Niepodległość
odzyskana w ostatnich wyborach obudziła w Danielu J. instynkt seryjnego
mordercy na tle patriotycznym.
Edyta Gietka
Sfrustrowany
Daniel J., kolekcjoner militariów, w czasie wolnym od nałogów imający się źle
płatnych prac remontowych u poniżających go jaśniepaństwa, poczuł się
u siebie z nastaniem wolnej Polski w roku 2015. Bywając w cudzych domach z
racji remontów, rozpoznawał w Legnicy jeszcze wielu zdrajców narodu, których
nie dosięgła sprawiedliwość. Uznając, iż to dobry moment na ostateczne rozliczenie
się z elitą na szczeblu lokalnym, zlikwidował czterech staruszków przypominających
mu komunizm.
Jedno antypolskie
zdanie
Państwo
W. długo naradzali się nad odmalowaniem trzech pokoi z miniaturową kuchnią. Dla
podeszłych wiekiem W., wiodących nieurozmaicony tryb życia, było to bowiem
wydarzenie. Daniela J., majstra w rozsądnej cenie, naraili im kuzyni. Wszedł z
pędzlem w sierpniu, dobrym miesiącu na schnięcie. Pani W. na bieżąco relacjonowała
rodzinie przez telefon postępy w ścianach. Ten majster, utyskiwała, ślamazarny,
robi sobie częste nikotynowe przerwy, ponadto zamulony cytrynówką mówi sam do
siebie, śmiejąc się przy tym głupkowato.
Nie
chcący się denerwować pan W. nawet nie wychodził z pokoju. Czasem w drodze do
ubikacji wytykał niedoróbkę, Daniel J. kłaniał się wówczas kapeluszem z
gazety, odpowiadając zrobi się boss. Nagle zamilkli.
Córka
zastała ich leżących na wznak ze sztucznymi szczękami u wezgłowia. Zbierały się
na klatce niedowierzające sąsiadki. Kto mógł zrobić takie coś? Przecież żyli
bez rozgłosu, wrogów i kosztowności. Pogodni. On górnik rencista po kilku zawałach
i jednym udarze, wsparty łokciami o balkonik przesiadywał na wersalce przed tefałenem
ustawionym głośno z racji głuchoty. Ona po wycięciu żołądka, nie dość stara na
świadczenia, pozostawała na jego utrzymaniu. Wychodziła pod blok w towarzystwie
łysego ratlerka, ostatnio pochłonięta rewitalizacją mieszkania.
Będący już na fajrancie
Daniel J., zobaczywszy policjantów zmierzających w jego kierunku, podjął próbę
ucieczki na rowerze. Obezwładniony profesjonalnym chwytem, grzecznie zdjął
wojskowy kapelusz i wyjaśnił, co zaszło, z nieskrywaną satysfakcją.
Nie
powie, początkowo pani W. była dla niego przedobra. Słodka bułeczka do kawy,
dwudaniowy obiadek. Zwracała się per panie Danielku. On oponował:
- Jaki ze mnie pan? Rozmawiali wyłącznie o ścianach,
nie poruszając tematów z dobiegającego tefałenu. Dniówki otrzymywał
regularnie.
Z
czasem przestała go szanować, obarczała coraz cięższą pracą, poganiając przy
tym. Poczuł się popychany. Odmalował już dwa pokoje i wchodził z pędzlem do
kuchni, kiedy W. wytknęła krzywo położoną gładź na suficie. Każąc to wyrównać,
zaczęła obrażać przy tym z imienia i nazwiska pamięć ojca Daniela J., śp.
zawodowego
żołnierza, oraz wszystkie te lata,
jakie spędził u jego boku. (Do tatusiowego oddania Polsce Walczącej jeszcze
powróci). Wymamrotała coś w stylu: - Nie myśl, że ty i twój tato
ułożycie na nowo świat. Dokładnie nie
przytoczy użytych słów, gdyż były - jak by to powiedzieć - przesadnie
inteligentne, lecz dotarł do niego ich sens. W. wyrażała się lekceważąco o
walczących z komunizmem bohaterach, którzy przelewali krew, zarówno za wolność
Daniela J., jak i państwa W.
Wstrząsnęło
nim to. Chwycił młotek ciesielski i chciał nauczyć babę patriotyzmu, co nie
było proste, bo szczególnie żywotnie uciekała po mieszkaniu. Barkiem wepchnął
ją do kuchni. I stało się. Następnie poszedł do pokoju, gdzie przygłuchy W.
wiercił się na tapczanie niespokojnie. Nic do niego nie miał, przecież nie
ubliżył ojczyźnie, ale, niestety, tam był. Żeby - jako osoba niewinna - nie
męczył się zanadto umieraniem, wziął ze stołu ząbkowany nóż do chleba i
przeciął mu obie tętnice udowe. Z doświadczeń kibica wiedział, iż to najlepszy
sposób na szybkie wykrwawienie. Po wszystkim wziął sobie ciastko z półmiska i,
spożywając je, nasłuchiwał, czy definitywnie umarli.
Pewna
komunistyczna pidżama
Aby
panowie policjanci nie mieli wątpliwości, że jest za niepodległością bezwarunkowo,
Daniel J. wtrącił mimochodem, iż nie pierwszy raz dokonał ojczyźnianych
porachunków. Poprzednią operację przeprowadził zimą.
Był
lutowy przestój w remontach skłaniający do rozmyślań o życiu. Ów ponury
nastrój zbiegł się z pierwszą rocznicą śmierci ojca (o niedocenionym Antonim J.
opowie w dalszej kolejności). Czcząc jego pamięć piwem tyskim, zapragnął uhonorować
nieboszczyka czymś doniosłym.
Przypomniał sobie wówczas, jak za
dziecięcych lat podczas niedzielnego spaceru tato wskazał palcem okna państwa
B. w poniemieckiej kamienicy. - Tu – rzekł - mieszkają dwie sztuki.
Co dokładnie knuli przeciw Polakom, nie powiedział, rzekomo było tajne.
Ściszył tylko głos i, mrugnąwszy jednym okiem, dodał: - Pomyśl. Daniel
zawsze miał na uwadze to wskazanie. Teraz przyszła mu do głowy myśl, że skoro
nadeszły sprzyjające czasy (szkoda, że nie dożył ich tato), pora się
rozliczyć.
Odczekał,
aż nadejdzie noc, po czym wślizgnął się do ich mieszkania na rozeznanie, jakie
narzędzia będą najbardziej przydatne do zabicia w tym konkretnym przypadku.
Przyświecając sobie zapalniczką, obejrzał chrapiących B. i ubodło go, że mimo
komunistycznej przeszłości żyją niczym pączki w maśle. Ona, tęga damesa, spała
ufryzowana na dygnitarzową z lat 50., on w białej piżamie do kostek w stylu
peerelowskiego generała.
Wygląd
mówił sam za siebie. Potwory, nie patrioci. Daniel J., wypity, ale bynajmniej
nie pijany, w duszy poczuł, że to ewidentni zdrajcy narodu. Mało tego. Rozglądając
się, dostrzegł pod ścianą kijki do chodzenia dla rekreacji, nad kredensami
wyłożonymi szydełkowaną serwetą portrety przodków stylizowane na antyk, patery
z owocem egzotycznym itp. W powietrzu wisiało jaśniepaństwo. Nie zamierzał
tolerować tego dłużej w swoim kraju.
Upewniwszy się, kto chrapie w
którym pokoju, wrócił wzburzony do swojej piwnicy przejrzeć remontowe
akcesoria. Uznał, że łom nie nadaje się, gdyż
może damesę wystraszyć, a chciał, by - choć kolaboranci - umarli w
miarę bezstresowo. Wybrał metalowy młotek i (przypadkowo się złożyło)
biało-czerwone rękawice ogrodowe. Powiedział sobie: - Ch...j, mus to mus.
Świtało. B. właśnie podnosił się z wersalki, sięgając po insulinę. Daniel J.
klepnął zdrajcę od tyłu, zwracając się do niego: - No i co? W drugim
pokoju przebudzona B. szukała po omacku inhalatora na astmę.
Już chował za pasek młotek
owinięty w szydełkowaną serwetę, gdy usłyszał charczenie. Wrócił. Przecież nie
mógł zostawić ich - choć wrogowie - na powolną śmierć. To, bądź co bądź,
cierpienie. Z mieszkania nie zabrał absolutnie nic, co stanowiło materialną
wartość. Chodziło o imponderabilia.
Zaniepokoiło
sąsiadów, gdy rankiem B., niedomagający na serca oraz kolana, nie wychylili się
z okna na pogawędkę. Pan B. wsparty o parapet przechwalał się ostatnio, iż
jego życiowe perypetie (co prawda w dużym skrócie) wydało na kredowym papierze
muzeum historii miedzi. Opowiadał redaktorce m.in. o tym, jak będąc studentem
górnictwa w Leningradzie, zapoznał się z Haliną, a po śmierci Stalina
sprowadził do Polski, pokładając nadzieje w odwilży. Potem on spełniał się na
dyrektorskich kopalnianych stanowiskach, ona jako rusycystka z powołania. Aż,
nie wiedzieć kiedy, nadeszła starość. Teraz on, sięgając po tabletki,
przestawia na kredensach kryształy o milimetr, ona przesuwa je na miejsce.
Cieszyło go, że jest słuchany.
Znalezieni
na wznak jeszcze przed obiadem. Nigdy nie zamykali drzwi, żeby w razie
zawałów był do nich łatwy dostęp.
Skrajnie żołnierska dusza
Wracając
do śp. ojca, wiernego żołnierza jednostki w Legnicy na stanowisku starszego
sierżanta. Od małego chował Daniela J. na prawdziwego Polaka. Prowadził na
wszystkie defilady (te po 1989 r. ma się rozumieć), pozwalał bawić się
amunicją, postać na warcie, wieczorem zaś animował narodowowyzwoleńcze rozmowy.
O tym, jak upokarzano nas pod zaborami, niemiecką, potem ruską okupacją. W PRL
- powiadał - żyło sporo ludzi przyzwoitych, ale zdrajców jeszcze więcej. Ubolewał,
że choć doprowadzili do tragedii niejedną rodzinę, nie ponieśli konsekwencji i,
pławiąc się w dobrobycie, plują w twarz Polsce Walczącej, a jeśli umrą, to
niezasłużoną śmiercią naturalną. Przebąkiwał też o Katyniu, przestrzegając morda
w kubeł. Daniel początkowo myślał, że Katyń to jakaś osoba. Odnosiło się
wrażenie, iż tato wyprzedza fakty. Jakby przeczuwał nadejście wolności,
której, niestety, nie doczekał.
Po
wieloletniej służbie dla ojczyzny nagle zwolnił się z wojska i podjął pracę w
Herbapolu, nie informując o przyczynach. Oświadczył tylko, że nie chce dać się
zgnoić. Wyczuwało się jednak, iż miał do kogoś jakiś żal, skutkujący nerwicą.
Sprawiedliwy do przesady. Regularnie wymierzał synom zasłużone kary.
Umierając, zapowiedział, by żałoba po nim trwała rok. Równiutko co do dnia.
Daniel J. celebrował ją po żołniersku, wychodząc na Legnicę w ubraniu
moro, biało-czerwonych szelkach i kapeluszu a la Afganistan, z naszywką
ze swoim nazwiskiem na rondzie.
Wszystko
to doprowadziło go przed wysoki sąd. Czuje się już zmęczony ciągłym staniem na
pierwszej linii frontu.
Ogólny życiowy dyskomfort
Dzielił
się z biegłymi psychiatrami dotykającym go upokorzeniem, począwszy od
urodzenia. Rocznik ’77, z zawodu technik mechanik obróbki skrawaniem,
przeważająco bezrobotny. Służbę wojskową odbył w terminie, niestety, orderów
ani odznaczeń nie posiada. Niezłomność w poglądach manifestuje poprzez bicepsy:
na lewym wytatuowana ręka z mieczem w laurowych liściach, na prawym czaszka w
hełmie wikinga. Przelotnie sympatyzował z obozem radykalnych narodowców.
Oglądał Romana Giertycha w telewizji, słuchał zespołu muzycznego Legion
i wzruszał, kiedy policja odprowadzała go na dworzec
w dużej grupie idących z polskim hymnem na ustach.
Z
czasem życiowe katastrofy, na które nie miał wpływu, wzmogły w nim apetyt na
etanol. Z tego powodu 16 razy uwięziony w miejskiej izbie wytrzeźwień, w dodatku
obciążany należnością za nocleg. Jak miał uregulować tę kwotę, skoro odmówiono
mu zasiłku? Niech biegli psychiatrzy powiedzą, czy jego winą jest niepowodzenie
miłosne z konkubiną, mającą wstręt do mężczyzn stwierdzony medycznie? Czy można
zostawić kogoś z powodu paru kopniaków i jednego zepchnięcia ze schodów
przypadających na kilkuletni związek?
W dodatku konkubina, robiąc mu na
złość, odmawia widzeń ze wspólnym synem, karząc alimentami w wysokości 300 zł,
których nie ma z czego uiścić. A przecież starał się partycypować w
wychowaniu, przynosząc syneczkowi jogurciki. To tylko kropla w morzu doznanych
krzywd.
Ku
zdumieniu Daniela J. wysoki sąd, orzekając dożywocie, nie wziął pod uwagę, iż
humanitarnie walczył o to, by - bądź co bądź - zdrajcy umarli komfortowo.
PS Inicjały zmieniono.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz