Historycy nie chcą
pracować w „fabryce narodowej wyobraźni" nie chcą fałszowania i
banalizacji przeszłości.
Ulubione
narzędzie obecnej władzy, polityka historyczna, służy ukazaniu rządzących jako
jedynych obrońców polskości. W ich mitologicznych opowieściach, np. o
żołnierzach wyklętych czy Lechu Kaczyńskim, co smoka komunizmu pokonał,
przeszłość zostaje nierozerwalnie złączona z teraźniejszością. To, co było
wczoraj, uprawomocnia to, co jest dziś. By przeszłość była w ten sposób
użyteczna, musi zostać poddana rewizji, na nowo wynaleziona. Ten
instrumentalizm jest maskowany zwrotami o „przywracaniu godności”, „walce z
pedagogiką wstydu”, konieczności pamiętania o „tych, których zdradzono o
świcie”.
Na politykę historyczną składają się wypowiedzi polityków, teksty
publicystów, państwowa celebra rocznic i bohaterów, dotacje na „słuszne”
badania i likwidowanie „niesłusznych” wydawnictw jak Pamięć.pl. Kształtują ją
prawicowe media, publiczna telewizja, państwowe instytucje, programy szkolne.
Jesteśmy świadkami intensywnego fabrykowania nowej przeszłości. Na czym polega
obróbka i skrawanie narodowych dziejów? Warto przyjrzeć się pracującej pełną
parą fabryce mitów.
Dał nam przykład
Jaruzelski
Historia fabrykowania prawomocności wiąże się ze zmierzchem ideologii.
Kres wiary w ideologie przyniosły straszne doświadczenia procesów moskiewskich,
obozów koncentracyjnych, rewolucja węgierska. Proste lewicowe czy prawicowe
formuły zmiany społecznej zostały dobite przez narodziny państwa opiekuńczego.
Gdy marksizm-leninizm zaczynał się wyczerpywać, w Polsce Władysław Gomułka
sięgnął po politykę historyczną, choć wówczas nie posługiwano się tym terminem.
Słabnące poparcie dla reżimu zaczęto łatać opowieściami o trwającym od czasów krzyżackich
zagrożeniu ze strony Niemiec; w 1968 r. groźny stał się wróg wewnętrzny,
żydowska „piąta kolumna”. Zbigniew Załuski, publicysta i ideolog partyjny,
przekonywał, że „historia jest potężnym orężem moralnym”. Partyzantów-podobnie
jak dziś żołnierzy wyklętych - otaczano kultem. W lipcu 1966 r. Władysław
Gomułka w sejmowym przemówieniu stwierdził, że socjalistyczne państwo stanowi
ostatni (wieńczący) etap w tysiącletniej historii Polski.
Również Edward Gierek wykorzystywał politykę historyczną, zgadzając się
np. na odbudowę Zamku Królewskiego w Warszawie. Choć często był oprowadzany po
jego salach, wolał jednak gumiaki i kask na „wielkich budowach socjalizmu”;
liczyła się przyszłość z jej nowoczesnością, otwarciem na świat, lotami w
kosmos.
Po klęsce budowy „drugiej Polski”,
gdy od świata oddzielił nas stan wojenny, Wojciech Jaruzelski - idąc za
przykładem Gomułki - ratował się „naszością” i historią, sięgając niemal
wyłącznie do treści narodowych i patriotycznych. Telewizja nie pozwalała
zapomnieć o zachodnioniemieckich rewizjonistach czy amerykańskich pershingach.
Ówczesny ideolog Tadeusz Walichnowski przekonywał, że europeizacja to doktryna
skierowana przeciw Polsce. Ważną oprawę władzy stanowiły obchody rocznic. Szczególny
pod tym względem był 1983 r., gdy świętowano odsiecz wiedeńską. Jaruzelski -
jako pierwszy tej rangi przywódca partii - zszedł do podziemi katedry
wawelskiej i zasalutował przed trumną Jana III Sobieskiego.
Jak widać, politykę historyczną w wydaniu komunistycznym (jak również
pisowskim) trudno uznać za spójną doktrynę, to raczej ideologiczna namiastka,
propagandowa strategia łącząca nacjonalizm z historycyzmem. Nędzą historycyzmu
nazwał Karl Raimund Popper formułowanie w naukach społecznych uniwersalnych praw czy
prognoz rozwoju historycznego. W polityce historycyzmem nazwijmy fabrykowanie
tytułów do rządzenia w oparciu o arbitralnie wybrane z przeszłości wydarzenia i
postaci, nędzą - to, co PiS z nimi robi.
Po 1989 r. historycy rozpoczęli wypełnianie tzw. białych plam. Ważnym
tematem w debacie publicznej była sprawa Katynia, którą źródłowo udokumentowano
dzięki Borysowi Jelcynowi, prezydentowi Federacji Rosyjskiej, a zamordowanych
upamiętniono należnymi cmentarzami.
Politycy rzadko zajmowali się historią. Trochę jak za Gierka, patrzono w
przyszłość, w światła Zachodu. Przeszłość kojarzyła się bardziej z zacofaniem,
z którego należało wyciągnąć kraj, niż ze źródłem legitymizujących opowieści.
Także liderzy ówczesnej prawicy nie stroili się w piórka strażników pamięci,
nie nawoływali do ekshumacji zamordowanych w okresie stalinowskim.
Ale już wtedy bywało, że historią posługiwano się jak cepem. W 1992 r. w
taki sposób skorzystał z niej Antoni Macierewicz, wyciągając listę rzekomych
bądź rzeczywistych agentów SB. Efekt okazał się odwrotny do zamierzonego. Po
tzw. nocy teczek upadł rząd Jana Olszewskiego, którego Macierewicz był
ministrem.
Prawdziwą cezurą okazało się powołanie w 1999 r. Instytutu Pamięci
Narodowej (IPN). Postawiono przed nim zadanie przejęcia i opracowania akt
peerelowskich służb. Innym, nie- werbalizowanym publicznie, celem było
pogrążenie postkomunistów. Zaczęła się nagonka lustracyjna. Wielu młodych historyków
poczuło wiatr w żaglach; wystarczyło odnaleźć kwit, by na skroniach
nieprzyprószonych siwizną mądrości spoczął laur odkrywcy. W „Rzeczpospolitej”
Piotr Gontarczyk opublikował tekst, który oparł na teczce Leszka
Kołakowskiego. Nic w niej nie było, za to kwerenda w życiorysie wielkiego
filozofa dawała poczucie władzy i bycia na równi z nim. Ten sam historyk razem
ze Sławomirem Cenckiewiczem wzięli na warsztat Lecha Wałęsę. W książce „SB a
Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” przywódcę Solidarności osądzili bez próby
zrozumienia kontekstu jego decyzji.
Teczkami posłużyli się również autorzy „Resortowych dzieci. Media”
(niedawno wyszedł trzeci już tom, o politykach), opublikowanych pod koniec
2013 r. Bez żenady mieszali fakty z fałszem, by wykazać, że Polską rządzi
grupa trzymających władzę dziennikarzy, których łączy pochodzenie z domów
prominentów PRL bądź agenturalna przeszłość. Ten młot na czarownice z
pewnością nie dostarczył nam wiedzy o złożonych procesach reprodukcji elit w
Polsce, stanowił natomiast odbicie politycznej wizji świata charakterystycznej
dla prawej strony, jej klisz myślowych i stereotypów.
Do 2015 r. polityka historyczna w dużej mierze sprowadzała się do
okładania przeciwników teczkami. Gdy za jej prowadzenie wzięły się instytucje
państwa, fabryka narodowej wyobraźni ruszyła pełną parą.
Obróbka
ze skrawaniem
Skoro wchodzimy do fabryki, najpierw zajrzyjmy do wyimaginowanego
gabinetu jej prezesa. Na regałach stoją książki historyczne, dwa obrazy
przedstawiają marszałka Józefa Piłsudskiego i Lecha Kaczyńskiego. Wisi tam
również, wcześniej w pewnym ukryciu, Roman Dmowski. 11 listopada pod jego
pomnikiem złożył kwiaty Jarosław Kaczyński, którego oenerowcy w strojach z lat
30. okrzyknęli naczelnikiem. Ostatnio galerię prezes uzupełnił nowymi portretami
– w Wierzchosławicach powiedział, że tradycja Wincentego Witosa i Stanisława
Mikołajczyka jest mu bliska.
Trudno komukolwiek odbierać prawo do kreacji własnego panteonu
bohaterów. Ale zestawienie Piłsudskiego z Dmowskim, którzy się nienawidzili, i
Witosa, którego Marszałek kazał wsadzić do twierdzy brzeskiej, przypomina
przegryzanie wątróbki sorbetem truskawkowym. Towarzyszący nam absmak można
pewnie przemóc, rzecz jest jednak poważniejsza. Wynajdowanie tradycji,
wydobywanie z niej dowolnych bohaterów, których historyczne wybory były
przeciwstawne, to jawna instrumentalizacja historii.
Nim wejdziemy na halę produkcyjną, konieczne jest ostrzeżenie BHP:
uwaga na spadające na głowę absurdy i historyczne przeinaczenia.
Jarosław Kaczyński fabrykuje nową wizję opozycji demokratycznej i
wywodzących się z niej elit III RP. W tym przypadku proces technologiczny jest
rozpisany na etapy. Najpierw obróbka wstępna polegająca na zdezawuowaniu.
Wydarzeń: Okrągły Stół staje się synonimem zdrady elit, a lata wolnej Polski
po 1989 r. czasem postkomuny. Bohaterów: wskazuje się ich obcość, jeśli nie
wprost biologiczną (Żydzi), to kulturową i polityczną (formacja ukształtowana
przez Komunistyczną Partię Polski). W autobiografii „Porozumienie przeciw
monowładzy” prezes napisał: „Środowisko, które wyłoniło się w trakcie długiego,
bo rozpoczętego w 1956 r., a może nawet nieco wcześniej, procesu dekompozycji
polskiego komunizmu, składało się z osób, które w zdecydowanej większości -
albo osobiście, albo przynajmniej poprzez ścisłe
związki rodzinne - były zaangażowane w jego wspieranie. Z autentycznymi
polskimi tradycjami politycznymi nie miały one wiele wspólnego”.
Taśma produkcyjna przesuwa się dalej. Po nazwiskach wytyka się
tajemnicze powiązania i układy: jak to możliwe, że Władysław Bartoszewski
wyszedł z Oświęcimia w 1940 r.?; innych się lekceważy, bagatelizując ich
rzeczywistą rolę. I tak na tegorocznej wystawie „Polska w NATO” na Stadionie
Narodowym w Warszawie na zdjęciach zabrakło Bronisława Geremka, Bronisława
Komorowskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego. W 40. rocznicę powstania KOR z Jacka
Kuronia zrobiono trzeciorzędnego uczestnika wydarzeń.
Odcina się i wyrzuca do odpadów elementy niepasujące. Kobiece ujęcie
tematu, takie jak w książkach „Płeć buntu” czy „Kłopoty z seksem w PRL”, to
zdaniem Sławomira Cenckiewicza, zasiadającego w Kolegium IPN, „plugawienie
historiografii genderyzmem”.
Produktem finalnym jest pomnik geniuszu braci Kaczyńskich. Lech zostaje
faktycznym przywódcą Solidarności, o czym bez
„inteligenckich zahamowań” mówi brat: „Myśmy mogli w ogóle rozpocząć naszą
działalność tylko dlatego, że bardzo wpływowym człowiekiem w Solidarności,
pierwszym zastępcą Lecha Wałęsy, a faktycznie na co dzień prowadzącym prace
związku, był mój brat”.
Teraz przychodzi pora na - jak ich określił w jednym z wierszy Zbigniew
Herbert - ornamentatorów: publicystów, dziennikarzy, i historyków, „którzy
dbają, aby ton był czysty” i płynął dalej powielany w artykułach, książkach,
programach dokumentalnych.
Produkcja banału
Na początku jest mit. Odpowiednio wykuty staje się podstawą kultu. Bez
tych dwóch składowych nie byłoby spektaklu władzy. Mit narzuca specyficzny
język, a z nim przymus akceptacji tych, a nie innych wartości. Nie dopuszcza
dyskusji, obliguje do posłuszeństwa. Tak stało się z narracją o żołnierzach
wyklętych. Było wśród nich wielu wspaniałych ludzi, którzy marzyli o wolnej
Polsce. Nie można jednak zapominać, że powojenne podziemie drążył zarazek
demoralizacji, wojennego zdziczenia, że „upadli żołnierze” bywali okrutni i źli. Nienawidzili nie tylko
Żydów, ale także „zdrajców z PSL”, z których kilkudziesięciu zabili. Był to
trudny czas.
Nie jest prawdą, jakoby wcześniej o nim nie napisano. Wiele lat
podziemiem antykomunistycznym zajmował się prof. Tomasz Strzembosz.
Jego uczeń Rafał Wnuk poświęcił żołnierzom wyklętym wiele publikacji. Prawda
historyczna o nich była jednak na tyle
skomplikowana, że nie przebijała się do masowej wyobraźni. Zmitologizowana i
uproszczona przerodziła się w banał i kicz. W ten sposób żołnierze wyklęci
zostali wykorzystani w obróbce społecznej świadomości; stali się patronami
biegów przełajowych i turniejów piłkarskich.
Trwa proces pompowania dumy narodowej. Z okładek prawicowych czasopism
płynie do nas przesłanie - byliśmy wspaniali, pod Wiedniem ocaliliśmy świat,
obaliliśmy komunizm. Niesie ono siłę, poczucie wielkości, tak potrzebny
optymizm. Niepostrzeżenie jednak - o czym pisał w jednym z esejów Jan Stanisław
Bystroń - duma przekształca się w megalomanię narodową, atrybut wielu
nacjonalizmów Na tych okładkach Polacy bronią się w „okopach Świętej Trójcy”
przed hordami Arabów, Turków, Moskali i Teutonów. Polityka historyczna
kształtuje ksenofobiczną, etniczną, a nie obywatelską wspólnotę narodową, nie
tylko zamkniętą na świat, ale wobec niego wrogą. Postawa obronna jest
tłumaczona koniecznością odparcia zmasowanego ataku, choćby ze strony
niemieckiej polityki historycznej, której sztandarowym produktem ma być serial
telewizyjny „Unsere Miitter, Unsere Vater” (Nasze matki, nasi ojcowie).
Historia nacjonalizmów zna podobne fałszywe racjonalizacje i wydumane
zagrożenia. Inna sprawa, że ich autorzy nie mają pojęcia o zróżnicowaniu oferty
naukowej i kulturowej w Niemczech.
Piotr Gliński, minister kultury i dziedzictwa narodowego, pragnie, jak
sam przyznał w programie „Piaskiem po oczach”, wykreować prawdziwy obraz Polski
i Polaków. W tym celu podjął próbę podporządkowania, będącego na ukończeniu,
Muzeum II Wojny Światowej. Nie podobało mu się szerokie, porównawcze spojrzenie
na wojnę; autorzy ekspozycji niedostatecznie, jego zdaniem, uwzględnili polski
punkt widzenia.
Narodowej megalomanii towarzyszy walka z tzw. pedagogiką wstydu. Aż
trudno uwierzyć, że słowo „przepraszam”, wypowiedziane przez Aleksandra
Kwaśniewskiego w Jedwabnem w lipcu 2001 r., wywołało taką reakcję wyparcia i
zaprzeczania.
Gliński, ale także np. Jan Żaryn,
historyk i senator PiS, z jednej strony marzą o przekonaniu świata o
wyjątkowej polskiej ofierze poniesionej w czasie II wojny światowej
porównywalnej z żydowską, z drugiej strony podważają potwierdzoną badaniami
wiedzę o polskim współudziale w Holocauście. Anna Zalewska, szefowa MEN, w
rozmowie z Moniką Olejnik stwierdziła: „Jedwabne to fakt historyczny, w którym
doszło do wielu nieporozumień i bardzo tendencyjnych opinii”. W tym samym
duchu wypowiedział się również historyk Jarosław Szarek, obecny prezes IPN: „Za
zbrodnie w Jedwabnym w pełni odpowiadają Niemcy, którzy wykorzystali pod
przymusem grupkę Polaków”.
Wracamy do XIX-wiecznej romantycznej koncepcji Polski-Chrystusa narodów,
cierpiącej i niewinnej. Taki wizerunek ma pozostać, więc z przypadkami
naruszania dobrego imienia narodu walczy MSZ. Śledzi wzmianki o „polskich
obozach koncentracyjnych”, „polskich gettach”, polskim udziale w Holocauście
itp. W świetle ministerialnych instrukcji nie bardzo wiadomo, jak
interpretować udział 367 polskich policjantów w pacyfikacji powstania w
warszawskim getcie (jeden z nich zginął, kilku zostało rannych) czy działanie
po wojnie blisko 200 polskich obozów koncentracyjnych dla Niemców, volksdeutschowi Ukraińców.
Należyty obraz Polski i Polaków kala rzecz jasna Jan Tomasz Gross. W
„Sąsiadach”, „Złotych żniwach” i licznych wypowiedziach miał odwagę pokazać,
że nie byliśmy niewinni, że ciąży na nas zbrodnia współuczestnictwa w
Zagładzie. Dziś toczy się w sprawie jego wypowiedzi śledztwo. Z całego świata
napływają głosy zaniepokojenia. 14 listopada w tej sprawie do Andrzeja Dudy
napisał prezydent American Historical Association Patrick Manning.
Zakończenie do
wyboru
Mamy więc do czynienia ze strategią kreowania się na jedynych
depozytariuszy wolnej Polski, przedstawiania obecnej władzy nie jako
wyłonionej na skutek losowego, wyborczego przypadku, lecz jako wyraz
spełnienia procesu dziejowego. Łańcuch prowadzi więc bezpośrednio od Piłsudskiego
i Dmowskiego, przez żołnierzy wyklętych, prymasa Stefana Wyszyńskiego, do
Antoniego Macierewicza i Lecha Kaczyńskiego.
Rodowód można pociągnąć dalej w głąb, aż do początków państwa
polskiego. Symbolicznie, jako przedłużenie i dopełnienie
najlepszych nurtów narodowej historii, albo dosłownie, jak zrobił to genealog
dr Marek Jerzy Minakowski. Otóż w 2009 r. ogłosił on, że Lech Kaczyński jest
dalekim potomkiem władców Polski Mieszka I, Bolesława Chrobrego i Bolesława Krzywoustego. W swojej „Wielkiej genealogii”,
bazie powiązań genealogicznych Polaków, wyliczył ponad 30 pokoleń przodków
ówczesnego prezydenta Rzeczpospolitej. Oprócz Piastów wyróżnia się wśród nich
np. Świętopełk I Przeklęty, książę Rusi Kijowskiej, który skorzystał z pomocy
Chrobrego przy obejmowaniu tronu. „Oni władzę mają po prostu w genach” -
komentowała siedem lat temu jedna z prawicowych gazet. I na tym komentarzu oraz
licznych memach by się skończyło, gdyby nie to, że w październiku 2016 r.
wicepremier Piotr Gliński przyznał Minakowskiemu odznakę „Zasłużony dla Kultury
Polskiej”.
W tę strategię należy wpisać rozpoczęte już przygotowania obchodów
100-lecia odzyskania niepodległości w 2018 r. Spektakl władzy przedzielany
kolejnymi antraktami wyborów- samorządowe, parlamentarne, do Parlamentu Europejskiego
i prezydenckie - będzie stwarzał szczególną okazję do partycypacji,
kształtowania postaw i opinii o rządzących jako jedynie godnych sprawowanych
przez nich funkcji.
Są dwa zakończenia tej historii. Pesymistyczne: przez następne lata
będziemy się zmagać z emitowanymi przez fabrykę narodowej wyobraźni skażeniami
- brakiem otwartości, megalomanią narodową, skrywanym antysemityzmem. Władze
deklarują, że jednym z głównych celów tzw. reformy edukacji jest zmiana i
poszerzenie programu nauczania historii. Bez wątpienia w nowej wersji. Jest też
zakończenie optymistyczne: kto dziś pamięta o Gomułce?
Marcin Zaremba
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz