Zegarki ofiar
katastrofy smoleńskiej zatrzymały się na godz. 8.41. Przez sześć lat od tamtej
chwili politycy zrobili wszystko, żeby zegarki rodzin tragicznie zmarłych
również zatrzymały się na tej godzinie.
Sekwencja
odnajdywania ciał katastrofy smoleńskiej zajmuje spory rozdział akt sprawy Ale
można ją zsyntetyzować do teorii chaosu. Nawet jeśli pasażerowie lotu zajmowali
miejsca koło swoich przyjaciół i znajomych, to po godz. 8.41 nic już nie było
na swoim miejscu. Zwłaszcza że przez kabinę przeleciał ciągle pracujący element
jednego z silników. A kadłub niczym gigantyczna betoniarka kręcił w powietrzu
młynka, a następnie z liczoną w wielu tonach siłą uderzył o ziemię.
Ci, którzy polecieli do Moskwy na identyfikację ciał swoich bliskich,
pamiętają, że tam jeszcze dało się poczuć atmosferę tego wymieszania. Ludzie
padali sobie w ramiona, nie patrząc, z jakiej ktoś był partii, jakie miał
poglądy. Na pokładzie był pełen przekrój sceny politycznej. Wtedy jeszcze
bliscy zmarłych wzajemnie się nie obrażali i nie ranili. Dziś trudno ustalić,
ile to trwało i kto pierwszy zaczął.
Podziały zeszły nawet na poszczególne rodziny. W., syn, jest związany ze
środowiskiem Platformy Obywatelskiej. Jego ojciec twierdzi, że w Smoleńsku był
zamach. Niewiele ze sobą rozmawiają. Najmniej o tym, co wydarzyło się 10
kwietnia. Mama Z., wdowy smoleńskiej, jest zagorzałą zwolenniczką PiS. Do córki
dzwoni rzadko, bo politycznie są po dwóch stronach barykady. Kiedy się
dowiedziała, że zięć miał z tyłu czaszki dziurę, nie mogła się powstrzymać.
Zadzwoniła, żeby powiedzieć, że jednak dobijali. W rodzinie R. wszystko, co
związane ze Smoleńskiem, jest wspólnie dyskutowane, a następnie wypracowuje się
jedno stanowisko. Tak podjęto decyzję o przeniesieniu ciała ojca z grobu na
Powązkach na mały wiejski cmentarz. Nie wytrzymali wycieczek i komentarzy
obcych ludzi, którzy nie rozumieli, że cmentarz to nie wystawa. Grób stoi
pusty, ale ciągle podpisany, no i w Alei Zasłużonych. Taki kompromis, żeby
nikogo nie urazić, a jednocześnie zachować intymność i spokój żałoby. Na ten
pusty grób też czasem chodzą. Trzeba sprzątać znicze i kwiaty. Ludzie dużo ich
przynoszą. Na początku rodziny ustaliły, że nagrobki będą w jednakowej
stylistyce. Potem na niektórych zaczęło przybywać złota. Nawet w tak prostej
kwestii nie udało się osiągnąć porozumienia.
Z czasem drobne uszczypliwości pomiędzy rodzinami ofiar przerodziły się
w słabo skrywaną niechęć. A może już nienawiść? 21 czerwca 2016 r. na
spotkaniu z prokuratorem Markiem Pasionkiem rodziny dowiedziały się o
ekshumacji wszystkich ciał. Po tej pięciogodzinnej psychodramie już ostatecznie
można zapomnieć o pojednaniu wśród rodzin ofiar. Padło za dużo słów. „Jeśli w
grobie mojego męża znajdzie się noga męża którejś z pań sprzeciwiających się
ekshumacji, to czy ta pani zechce ją przyjąć do swojego grobu?” - rzuciła w
salę jedna z wdów smoleńskich. Kilka dni później ta sama osoba domagała się w telewizji
szacunku i poszanowania godności rodzin ofiar.
40 rodzin zdecydowanie domaga się ekshumacji. Pozostali godzą się na
nie niechętnie albo zdecydowanie się im sprzeciwiają. Cztery rodziny skremowały
swoich bliskich po katastrofie. Dziewięć osób ekshumowano wcześniej. Temat
niby ich nie dotyczy ale zabierają głos.
Występują ponownie po pieniądze do Ministerstwa Obrony Narodowej -
ekshumacje są kolejną traumą. Ci, którzy głośno domagali się rozkopania grobów,
poszli po nie pierwsi. I tu są równi i równiejsi. Ministerstwo wedle własnego
uznania decyduje, komu i ile zapłacić. Tak jakby ból i strata też nie były
równe. - To jasne, że chcą nas tymi pieniędzmi podzielić. Gdyby rzeczywiście
uznali, że rząd nie stanął wówczas na wysokości zadania, to wypłacana byłaby
jedna kwota i dla wszystkich - mówi syn jednej z ofiar katastrofy. Podobnie
myślą pozostali, którzy nie sięgnęli po dodatkowe pieniądze. - Te pieniądze
są jak trucizna. Czasem myślę, że jestem frajerką. Skoro jedni biorą, to
dlaczego nie ja? Przecież nie dla siebie, dla dzieci bym wzięła. To one
najbardziej cierpią finansowo. Z drugiej strony wolałabym głodować, niż
poprosić o coś Macierewicza. Nikt nas tak nie podzielił tak jak on i jego
ludzie - mówi jedna z wdów. Prosi, żeby nie podawać nazwiska, bo sama nie
wie, czy ta trucizna jej jednak nie zatruje.
Od początku zrobiono wiele, żeby rodziny ofiar podzielić. Przy okazji
podzielono również cały naród.
CÓRKA
Monika Bąkowska mieszka przy ul. Smoleńsk. Za każdym razem, kiedy wpisuje swój
adres, robi się jej gorąco. Z mieszkania nie chce się wyprowadzać. Odziedziczyła
je po matce Ewie Bąkowskiej, działaczce Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich.
Pradziadkiem Moniki był zamordowany w Katyniu gen. Mieczysław Smorawiński. Zna
go jedynie z opowieści babci. Babcia zmarła w lipcu 2016 r. Przed swoją
śmiercią pochowała wszystkie trzy córki, w tym Ewę. Babcia była przekonana, że
nad rodziną ciąży fatum.
*
Mama miała nie lecieć na uroczystości. Dzień wcześniej była w Turku, bo
tam jest szkoła, której patronem jest jej dziadek. No i skończył się jej
paszport. Ale ktoś jej zwolnił miejsce w samolocie. Nawet z paszportem nie było
kłopotów, bo to była delegacja rządowa i udało się go szybciej wyrobić. Ostatni
raz widziałam ją w piątek, bo nie mieszkałam z rodzicami od 18. roku życia,
czyli wtedy już od trzech lat.
W sobotę rano zadzwonił do mnie ojciec. Nie pamiętam, co powiedział.
Wiem tylko, że zaraz po jego telefonie wykasowałam ze swojego numer mamy.
Wiedziałam, że jak tego nie zrobię, to będę ciągle do niej dzwoniła. Będę
krzyczała do słuchawki. Płakała. Musiałam to zrobić.
W mieszkaniu był u mnie wtedy kolega. Nikt bliski. Po prostu nie miał
się gdzie zatrzymać i poprosił mnie o przenocowanie. To on włączył radio, bo
telewizora nie mam. Słuchał tego radia cały czas, a później zadzwonił do swojej
dziewczyny i opowiadał, że właśnie jest
u koleżanki, której matka zginęła w tym wypadku. Nie wiem, skąd znalazłam w
sobie siłę, żeby go wyrzucić z domu. Ten kolega cierpiał na zaburzenia emocji.
Jego mogę zrozumieć. Ale tych ludzi, którzy wypisują te straszne rzeczy w
internecie, mniej.
Ja w zasadzie nie pamiętam tego pierwszego dnia. W ogóle mało pamiętam,
bo w mojej głowie działy się dziwne rzeczy Dni i wydarzenia zlewają mi się w
jedną całość. Trudno mi czasem powiedzieć, co było wcześniej, co później. Nie
pamiętam na przykład, czy do Austrii poleciałam przed czy po pogrzebie.
Pamiętam za to, że strasznie płakałam na tym pogrzebie. Mama była najbliższą mi
osobą. Na krótko przed jej śmiercią zaczęłyśmy układać sobie relację. W takiej
rodzinie, gdzie jest dużo śmierci i bólu, nie zawsze się rozmawia. Ale
zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać. I nigdy tej rozmowy nie dokończyłyśmy
Po śmierci mamy bałam się nawet wyjść na ulicę. Czułam, jakby wszyscy się
na mnie gapili. Nie mogłam uciec przed tą katastrofą. Przestałam zaglądać do
internetu. Nie słuchałam radia. Nie czytałam gazet. Ale w tramwaju też było
tylko o tym. Na ulicy jakieś plakaty To był
koszmar. Chciałam przed tym uciec. Poleciałam do koleżanki do Austrii. Czułam,
jakby ktoś zdjął ze mnie ogromny ciężar. Po kilku dniach musiałam wrócić. Do
szpitala psychiatrycznego trafiłam niemal prosto z lotniska.
Nie pamiętam, ile razy wracałam na oddział zamknięty. Chyba cztery, a
może pięć. Pamiętam, że raz wpisali mi w kartę, że pacjentka twierdzi, iż jej
matka żyje. W internecie ciągle pisali, że to był zamach, że dobijali ich
strzałem w głowę, że nie wszyscy zginęli, a oni podrzucili tylko jakieś obce
ciała. I mój mózg się tym karmił i dorabiał ciąg dalszy. Był taki moment, że
byłam przekonana, że mama więziona jest na zapleczu jednej z restauracji.
Wyobrażałam sobie, że ją głodzą, torturują. Jednego dnia poszłam do sklepu i
kupiłam kilo cytryn. Jakieś zioła. Zaczęłam robić leki dla matki. Później zakradłam
się na zaplecze tej restauracji i zaczęłam jej szukać. Pamiętam, że to było w
czasie zajmowania Krymu przez Rosjan, bo zaczęłam też robić zapasy na czas
wojny A na koniec przestałam jeść i pić. Nie wiem, dlaczego nie umarłam. Nie
chcę umierać.
Pieniądze za odszkodowanie po śmierci mamy przetrzymał dla nas tata.
Postanowił, że dostaniemy je z siostrą, kiedy skończymy 25 lat. Jak tylko je
dostałam, to natychmiast wyjechałam z Polski. Wydawało mi się, że ucieknę przed
tym wszystkim, że się poskładam. Pojechałam do Nepalu, gdzie miałam być
wolontariuszką. Ale po przylocie okazało się, że fundacja nie dostała jakiejś
zgody i cały projekt upadł. Po miesiącu
pojechałam do Tajlandii. Ludzie pisali, że tam można zapomnieć o całym
świecie. Nie można. Z Tajlandii poleciałam do Nowej Zelandii. Stamtąd na kurs
językowy do Japonii. Tam się właściwie rozsypałam po raz kolejny. Teraz wiem,
że w zasadzie zrobiłam wszystko, żeby jak najszybciej wydać te pieniądze. One
mnie po prostu parzyły Poza kilkoma książkami i jakimś regałem nic sobie nie
kupiłam. Właściwie to nie mam teraz pracy i pieniędzy. Ale nie zamierzam
zgłaszać się po kolejne odszkodowanie. Brzydzi mnie to.
Z Polski wyjeżdżałam jeszcze kilka razy. Zawsze jednak wracałam. Żyje
mi się tu ciężko, ale poza Polską czuję się jeszcze gorzej. Mama ciągle mi się
śni. W tych snach jest żywa. Idealna. Pamiętam, że raz przyśniła mi się inna.
Krzyczała na mnie i była niemiła. Uznałam, że to dobry znak, że zaczynam sobie
układać tę stratę w głowie. A później okazało się, że będą ekshumacje i ten
koszmar zaczyna się od nowa. Napisałam list do prokuratora, co czuję, i
dlaczego nie godzę się na wyciąganie mojej mamy z grobu. Odpisał mi. List
zaczynał się od zdania: „W nawiązaniu do Pani pisma...”. Ja wiem, że oni nie
mają uczuć, że będą deptać moje. Chciałam im tylko powiedzieć, że jestem
człowiekiem i że bardzo mnie to boli.
MATKA
Jadwiga Czarnołęska-Gosiewska po śmierci swojego syna Przemysława napisała o
nim książkę „Mój syn Przemko”. Zajęło jej to pół roku. Obecnie pracuje nad
drugą. Ta rozgrywa się już w zasadzie po śmierci syna. I w dużym uproszczeniu
jest opowieścią o tym, jak matka kontaktuje się z dzieckiem, które żyje w innym
wymiarze. Jadwiga Gosiewska nie podjęła jeszcze decyzji, czy ta druga pozycja również
ukaże się drukiem.
*
Przemko był moim jedynym synem. W 1971 r. zmarło nam dziecko w czasie
porodu. A później został też moim przyjacielem. Ja mu bardzo dużo zawdzięczam.
Początkowo wychowywaliśmy go jako rodzice. A później to on nas uczył. Przede wszystkim
innego spojrzenia na politykę. Bardzo dużo zawdzięczam mojemu synowi.
Życie mu nawet zawdzięczam, bo on mi je uratował i to dwa razy. Pierwszy
raz, jak jeszcze był mały Pojechaliśmy na ferie zimowe do Wisły. Poszliśmy
razem jeździć na sankach. Kiedy zjeżdżaliśmy razem, to pilnowałam, żeby nie
było szaleństw. Ale coś mnie podkusiło, żeby zjechać samej i poczuć ten pęd. No
i rozpędziłam się i jadę. Patrzę, a Przemko goni i pokazuje, żebym się
zatrzymała. Macha rękami. W ostatniej chwili wyhamowałam prosto przed
samochodem, którego na tej drodze nie powinno być. Ja tak byłam skupiona na tej
jeździe, że go po prostu nie zauważyłam. A drugim razem to już później było.
Jako lekarz człowiek myśli o wszystkich, tylko nie o sobie. Ilu kobietom ja
załatwiłam mammografię! Ale o sobie nie pomyślałam. A Przemko pomyślał.
Zobaczył taki plakat zachęcający do badań i mnie na nie wysłał. No i okazało
się, że rak.
Jak Przemko zginął, to ja też chciałam iść za nim. Miałam myśli
samobójcze. Przez okno chciałam wyskoczyć. Ale to krótko trwało, bo Przemko by
tego nie pochwalał. Pomyślałam, co on by zrobił na moim miejscu, i już
wiedziałam, że by walczył. To i ja zaczęłam walczyć. Był to człowiek, który
prawie nigdy się nie załamywał. Zawsze szukał okazji wyjścia. Za to ludzie go
kochali, a my czuliśmy w nim ogromne wsparcie. Dlatego walczę o prawdę o
śmierci syna i o jego pamięć.
Dla mnie nie ma żadnej wątpliwości, że to był zamach. Jak to dokładnie
było, to niech wyjaśnia prokuratura. Czy to było tylko celowe złe przygotowanie.
Czy jednak jakaś bomba. Skoro mówią, że samolot przewrócił się na plecy, to
dlaczego koła są w błocie? Może tam właśnie tak było ustawione, że jak tylko
dotknęli ziemi, to zaraz wybuch i już. Z podłożeniem czegoś przecież nie było
problemu. Zabrali samolot na remont do Samary. Był dostępny do oglądania, kto
chciał, wchodził do prezydenckiej salonki. Jak to możliwe, żeby w jakimś innym
państwie była na to zgoda? Po co obcy tam wchodzili, czego szukali? Albo
mówili, że załoga niedouczona. A później się okazało, że to nieprawda. Mówili
też, że nie znali rosyjskiego. I znowu nieprawda, bo dowódca znał bardzo
dobrze rosyjski. Zaraz po katastrofie ruszyła ta dezinformacja. Na nagraniu
słychać, że samolot jest na ścieżce, na linii, a rozbili się poza lotniskiem.
To wszystko fałsz. Albo kwestia mgły. Skoro była mgła, to dlaczego Rosjanie nie
powiedzieli, żeby nie lądować. Koniec. Zakaz. Była decyzja załogi, że
odchodzimy, ale już nie było można. I Rosjanie spokojnie patrzyli, jak lecą
ginąć. A później rząd dał zgodę, aby dochodziła prawdy strona rosyjska. Gdzie
w tym momencie był rząd mojej ojczyzny!?
Mój Przemko miał nie lecieć. Ale się uparł. On taki był. Zawsze w
ruchu. Zawsze pierwszy. Bez wytchnienia. Jeszcze w piątek do późna w nocy pisał
projekt nowej konstytucji. To był umysł, który stawiał sobie rzeczy wielkie.
Dzięki swym działaniom z czerwonego województwa świętokrzyskiego uczynił
białe. Nie obiecywał, nie konferował, tylko działał. Wysłał projekt
konstytucji do druku. A po uroczystościach chciał jeszcze z panem prezydentem,
wybitnym przecież prawnikiem, o tym projekcie porozmawiać. I nie porozmawiał.
Po sześciu latach wcale nie boli mniej. Tak samo, a może nawet gorzej.
Różne rzeczy mnie bolą. Na przykład to, że pierwsza żona Przemka, która po
pięciu latach małżeństwa zabrała dziecko i opuściła
go w najgorszym okresie, teraz prezentuje gwałtowny napływ miłości. Jedna jest
wdowa - Beatka. Ona czci pamięć o mężu. Nigdy go nie zawiodła. Pragnę, żeby
Małgorzata, posłanka, miała tyle godności i mówiła prawdę, a najlepiej, jakby
się zrzekła nazwiska, a sukcesy zdobywała dzięki własnemu działaniu.
Beatka jest zupełnie inna. Ja jej nawet powiedziałam kiedyś: młoda
jesteś, ułóż sobie życie. Jak znajdziesz kogoś, to ja nie będę miała do ciebie
żalu. Najpierw się popłakała, a później się nawet na mnie obraziła. I już do
tego tematu nie wracamy Ona bardzo dba o pamięć o Przemku. Wystawa o nim w 26
miastach była. 11 tablic zostało odsłoniętych.
Bardzo mnie teraz boli, że tak ją szargają, że upomniała się o należne
jej odszkodowanie. Nie ona jedna przecież. I to nie ona wyliczyła, ile ma być,
tylko prawnik. Jak trzeba będzie występować po te pieniądze, to i ja to
zrobię. Ja nie mam dzieci, tylu obowiązków, ja te pieniądze przekażę na jakiś
szczytny cel. Zresztą pieniędzy nie powinno płacić państwo, tylko ci, co zawinili.
Moskwa powinna płacić. A najwięcej to Tusk. Zresztą nie o pieniądze tu chodzi.
Przemko ma na płycie nagrobnej wyryte jedno ze swoich zdań: „Wdzięczność
ważniejsza jest od pieniędzy”. I on taki właśnie był.
W sprawie ekshumacji to ja nawet
rozumiem rodziny, które protestują. To jest ogromna trauma. Ja ją już przeżyłam w 2012 r. Jako lekarz może trochę
inaczej na to patrzę, bo w życiu dużo widziałam. Można było podobno
uczestniczyć, ale ja wiedziałam, że tego widoku nie zniosę. Tym bardziej że mój
mąż leżał wtedy ciężko chory w klinice. Ten 2012 to był straszny rok. Zmarł mój
ukochany brat. Później bratowa.
Wyobrażałam sobie jego ciało. Mój brat z bratową byli w Moskwie.
Opowiadali. Miał bardzo zniszczone ciało. Pół czaszki tylko było. Do trumny
wsadzili mu wątrobę czyjąś inną. Ciężko jest. Wnuczka to od razu powiedziała,
że ona nie pójdzie na drugi pogrzeb. Dlatego rodziny boją się, co zastaną.
Przecież niektóre rodziny miały już kilka pogrzebów. Ale dla prawdy trzeba się
godzić.
MĄŻ Paweł
Deresz w marcu 2017 r. skończy 80 lat. Ludzi, którzy go odwiedzają w domu, może
dziwić, że przy wejściu stoją zabawkowe wózki z porcelanowymi lalkami. Jak sam
zapewnia, nie jest to efekt starczego zdziecinnienia. Lalki zbierała jego żona.
Po jej śmierci nie chciał niczego zmieniać w domu. Tylko z gabinetu zabrał
krzesło. Wstawił je do sypialni i rzuca na nie ubrania przed snem, bo jak
jesteś sam, to porządek nie jest już taki ważny.
*
Nie ma czegoś takiego j ale rodziny smoleńskie. Jest tylko kłamstwo
smoleńskie. Kłamstwo, że był jakiś zamach. Kłamstwo, którym najpierw udało się
podzielić nas, czyli bliskich ofiar. A później całe społeczeństwo. Pamiętam, że
w Moskwie żadnych podziałów nie było. Nie miało znaczenia, kim był twój bliski,
kim byłeś ty. Byliśmy równi w bólu. Pierwszy tydzień po tragedii był dla mnie
bardzo wzruszający. Ludzie przychodzili się pomodlić, przystawali w czasie
przejazdu konduktów, rzucali kwiaty na karawany. Jakiej trzeba było perfidii,
żeby napuścić jednych na drugich?
Okazało się, że na trupach naszych bliskich można zbić kapitał
polityczny. A nawet materialny, bo to jednak pazerność najwyższej klasy, żeby
młode, zdrowe i dobrze zarabiające kobiety wyciągały rękę do państwa po
miliony. I to jest symptomatyczne, że po pieniądze lecą ci sami ludzie, którzy
domagają się ekshumacji. Tego dołu nie da się już zakopać. Kaczyński z Macierewiczem
już o to zadbali. Na pierwszą rocznicę zamachu wybrałem się na miesięcznicę
PiS. Tak po ludzku chciałem zrozumieć, porozmawiać. Wyszturchali mnie
parasolami. Na kontrmanifestacje też nie chodzę.
Te emocje schodzą w dół. Byłem kiedyś na myjni samochodowej. Podszedł
do mnie jakiś człowiek i zaczął mi ubliżać. Wyzywał mnie od idiotów, że nie
wierzę w zamach. Był bardzo agresywny. Pomyślałem sobie, że to byłoby bardzo
symboliczne, gdyby zamachu na mnie dokonano za to, że nie wierzę w zamach.
Widziałem ciało żony. I właśnie dlatego nie zgadzam się na ekshumację.
W tych trumnach jest wiele tajemnic. Ale nie takich związanych z trotylem,
tylko ze sprawami osobistymi. Chroniliśmy dzieci przed pewną wiedzą.
Chroniliśmy pamięć o bliskich. Każdy chciał szybko dostać swoją trumnę. Ja to
dobrze pamiętam. Jak ciała były w Warszawie, pan prokurator Pasionek mógł
przecież zadbać o zrobienie sekcji. Kiedy dziś mówi o braku profesjonalizmu,
to chyba ma na myśli również siebie. Tym bardziej że teraz o wszystkim można
przeczytać w internecie. To skąd się biorą te informacje, skoro jest tak
profesjonalnie?
Pomysł z ekshumacją wszystkich ciał jest cyniczny. Wiadomo, że to potrwa
dwa lata, bo ekshumacji można dokonywać tylko od połowy października do połowy
kwietnia. Badania trwają długo. Przez dwa lata można nie zamykać śledztwa.
Można napędzać machinę szczucia ludzi na siebie. Wcale nie trzeba wyciągać
wszystkich ciał. Jeśli śladów substancji wybuchowych nie będzie na pierwszym,
drugim czy 30. ciele, to nie będzie ich również na kolejnych.
Albo kwestia błędów. No jasne, że będą. Przecież te szczątki były
wszędzie. Jak zdejmujesz z drzewa wnętrzności, to skąd wiesz, czyje były?
Badania DNA trwają wiele dni. Myśmy wszyscy to wiedzieli. Albo niedopałki. Też
będą tam znajdowane. W takiej sytuacji są takie nerwy, że nie da się nie
zapalić. Przecież to zwykli żołnierze zbierali szczątki. Różni się wśród nich
trafiali. I tymi błędami można będzie podsycać ten ogień nienawiści. I ci
zaślepieni ludzie jeszcze nie rozumieją, że czeka ich nie jedno wyciągnięcie
ciała z grobu, ale dwa, trzy, a nawet więcej. Ilu z nich wytrzyma te wszystkie
dochówki? Ilu z nich pójdzie na cmentarz po raz piąty, dołożyć do grobu kolejną
małą trumienkę?
Juliusz Ćwieluch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz