?
Tu już w grę
wchodzi polityka. Minister poleciał do Afganistanu i ani jego, ani jego
zauszników nie było na miejscu. Od pół roku Siłom Zbrojnym brakuje inspektora
sił powietrznych, jest tylko pełniący czasowo jego obowiązki. I on, i jego
zastępca nie byli dyspozycyjni - jeden był na urlopie, drugi na kursie
generalskim, nie było więc komu podejmować decyzji o zmianie grafiku i
przydziale dodatkowej załogi, co wymaga złożenia podpisu na stosownym kwicie, a
sprawa była „polityczna”, bo związana z prezydentem.
W Inspektoracie Sił Powietrznych, podobnie jak w całych
Siłach Zbrojnych, wciąż trwa „dobra zmiana”, czyli kadrowe tsunami, nikt nie
wie, czy się utrzyma, czy poleci, więc po co podpisywać papier? Ten, jak
wiadomo, „d... chroni”, ale może też zabić.
Na tym przykładzie
można opisać stan całkowitego paraliżu decyzyjnego w Siłach Zbrojnych po
rządach ministra Macierewicza. Postulat, by jego następca umożliwił dowódcom
wojskowym bezpieczne podejmowanie drobnych decyzji, wydaje się uzasadniony,
skromny i mam nadzieję realistyczny, bo minister Błaszczak stale wprawdzie
demonstruje swój deficyt intelektualny, ale w drobnych sprawach to dobrze
poukładany urzędnik. Wszelkie śmielsze postulaty byłyby od realizmu odległe.
Ludwik Dorn
Słabe punkty planu Kaczyńskiego
Rekonstrukcja rządu
to był wizerunkowy majstersztyk. Ale czy Jarosław Kaczyński przestałby być
Jarosławem Kaczyńskim, gdyby zrzucił 30 kilo i zaczął nosić markowe garnitury?
Rekonstrukcja rządu na półmetku kadencji
otwiera prezesowi PiS nowe polityczne możliwości z wcześniejszymi wyborami
włącznie. Z odnowionym rządem i centrowymi twarzami Jaro sław Kaczyński mógłby
zapewne zagrać o większość konstytucyjną. Sejmowi politycy spekulują, że może
chcieć doprowadzić do nieprzedłożenia prezydentowi budżetu w terminie, by
zmusić go do rozpisania nowych wyborów.
Jednak ważny doradca
Andrzeja Dudy mówi „Newsweekowi”, że nawet w razie nieprzedłożenia prezydentowi
budżetu nie musi skracać kadencji Sejmu. A wcześniejsze wybory nie są w
interesie Dudy, bo gdyby PiS uzyskało większość konstytucyjną, to stałby się on
w układzie władzy niepotrzebny.
Jednak dzięki
rekonstrukcji rządu i pozbyciu się tych ministrów, którzy byli największym
obciążeniem, PiS może znowu iść do politycznego centrum. A bez tego nie miałoby
szans wygrać nadchodzących wyborów samorządowych w dużych miastach ani poprawić
relacji z Brukselą.
Prawo i
Sprawiedliwość na serio obawia się bowiem, że uruchomienie art. 7 traktatu UE
może spowodować spadek notowań. Z badań fokusowych, które PiS regularnie zamawia,
wynika, że jego poparcie może spaść, jeśli Polacy uwierzą, że Kaczyński chce
wyprowadzić Polskę z Unii. Wyborcy PiS uważali dotąd, że polexit to tylko
wymysł opozycji, ale art. 7 to już nie przelewki. Dlatego Morawiecki przekonał
Kaczyńskiego, że trzeba zrzucić z sań tych polityków, którzy zadarli z Unią -
przede wszystkim Witolda Waszczykowskiego i Jana Szyszkę.
Zasiadając w fotelu
premiera, nie stał się co prawda jeszcze realnym politycznym partnerem
Kaczyńskiego (tych jest tylko dwóch - Tadeusz Rydzyk i Antoni Macierewicz), ale
na pewno awansował do grona najważniejszych dworzan. To jemu Macierewicz
zawdzięcza dymisję, choć partia Kaczyńskiego próbuje obarczyrć winą prezydenta.
Ale ważny polityk z Nowogrodzkiej mówi, że losy byłego szefa MON ważyły się do
ostatniej chwili. Ostatecznie Morawiecki przekonał Kaczyńskiego, że z
Macierewiczem na pokładzie centrowe PiS nie wypali.
Jednak plan marszu
do centrum ma kilka słabych punktów. Przede wszystkim w Unii nikt nie nabierze
się na nowe twarze, jeśli nie pójdą za tym konkretne działania i powrót na
ścieżkę praworządności. Morawiecki po raz kolejny ma się spotkać z szefem
Komisji Europejskiej Jeanem-Claude’em Junckerem pod koniec lutego i ten będzie
oczekiwał konkretów. Według informacji „Newsweeka” nowy premier namawiał już
Kaczyńskiego na korektę ustawo sądach. Ale prezes powiedział, że nie ma o tym
mowy.
Kolejny słaby punkt
to nowi ministrowie, którzy mogą generować wizerunkowe kłopoty tak samo jak
ich poprzednicy. Trudno sobie wyobrazić, żeby Mariusz Błaszczak, który
przesiadł się z MSWiA do MON, przestał nagle straszyć uchodźcami i bronić
nacjonalistycznych bojówkarzy. Joachim Brudziński, choć inteligentniejszy od
Błaszczaka, także należy do twardego jądra PiS. Nowy minister zdrowia Łukasz
Szumowski, który podpisał deklarację wiary, zakazującą m.in. stosowania in
vitro, może być godnym następcą Konstantego Radziwiłła, walczącego z prawem
kobiet do antykoncepcji.
Problemem może być
też upokorzony Macierewicz, który przy wsparciu środowiska „Gazety Polskiej’’
mógłby zbudować własną partię. Kaczyński dziękował mu na ostatniej
miesięcznicy, żeby go dowartościować. Podkomisja smoleńska, której szefowanie Macierewicz
dostał na otarcie łez, już zapowiedziała, że w kwietniu opublikuje raport ze
swoich prac. Były szef MON nie może się wycofać z głoszonych od lat teorii
zamachowych. Dlatego raport będzie skierowany raczej do twardego elektoratu, a
nie do centrum. Szanse na to, że PiS zmieni swoją politykę, są raczej marne.
Bardziej prawdopodobne, że rekonstrukcja nie wytrzyma próby czasu.
Renata Grochal
Gdzie jesteś człowieku
Zdarzają się sytuacje, w których dzieją się
rzeczy magiczne i zapadają w pamięć. Jakieś cudowne sceny filmowe, niezwykłe
zagranic piłkarza, piękna suknia, zjawiskowa osoba na ulicy, zdanie przez
kogoś wypowiedziane. Niekiedy są to zdarzenia lekkie i bez znaczenia, jedynie
dodają uroku naszemu szaremu życiu, kiedy indziej mają niezwykły ciężar
gatunkowy i przechodzą do historii. Urastają do rangi symboli, a potem poeci
wiersze o nich piszą.
„Niech zstąpi Duch
Twój i odnowi oblicze Ziemi, tej Ziemi!” - powiedział Karol Wojtyła 39 lat temu
na dzisiejszym placu Piłsudskiego i przez plecy wszystkich Polaków, łącznie z
Edwardem Gierkiem, przebiegł prąd. Prosty zwrot, mistyczne zawołanie, które w
innych kulturach mogłoby stać się częścią zaklęcia voodoo, obudziło cały
naród. Tego dnia polski papież przekręcił kontakt w betonowej ścianie komunizmu
i zapalił światło nadziei. Już nigdy nic nie było takie samo.
Albo słynne: „Nie
pytaj, co Ameryka może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla Ameryki”
Johna Kemiedy’ego, które wygłosił w przemówieniu inauguracyjnym w 1961 roku.
Całe przemówienie trwało zaledwie 13 minut, tyle przemawia Kaczyński z
taboretu na Krakowskim. Ale obudziło i zjednoczyło podzielone społeczeństwo i
tchnęło w nie ducha optymizmu - wkrótce Kennedy doprowadził do końca walkę o
prawa obywatelskie czarnoskórych, za jego prezydentury Amerykanie
zapowiedzieli lot na Księżyc (i wkrótce polecieli), a w atomowym zwarciu z ZSRR
JFK wykazał pokerową twardość, bo wiedział, że ma za sobą naród.
W wielu ludziach
polityki panuje przekonanie, że wszelkie tego typu zdania symbole czy sytuacje
symbole są dziełem sprytnych autorów piszących im przemówienia czy
kombinatorów (spin doktorów) w rodzaju Bielana albo Brudzińskiego. Że to oni
podpowiadają liderom zawołania w rodzaju „Cała Polska z was się śmieje, komuniści
i złodzieje”. Te akurat, wykrzyczane obelżywie, zamknęły jakąkolwiek rozmowę
między Polakami na lata. Ale kiedy w 1963 r. podczas marszu na Waszyngton do
200 tysięcy ludzi przemawiał Martin Luther King, to piosenkarka Mahalia Jackson
zawołała nagle z tłumu: „Jakie masz marzenia, powiedz!”. I on, improwizując,
odpowiedział słynnym przemówieniem: „Mam marzenie.. Do tego trzeba talentu,
szóstego zmysłu, mądrości i społecznej wizji, a nie „zdradzieckich róż” rzuconych
spod kaniołki.
Tym się różnią
wielcy od małych. Tych ostatnich intelektualnie stać na znieważenie połowy
narodu, na wezwanie do bójki, do odrąbania ręki, wytropienia złogów, nazwania
współobywateli „ludźmi gorszego sortu” i porównania ich do „kolaborantów gestapo”
czy „szmalcownikow”. Na antypodach jest Nelson Mandela - nie ścigał, nie
wyzywał, nie wzywał do rozprawienia się z wrogami ludu, rozmawiał, jednoczył, w
końcu ze swoim przeciwnikiem De Klerkiem odebrali pokojową Nagrodę Nobla.
Wszystko to
wyświetliło mi się, kiedy moje czujne uszy usłyszały kilka zdań
wypowiedzianych przez Oprah Winfrey podczas ceremonii wręczania nagród Golden
Globe. Przemówił człowiek. Jej „za horyzontem jest nowy dzień, zły czas minął!”
zabrzmiało mocno i stało się zapowiedzią odnowy moralnej w społeczeństwie bez
zemsty. Uznano je za wstęp do prezydenckiej kampanii wyborczej 2020. Nikt nie
pyta, kim jest, bo każdy wie. Kobieta renesansu, wspaniała reporterka i
dziennikarka, aktorka, działaczka społeczna, telewizyjna gwiazda, której setki
rozmów widziałem. W każdej znajdowała ścieżkę szacunku dla rozmówcy, ale i
sprytnie obalała kłamstwa i mity. Od lat jest pozapolitycznym głosem narodu.
Nic działa w amoku. Amerykanie mają dość kłamstw, fake newsów, manipulacji i niewątpliwie
na kogoś takiego czekają. Bo na to czeka każdy naród. Każdy pragnie oddechu
ulgi, kiedy wszelkie polityczne świństwa i opresje, zniewagi i słowa pogardy
znikną wreszcie z ekranów.
Nie mamy w Polsce
takiej postaci. Nie widać jej na horyzoncie. Nikt nie zwiastuje nam nowego
dnia za horyzontem, nikt nie porywa tłumów. Na rozpaczliwe wezwania liderów
opozycji przychodzi garstka ludzi. Opozycja jest jak zlepek komórek czy zygota
- nie ma człowieka. Media międolą w kółko te same nazwiska, jakby deptały
kiszoną kapustę w beczce, wsączając do polskich głów kwękanie komentatorów i
obelgi Pawłowicz, której język przypomina cytaty z przemówień członkiń grupy
Baader-Meinhof. I nikt nie szuka nowego człowieka wielkiej klasy. A ten
człowiek musi gdzieś być. Musi.
Zbigniew Hołdys
Grupa rekonstrukcyjna
Coraz trudniej jest marzyć. Marzyłem, żeby
minister Macierewicz nie został zrekonstruowany. Marzyłem, żeby z naszego
wojska pozostała tylko kompania reprezentacyjna wzbogacona o orkiestrę i
szwadrony ułanów pod kierownictwem ambitnego historycznie, ale jednocześnie
utopijnego wojskowego cywila. Jak wiemy, nic z tych marzeń nie zostało.
Entuzjaści rekonstrukcji, czyli odtwarzania na nowo, w pierwszej kolejności
zajmują się zwycięstwami, których w naszej historii za wiele nie ma, dlatego
też największą popularność do tej pory ma bitwa pod Grunwaldem. Drugi etap
obejmuje rekonstrukcję narodowych klęsk. Prawda historyczna zostaje na boku, a
wysiłki organizatorów idą w kierunku przekształcenia klęski w zwycięstwo.
Rekonstrukcja panującego nam rządu ma coś wspólnego z chęcią udowodnienia, że
wprawdzie było świetnie, ale zmieniamy wszystko, żeby było jeszcze świetniej.
Zabawa z wyborcami polega na zastosowaniu najnowszych narzędzi marketingowych
i manipulacji milionami naiwnych, rozkochanych czy to w geniuszu pana
Jarosława, czy umiejętnościach językowych nowego premiera. Nie zaprzeczam, że
w sytuacji, gdy reprezentuje się nasz kraj zagranicą, lepiej jest znać język
obcy, niż rozmawiać z pomocą tłu macza. Ale kiedy zadaje się pytania o łamanie
konstytucji, to obowiązuje język polski. Czy zmiana w resortach siłowych ma dla
nas jakieś znaczenie? Być może wygląd i tryb dowodzenia polską policją przez
marszowego wodzireja spowoduje, że podlegli mu policjanci nie będą pili na
bosaka, tylko w firmowych butach. Być może przedstawiciel białej rasy, minister
od armii, rozpatrzy pozytywnie prawo pobytu na naszej ziemi czarnoskórych
żołnierzy amerykańskich. Być może młodzi, zaprawieni w korporacyjnych bojach
marketingowcy stanowiący sztab nowego premiera jeszcze bardziej zmanipulują
państwowe strategie. Generalnie jednak nic się nie zmieni, bo nie zmieni się
poparta silą ideologia. Rząd się zmienił, a siła i ideologia pozostały na
swoich miejscach, bo są najważniejsze. Tak mi dopomóż Bóg!
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Same dobre wiadomości
Jestem pewien, że czujecie, Drodzy Czytelnicy,
to samo co ja: zwykłą, ludzką ulgę. No, bo jednak ta sytuacja, kiedy
kierownictwo partii i państwa podnosi kraj z kolan, a jacyś krzykacze mu
przeszkadzają, była dosyć niekomfortowa. Nikt normalny nie lubi kłótni, a tu
przez ostatnie dwa lata nic tylko jazgot, zero konstruktywnego podejścia.
Męczące to było, nie ma co ukrywać.
Dlatego cieszę się,
że tak zwana opozycja poszła w końcu po rozum do głowy i postanowiła pomóc w
uspokojeniu nastrojów nad Wisłą. Najpierw wspaniale zareagowała na
rekonstrukcję rządu. Gołota po nokaucie, Brazylia po 1:7 z Niemcami na
mistrzostwach świata u siebie, łania sparaliżowana nocą na leśnym dukcie
światłem halogenów - to porównania dające pewne pojęcie o sytuacji sprzed
kilku dni, ale jakże niedoskonałe. Nie wiem. co było większe: zdumione oczy
liderów opozycji, którzy próbowali wydawać z siebie ciągi wyrazów
tłumaczących, że to nic takiego, a nawet zwycięstwo opozycji, czy moja
rozdziawiona przed telewizorem gęba, kiedy te skoki w przepaść podziwiałem.
Jeszcze mi nie
zszedł skurcz mięśni policzkowych, kiedy przyszło do głosowania w Sejmie w
sprawie skierowania do komisji ustaw okołoaborcyjnych. Przypomniała mi się
scena z filmu „Przyjęcie”, w którym Peter Sellers gra statystę. Ekipa filmowa
przygotowała właśnie wysadzenie w powietrze fortu wojskowego, by nakręcić eksplozję
w jednym ujęciu, gdyż drugiej szansy nie będzie. I kiedy wszyscy czekają, aż
reżyser wyda dyspozycje, kamery jeszcze nic włączone, nasz bohater, chcąc
zawiązać but, stawia nogę na detonatorze.
Dla ogólnego
spokoju w kraju to oczywiście cenne. Ale czy przywódcy opozycji - kierując się
skądinąd zrozumiałą chęcią dłuższego odpoczynku - choć przez chwilę pomyśleli
o strudzonym Jarosławie Kaczyńskim? Jakby mało tkwiło na jego barkach, to
teraz jeszcze będzie musiał opozycję budować. Swoją drogą, jak on to, biedaczyna,
zrobi? Czy jak teraz dał porządzić „liberałom", to Antka postawi na czele
opozycji? A za dwa lata zamiana? Jakieś losowanie? Gra w gorące krzesła na
komitecie politycznym PiS, a kto fajtłapa i bez krzesła zostanie, musi przez
rok poopozycjonować? Zamiast dyscyplinarki w młodzieżówce partyjnej po jakiejś
wesołej naradzie w terenie - zesłanie do opozycji?
Jak już
wspomniałem, rozumiem szlachetne intencje opozycji kryjące się za
samolikwidacją, ale z drugiej strony zastanawiam się, czyjej byłych przywódców
choć troszeczkę nie kusiło odebranie władzy PiS. Wiem, wiem, to takie banalne,
że niby jak jesteś w opozycji, to chcesz rządzić, klisze i to kiepskie, ale w
tej sytuacji, kiedy PiS wymontowało i ukatrupiło wszelkie bezpieczniki godnej
pożałowania liberalnej demokracji, przejęcie od nich władzy byłoby jak
wykupienie przez wygłodniałego krokodyla biletu na farmę antylopek. Niczego by
nie trzeba udawać. Każdego można by wywalić, każdą instytucję i zasadę
zlikwidować, ustawami oraz przepisami się podetrzeć, wszystko podane na tacy,
hulaj dusza, piekła nie ma. Słodko.
Skoro się nie da,
to każdy musi sobie radzić na własną rękę, więc chcąc jeszcze trochę porobić w
swoim fachu, podpatrzę, jak w tej nowej spokojnej Polsce powinno wyglądać
dziennikarstwo. A któż to wie lepiej niż fachowcy z „Wiadomości"? Jeszcze
nie skończyła się akcja ratownicza na Okęciu po awaryjnym lądowaniu bombardiera
LOT, któremu nie otworzyło się przednie podwozie, a już dowiedzieliśmy się z
naszego ulubionego programu informacyjnego, że to wina Tuska. Bo w 2012 roku
jego rząd zgodził się na kupno ośmiu wspomnianych samolotów. Dowodem
ostatecznym na kolejną lotniczą zbrodnię słusznie minionego reżimu było
zdjęcie Donalda w kabinie rzeczonego bombardiera. Można? Można!
Więc dodani tylko,
że w ostatni piątek Donald Tusk, występując w Sofii z okazji objęcia przez
Bułgarię przewodnictwa Unii Europejskiej, wygłosił całe przemówienie po
bułgarsku. Nie wiem, jak Wam, Drodzy Czytelnicy, ale mnie się zrobiło niedobrze.
Mało, że folksdojcz i szmalcownik reprezentujący określone, ale na pewno
niepolskie interesy, to jeszcze judzi cyrylicą?
Ale prawda o tym
panu. znana doskonale w Polsce, zaczęła już docierać i poza nasze granice.
Proszę zwrócić uwagę, że w trzecim sezonie serialu „Czarne lustro”, w odcinku
pod wiele dającym do myślenia tytułem „Znienawidzeni”, jeden z odrażających
antybohaterów, raper wygłaszający haniebne komentarze pod adresem swego
uroczego dziecięcego fana, nosi przydomek „Tusk”. Przypadek? Nie sądzę.
Marcin Meller
Wojna Stalina z elitą
Lenin doznał pierwszego udaru mózgu w 1922
r. Nie przerwał jednak pracy. Wiele czasu poświęcał na układanie list
intelektualistów, których chciał deportować z kraju. „Aresztować tych kilkuset
dżentelmenów i jeśli się nie zdeklarują co do motywów - wyrzucić!” - mówił.
Cytuję według
książki pisarza i publicysty angielskiego Simona Ingsa, „Stalin i naukowcy”
(tłumaczenie K. Kurek), na której bezceremonialnie opieram ten felieton.
Najpierw Orlando Figes, potem Simon Montefiore (patrz moje z nimi rozmowy:
POLITYKA 51/08 i „Pomocnik Historyczny” 2/09), teraz Ings - jak ci Anglicy to
robią, że piszą takie dobre książki o Rosji?
Plan Stalina miał
doprowadzić do całkowitego usunięcia starej elity technicznej (oraz wszelkiej
innej), na której poparcie nie mógł liczyć, i zastąpienia jej masą młodych,
proletariackich inżynierów kształconych na kolanie. W okresie 1928-32 w
szkoleniu stosowano metody wojskowe, a „grono studenckie ogarnęło
przerażenie”. W niektórych miejscach w ogóle zarzucono teoretyczną naukę
fizyki i chemii, kładąc nacisk na „produktywną praktykę”. Walka z wrogą inteligencją
zaostrzyła się po zdemaskowaniu „sabotażystów” niemieckich, którym zarzucano
plan zniszczenia kopalń w pobliżu miejscowości Szachty. Na pokazowy proces, w
którym oskarżał złowrogi prokurator Andriej Wyszyński, zjechało ponad stu
reporterów oraz sto tysięcy (!) spędzonej młodzieży, pionierów i chłopów.
Pięciu oskarżonych stracono. Była to pierwsza salwa w pracowicie zaplanowanej
wojnie z elitą techniczną, w której skazano tysiące inżynierów - najlepiej
wykształconych i doświadczonych. Procesy przebiegały w atmosferze paranoi i
ksenofobii, miały zastraszyć krnąbrnych robotników. Ksenofobia na ogół
towarzyszy walce z elitą, ponieważ jej członkowie znają języki, mają kontakty
za granicą, bywali na kongresach, publikowali w czasopismach, przyjmowali
rewizyty, a wygłodzeni rewolucjoniści jeszcze nie.
W stosunkowo
nielicznych niezależnych instytucjach Stalin widział zagrożenie dla swojej
wszechwładzy. Jedną z nich była „bezwstydnie liberalna” Akademia Nauk. Były to
organizmy niepokorne, które usiłowano pozyskać, podsypując od czasu do czasu
grosza „arystokracji umysłowej”, ale jednocześnie grożąc, że władza musi
bronić się przeciwko swoim wrogom.
Rewolucyjna
profesura zainicjowała kampanię pisania listów do władz, donosząc, że Akademia
jest „prawicującą organizacją skupiającą w swoich rękach zbyt wielką władzę” i
utrzymującą kontakty wyłącznie z zachodnimi naukowcami, wrogimi wobec
socjalizmu. Partyjni uczeni domagali się więcej swoich towarzyszy w składzie
Akademii Nauk, a gdy trzech z nich zostało przepchniętych, budżet Akademii
zwiększono o 40 proc. Dotychczasowy prezes ustąpił, nazywając nową Akademię
„bladą kopią” i Akademią Komunistyczną. Dla swoich władza miała pieniądze, dla
innych - pusta kasę. Rozsądek podpowiadał, gdzie stoją konfitury. Nowo wybrani
członkowie naprędce napisali nową konstytucję Akademii, całkowicie
podporządkowując ją partii. Moralnie i politycznie zdrowe
Stowarzyszenie Pracowników Nauki i Techniki dla Promowania
Budowy Socjalizmu w Związku Radzieckim „rzuciło nawet wyzwanie tajnej policji
politycznej, OGPU, by współzawodniczyła w zakresie »obnażania ruiny«” (!) -
pisze Ings.
„Niewielu - czytamy - otwarcie sprzeciwiło się
tym reformom i niewielu miało okazję, tak jak Iwan Pawłow, drzeć pasy z
członków rządu za ten akt wandalizmu”. „Żyjemy pod rządami okrutnej reguły
głoszącej, że państwo i władze są wszystkim, a człowiek i obywatel są niczym -
powiedział publicznie Pawłow. Publiczność osłupiała (...) a komuniści opuścili
salę”.
Wiele wybitnych postaci radzieckiej
biologii dosłownie ustawiało się w kolejce, by wychwalać kolektywizację, która
zagłodziła na śmierć miliony ludzi i która stanowiła zupełnie świadomie broń
masowego rażenia służącą do wyniszczenia całej klasy względnie zamożnego chłopstwa,
okiełznania i podporządkowania radzieckiej wsi, a także zdziesiątkowania
ludności Ukrainy, kłopotliwego państwa satelitarnego Rosji - pisze Ings.
Rewolucja kulturowa
- czytamy - doprowadziła do marginalizacji całej wykształconej klasy, w czasie
gdy rząd radziecki, w pogoni za przyspieszoną industrializacją, zapragnął
nowych, praktycznych pomysłów. Korzystali z tego nie tylko wizjonerzy, których
porywał rozmach historii, ale i rozmaici ekscentrycy, „wariaci w typie
dziwaków”, jak o nich pisał amerykański inżynier John Littlepage, pracujący w
przemyśle górniczym. Państwowe instytucje zapowiadały wielki plan przeobrażenia
przyrody, przemianę klimatu, tworzenie i powstrzymywanie deszczu, podgrzewanie
Syberii. Nie brakło także inicjatyw indywidualnych hochsztaplerów.
Olga Lepieszyńska,
prywatnie zaprzyjaźniona z Leninem i jego żoną (byli w tej samej mieścinie na
zsyłce), towarzysko była urzekająca i bezinteresowna. Zwalczała antysemityzm
i opiekowała się sierotami. „Jako naukowiec była jednak tragicznie nieudolna”.
Pewnego razu obwieściła akademickiej radzie Instytutu Morfologii, że kąpiel w
sodzie ma działanie odmładzające w przypadku starszych osób, a w przypadku
młodszych - konserwujące. Lekarz Jakow Rapoport zapytał sarkastycznie, czy
zamiast tego można by użyć wody gazowanej. Lepieszyńska, w ogóle nie odczytując
sarkazmu, odparła rzeczowo, że nie. Kilka tygodni później w Moskwie wyprzedano
zapasy sody w sklepach.
Jeszcze w 1950 r.
Lepieszyńska dostała Nagrodę Stalinowską. Wraz z całą rodziną rozcierała w
moździerzu nasiona buraka, by udowodnić, że każda część zalążka rośliny może
kiełkować, i utrzymywała, że sfilmowała proces powstawania żywych komórek z
materiałów niekomórkowych. W rzeczywistości sfilmowała śmierć i rozkład komórki,
po czym na projektorze puściła film od tyłu.
Walka z elitą
intelektualną stanowiła dla jej członków wielką próbę charakterów: kłamstwo
albo represje. W obliczu szalbierstwa Olgi Lepieszyńskiej nie odezwał się nikt
z obecnych. Jak pisze Ings, nie znalazł się ani jeden Giordano Bruno.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz