Na końcu obranej
przez Morawieckiego i PiS drogi znakiem naszej gospodarczej suwerenności będą
znów - jak za czasów Gierka - polopiryna i polo cockta, podróbki światowych
marek wypuszczane z państwowych fabryk
Sztandarem
obozu rządzącego dziś Polską stał się agresywny etatyzm. A piewcą tego
etatyzmu jest Mateusz Morawiecki. Każdy dzień przynosi jego nowe deklaracje. Na
sponsorowanym przez spółki skarbu państwa kongresie biznesu zaprzyjaźnionego z
władzą ogłasza, że „do organizacji życia gospodarczego nie ma lepszego instrumentu
niż państwo”. Na Pomorskim Kongresie Obywatelskim przypomina, że „kapitał ma
narodowość”. W expose
zapewnia, że pod jego władzą „państwo wraca
do gry na poważnie”.
Występując już jako premier (z niegdysiejszym
wolnorynkowcem Jarosławem Gowinem u boku), Morawiecki zapowiada, że za kilka
lat Polacy będą kupować polskie lekarstwa, tak jak Niemcy niemieckie. Nawet
się nie zająknie o tym, że Niemcy mają Bayera i inne firmy, które wydają
miliardy euro na badania, wdrożenia i produkcję nowoczesnych leków. Polskie
państwo takich środków nie ma, więc Morawiecki inwestuje w symbol. Ogłasza
rychłe powołanie państwowego Instytutu Biotechnologii Medycznej, który pozwoli
„spolonizować leki”.
Wygląda na to, że wcześniej czy później
znakiem naszej gospodarczej suwerenności będą znów, jak za czasów Gierka,
polopiryna i polo cockta - podróbki światowych marek wypuszczane z państwowych
fabryk.
PARTIA INWESTOREM
Jarosław Kaczyński i
Mateusz Morawiecki używają określeń „państwo” i „renacjonalizacja” w odniesieniu do działań służących
upartyjnieniu polskiej gospodarki. Kaczyński oddaje bowiem rządy w państwowych
spółkach nie żadnemu państwu, nie wysoko wykwalifikowanym urzędnikom służby
cywilnej (którą zniszczył jedną z pierwszych ustaw uchwalonych po zdobyciu
władzy) czy profesjonalnym menedżerom. Oddaje je swym wiernym partyjnym żołnierzom,
których główną kompetencją jest „znajomość partyjnego programu” (jak powiedział
w przypływie szczerości Marek Suski o nominowanej do zarządu PZU Małgorzacie
Sadurskiej). Stali się oni prezesami banków, instytucji ubezpieczeniowych i
koncernów energetycznych.
Za czasów PiS spółki skarbu państwa rozrosły
się w sektorze finansowym i energetycznym, zatrudniając partyjnych działaczy i
odprowadzając gigantyczny haracz na partyjną propagandę i polityczną korupcję. A Morawiecki i Kaczyński - niczym Babiuch i Gierek - wbijają przed kamerami łopaty w ziemię, symbolicznie
inicjując rozmaite państwowe inwestycje. Za każdym razem „wielkie”,
„mocarstwowe”, choć czysto propagandowe. Rozpoczęcie budowy największego
polskiego promu pasażerskiego ogłoszono w stoczni, która nie ma możliwości, by
taki prom zwodować. Mikołaj Wild, któremu PiS zleciło zbudowanie gigantycznego
lotniska w szczerym polu między Warszawą a Łodzią, ogłosił, że jeśli tam się
nie uda, to ma już alternatywną lokalizację „pod Grójcem”.
Ta wszechwładza PiS-owskiego państwa, w
połączeniu z jego oczywistym niedowładem, doprowadziła do sytuacji, w której
cały rozwój Polski odbywa się dzięki funduszom unijnym i konsumpcji prywatnej
napędzanej przez wydawanie budżetowych pieniędzy. 500+, gigantyczne wypłaty
dla górników, obniżenie wieku emerytalnego to dziś kokaina polskiej
gospodarki, dzięki której Polacy mają się czuć mistrzami Europy. Jakie są
efekty takiego „lekarstwa” - wiadomo. Nawet jeśli na początku daje ono złudne
poczucie bycia Maradoną. Kiedyś zresztą się skończy, bo nawet teraz, w czasach
niebywałej europejskiej koniunktury, zadłużenie państwa rośnie. Skończą się też
fundusze unijne - trudno oczekiwać, by pan Schmidt i pani Dupont chcieli bez końca finansować ze swych podatków
autorytarne władze Polski, zachowujące się niczym cham w gumofilcach, który
wszedł na europejskie salony, „narobił na środku i śmieje się, że nic mu nie
zrobią” - by odwołać się do sformułowania Włodzimierza Cimoszewicza.
Tymczasem inwestycje prywatne, które są
zawsze i wszędzie głównym źródłem bogactwa narodów (a nie zasiłki czy
inwestycje państwowe - czego dowodzi los PRL), ciągle spadają. Ich udział w
polskim PKB jest niższy niż kiedykolwiek w ostatnim ćwierćwieczu.
BANKSTER, CZYLI
POPULISTA
Wiarygodność Mateusza Morawieckiego jako twarzy polskiego
etatyzmu nie jest wysoka. Warto pamiętać, że człowiek, który po wstąpieniu
do PiS niczym mantrę powtarza, że „kapitał ma narodowość”, jeszcze pięć lat
temu nie miał nic przeciwko temu, że biuro maklerskie kierowanego przezeń banku
obsługuje próbę wrogiego przejęcia tarnowskich Azotów przez rosyjski Acron.
Gdyby owa transakcja się powiodła, bank miałby gigantyczny zysk, jego prezes
wysoką premię, polskie rolnictwo zaś kupowałoby nawozy od Rosjan, którzy po
zdobyciu w Europie niemal monopolistycznej pozycji mogliby dyktować na nie
kosmiczne ceny.
Mateusz Morawiecki, dziś zwolennik twardego
etatyzmu na potrzeby Kaczyńskiego, w swym niedawnym jeszcze wcieleniu lobbował na rzecz sprzedaży państwowego Ciechu
Janowi Kulczykowi. Jego bank dostarczył ogromnego finansowego lewara dla tej
transakcji (kolejne bonusy dla udziałowców i prezesa). A kiedy Irlandczycy
sprzedawali BZ WBK, a przejąć chciał go państwowy bank PKO BP, Morawiecki
lobbował po ministerstwach (w których miał kolegów z podziemia i z AWS), za
sprzedażą banku hiszpańskiemu Santanderowi, który jako prezesowi i lobbyście
oferował mu o wiele więcej niż polskie
państwo.
Żeby zarobić swoje miliony (majątek o
wartości 15 mln złotych według własnego
oświadczenia majątkowego), Morawiecki zachowywał się przez lata jak klasyczny
cyniczny „bankster” - nic sobie nierobiący z narodowych sztandarów. Aby dostać
od Kaczyńskiego posadę ministra rozwoju i finansów, a teraz premiera,
zachowuje się jak przykładny Polak-katolik-etatysta. Publicysta Witold Gadomski,
zastanawiając się nad prawdziwymi poglądami i kompetencjami Morawieckiego,
nazwał go złośliwie „specjalistą od zarządzania karierą” (własną - rzecz
jasna). Ryszard Petru, który zna obecnego premiera z okresu, gdy obaj pracowali
w sektorze finansowym, mówi o nim, że „zawsze umiał się dostosować do oczekiwań
głównego udziałowca”.
Morawiecki to rasowy cynik, jednak Jarosław
Kaczyński zobaczył w nim coś więcej - jednego z tych prawicowych chłopców z
antykomunistycznego podziemia lat 80., któremu po młodzieńczej przygodzie
pozostał głód zarówno pieniędzy, jak i poczucia misji. Pieniądze zarabiają
często jako lobbyści - na skrzyżowaniu biznesu i polityki, w której mają
wyniesione z tamtych czasów kontakty. Potrzebę misji zaspokaja Kościół,
martyrologiczny patriotyzm albo rytualny antykomunizm. Trochę na zasadzie
kotwiczek z Polską Walczącą albo rybek jako symbolu chrześcijaństwa, którymi
ozdabiają zady swoich bmw czy audi. Takich wiecznie niedojrzałych prawicowych
chłopców, rozdartych pomiędzy nihilizmem i fanatyzmem, Jarosław Kaczyński
uwodzi bez trudu. Daje im poczucie misji, a jednocześnie odpuszcza grzech
chciwości i pychy.
KAPITALIZM BEZ
WOLNOŚCI
Teraz Morawiecki ma
spełnić marzenie Kaczyńskiego i
zbudować mu w Polsce „nieliberalny kapitalizm” - bez wolności, bez państwa
prawa, przy przymkniętych granicach i przywróconych barierach celnych.
Kapitalizm bez przetargów, bez równego dostępu do rynku, oparty na partyjnym
klientelizmie.
Taki ustrój był od niemal trzech dekad
marzeniem tych wszystkich - po stronie zarówno postsolidarnościowej, jak i
postkomunistycznej - którzy nigdy nie pogodzili się z całkowitym upadkiem
PRL. W książce „Postkomunizm” z 2001 r. Jadwiga Staniszkis zgromadziła
wszystkie marzenia zwolenników „narodowego kapitalizmu” z lat 90. Miał to być
model chiński - na mniejszą, nadwiślańską skalę. Sama Staniszkis w artykułach
i wywiadach z tamtego czasu jako wzory pozytywne
podawała Białoruś Łukaszenki i Słowację Meciara (systemy Putina i Orbana jeszcze się wtedy nie narodziły). Ten „ustrój
mieszany”, „nieliberalny kapitalizm”, ta gospodarka rynkowa bez wolności
obywatelskich miała się opierać na podatkowych i celnych preferencjach dla
„narodowego kapitału”, na zablokowaniu dostępu do polskiego rynku inwestorom
zachodnim, zwłaszcza europejskim. Państwo miało oferować wybranym oligarchom
(Staniszkis sądziła, że będą to oligarchowie postkomunistyczni, ale
historyczne podziały były dla niej drugorzędne) monopolistyczną pozycję na
kluczowych rynkach (bankowość, energetyka, media, spora część usług i handlu,
górnictwo i stocznie, budownictwo mieszkaniowe, inwestycje infrastrukturalne).
A płacić za to wszystko mieli polscy konsumenci, skazani na produkty i usługi
droższe oraz gorszej jakości; czyli na konsekwencje zamkniętego rynku i
zadekretowanych przez państwo monopoli.
Kaczyński był wtedy wytrwałym czytelnikiem
tekstów Jadwigi Staniszkis. Tyle że uważał ją za osobę naiwną. Gdy bowiem ona
autentycznie myślała o zbudowaniu cywilizacyjnej alternatywy dla liberalnego
Zachodu, on w takim modelu kapitalizmu państwowego widział przede wszystkim
narzędzie osobistej władzy - szansę na przejęcie przez partię kluczowych firm i
własności, zbudowanie szczelnego klienteli- stycznego systemu.
Wolny rynek, samorząd lokalny, niezawisłe
sądy, niezależna od partyjnego uznania własność prywatna... Wszystkie te realne
zdobycze polskiej transformacji przekreślały marzenie Kaczyńskiego o scentralizowanej władzy. W tekstach programowych i
wywiadach z lat 90. (m.in. w głośnym wywiadzie udzielonym Teresie Torańskiej)
Kaczyński potępiał Bronisława Geremka czy Adama Michnika za to, że „wpadli na
horrendalny pomysł zbudowania koalicji z reformatorską częścią PZPR”. Jego pomysł
był dokładnie przeciwny: zbudować autorytarny kapitalizm w koalicji z
antyreformatorską częścią PZPR, gdzie sojusznikiem władzy, choćby i deklaratywnie
„antykomunistycznej”, stanie się każdy niezadowolony z transformacji działacz
aparatu partyjnego, prokurator stanu wojennego, najbardziej dyspozycyjny
sędzia. W ten sposób dawny spór o komunizm został zastąpiony sporem o transformację, a nowymi towarzyszami broni Zofii Romaszewskiej
i Mariusza Kamińskiego stali się prokurator stanu wojennego Stanisław
Piotrowicz i komunistyczny sędzia Andrzej Kryże.
DYZMA ZAMIAST
MANDARYNA
Czy Morawiecki spełni
marzenie Kaczyńskiego i zdoła zbudować w
Polsce sprawnie działający klientelistyczny kapitalizm bez wolności i prawa?
Putin, budując
taki system, mógł się odwołać do rosyjskiej tradycji samodzierżawia, Chiny do
konfucjańskiej tradycji świeckiego kultu władzy centralnej. W bardziej
zanarchizowanym polskim społeczeństwie to raczej nie wyjdzie. Już międzywojenny
sanacyjny etatyzm wydał - zamiast konfucjańskiego mandaryna odpowiedzialnego
za państwo (takiego z marzeń Jadwigi Staniszkis) - Nikodema Dyzmę. Drobnego
cwaniaczka i oportunistę, podłączonego do władzy i eksploatującego klientelistyczny
system. Nowa nomenklatura Prawa i Sprawiedliwości także złożona jest z
rozmaitych Dyzmów i Misiewiczów.
Do tego dochodzi problem skali polskiej
gospodarki. Niewielkim Węgrom wystarczą do
rozwoju niemieckie montownie - dla cztery razy większej Polski to za mało,
potrzebne są własne inwestycje prywatne. Nawet korupcja polityczna w
niewielkim kraju kosztuje mniej, niż w prawie 40-milionowej Polsce PiS musi
wydawać na przekupienie młodych emerytów, górników, kobiet „wycofywanych” z
rynku pracy przez mężów, którzy zakosztowali w 500+. W dodatku antyunijny
nacjonalizm Kaczyńskiego doprowadzi w ciągu kilku lat do skokowego
ograniczenia dopływu środków unijnych, z których finansowane są inwestycje
centralne i samorządowe. A wobec paraliżu inwestycji prywatnych trudno znaleźć
inny fundament trwałego wzrostu.
Monopole państwowe w energetyce, bankowości,
usługach niszczą konkurencyjność. Brak konkurencji na kluczowych rynkach
prowadzi do obniżenia jakości usług i podniesienia cen. Polacy nie są
grzecznym narodem. Narodowa duma i gierkowska propaganda nie będą w stanie
zrównoważyć niezadowolenia ze wzrostu cen usług i z postępującego paraliżu
inwestycji.
W razie klęski tej nowej gierkowszczyzny
Jarosław Kaczyński użyje Mateusza Morawieckiego jako „zderzaka”. Tak jak
pierwsi sekretarze PZPR wymieniali premierów, gdy ludzie zaczynali się burzyć.
Nikt po Morawieckim w PiS płakać nie będzie.
Na taki polityczny „zderzak” Morawiecki
nadaje się idealnie. Zżera go ambicja i jest tak głodny władzy, że płaci każdą
cenę za akceptację Kaczyńskiego. Udaje wiarę w zamach smoleński, pojawia się u
boku prezesa Prawa i Sprawiedliwości na miesięcznicach, milczy, gdy Zbigniew
Ziobro niszczy sądy, milczy, gdy Macierewicz niszczy wojsko, nie ma nic do
powiedzenia na temat niszczenia przez Waszczykowskiego polskiej dyplomacji.
Zachwyca się za to pięknem Marszu Niepodległości i obiecuje w Radiu Maryja i
Telewizji Trwam rechrystianizację Europy.
Nawet nie wie, że w ten sposób pakuje się
coraz głębiej w polityczną pułapkę.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz