Historia mowi: sprawdzam
O rządzącej Polską ekipie po
roku jej ekscesów wiemy właściwie wszystko. Wciąż niewiele wiemy jednak o nas
samych.
Norman Davies nazwał niedawno ekipę
Kaczyńskiego „najbardziej mściwym gangiem w Europie”. Jeśli dorzucić do tego
jej chroniczną nieudolność, mamy niemal pełny obraz. Niemal, bo nieudolna
władza jest całkiem skuteczna w niszczeniu ustroju i sprowadzaniu suwerena do
roli poddanego. Zmiana ustroju odbywa się na naszych oczach metodami pozornie
legalnymi. Pozornie, bo fundamentem zamachu jest zniszczenie - za pomocą
złamania prawa - Trybunału Konstytucyjnego, bez którego prawa są jak zapisy
Kodeksu karnego bez sądów: fikcją.
A propos Kodeksu karnego - są w nim dwa
artykuły, które politycy PiS powinni przeczytać uważnie. W artykule 127
stwierdza się, że „kto mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie
części obszaru lub ZMIANĘ PRZEMOCĄ KONSTYTUCYJNEGO USTROJU RP, podejmuje w
porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą do urzeczywistnienia tego
celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 10, karze
25 lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności”.
Artykuł 128 stanowi z kolei, że „kto w celu usunięcia przemocą konstytucyjnego
organu RP podejmuje działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia
tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 3”. Twierdzenie, że główny
detonator akcji rozwalania Trybunału Konstytucyjnego pozostanie tak czy owak
bezkarny, w przeciwieństwie do łamiących prawo prezydenta Dudy i premier
Szydło, niekoniecznie jest więc uzasadnione.
Dobrze, to władza. A co z nami? Poetka
pisała, że „tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”. Czyż obecny czas nie mówi
nam właśnie: sprawdzam? Tabloidy zarzuciły ostatnio wyjątkową arogancję
wicepremierowi Morawieckiemu, który pozostawienie ponadprzeciętnej kwoty wolnej
od podatku parlamentarzystom uzasadnił tym, że ciężko pracują. Nad zmianą
ustroju, demontażem instytucji demokratycznych, ograniczeniem praw
obywatelskich przynajmniej posłowie i senatorowie PiS pracują naprawdę ciężko.
Prezes Kaczyński może być więc złożony chorobą (podobnie jak zgodnie chorzy
PiS-owscy sędziowie TK), ale jego ludzie na jego wezwanie już organizują mu w
okresie przedświątecznym komplet zabawek, po zgromadzeniu których zaprowadzenie
w Polsce zamordyzmu będzie dziecinnie proste.
Choć posiedzenia Sejmu, na których debatuje
się nad dalszą demolką Trybunału czy ograniczeniem prawa do zgromadzeń,
odbywają się często w nocy, nie możemy tego uznać za alibi. Wszystko dzieje się
na naszych oczach. Metodycznie, krok po kroku. Co my na to? To prawda,
wydarzenia ostatniego roku obudziły bardzo wielu dzielnych ludzi, którzy
ryzykując kariery, poświęcając swój czas, ograniczając strefę własnego
komfortu, pokonując strach, odruchy konformizmu czy zwykłą apatię, postanowili
bronić demokracji. Wielu prokuratorów i wielu sędziów, wielu dziennikarzy wielu
nauczycieli, urzędników czy polityków oraz bardzo wielu całkowicie anonimowych
ludzi robi co w ich mocy, by powstrzymać niszczący naszą demokrację walec.
Pytanie, czy jest ich wystarczająco wielu, pytanie, czy robią wszystko, co się
da. Romantyzm podrzuca nam krzepiącą dusze wizję: naród jak lawa, pokryta
skorupą, twardą, zimną i plugawą. Czyżby rzeczywistością była skorupa, a lawa
jest tylko literackim marzeniem?
Kilka dni temu dostałem zaproszenie na
debatę organizowaną w Warszawie przez absolwentów Oksfordu i Cambridge.
Tytuł: „Czy prawda zawsze zwycięża”. Przyznaję, że sugestię o nieuchronności
zwycięstwa dobra uznałem w pierwszym odruchu za naiwną i zbyt idealistyczną.
Triumf dobra nad złem często jest bardziej figurą retoryczną niż faktem. Ale
potem przyszła inna myśl: tak, prawda zawsze zwycięża, jeśli tylko
wystarczająco wielu ludzi staje w jej obronie. Sądzę, że tak jest nawet w
obecnej epoce, opisywanej przez najpopularniejsze, według „Oxford
Dictionaries”, słowo tego roku: postprawda. Postprawda, czyli po prostu
kłamstwo prawdę tratujące, jest tylko nowym wcieleniem zła. Sensu dobra i
prawdy w żaden sposób nie zmienia.
W1989 roku zawarliśmy w Polsce pewną
społeczną umowę, ujętą potem w konstytucji. Władza ma prawa, obowiązki, ale
też ograniczenia, obywatele mają obowiązki wobec państwa, ale i niezbywalne
prawa. Jarosław Kaczyński oraz Prawo i Sprawiedliwość, łamiąc prawo,
nadużywając mandatu, który dostali w wyborach, tę umowę, wbrew woli obywateli,
wypowiadają. Pytanie, czynie zwalnia to z zawartych w umowie obowiązków także
obywateli. Gdy władza staje się uzurpatorem, obywatel ma prawo wypowiedzieć jej
posłuszeństwo. Czy to robi, jak to robi oraz kiedy to robi, jest wyłącznie
kwestią jego obywatelskiego poczucia, sumienia, a także zwykłej estetyki.
Tomasz Lis
Narodowy felieton polski
Były czasy kiedy słowo „narodowy”
nie było co prawda zakazane, ale nie było też obowiązkowe. Mieliśmy Narodowy
Bank Polski, Teatr Narodowy, hymn narodowy, Stadion Narodowy, Narodowe Centrum
Krwi, Narodowy Instytut Leków, potem Narodowy Fundusz Zdrowia itd., itp. Od
kiedy powróciła do władzy prawica, mamy istny renesans, inflację słów
„narodowy” i „polski”. W prasie reklamuje się nawet „Polska odzież
tożsamościowa” („W pełni polska produkcja”). Wszystko, co robi rząd, jest
narodowe i polskie, leży w polskim interesie narodowym, a w czyim jeszcze interesie
leży (np. Putina), to się dopiero okaże.
Typową nowomowę narodowo-polską znajdziemy w
oświadczeniu ministra środowiska prof. Jana Szyszki w sprawie Polskiego Modelu
Łowiectwa. „Jestem zwolennikiem Polskiego Modelu Łowiectwa, ponieważ
istniejący Polski Związek Łowiectwa jest POLSKI” - oświadcza minister
(pisownia oryginalna). „Polski Model Łowiectwa jest autorem odtworzenia wielu
gatunków”, w tym żubra, bobra czy też łosia. Minister „jest zwolennikiem
Polskiego Modelu Łowiectwa, gdyż jest przeciwny przejęciu polskich obwodów
łowieckich przez kapitał zagraniczny”. „Jestem zwolennikiem Polskiego Modelu
Łowiectwa, gdyż Polski Model Łowiectwa to długoletnia tradycja, to ogromne
dziedzictwo kulturowe (...). Zniszczenie Polskiego Modelu Łowiectwa to
przejęcie kół łowieckich przez kapitał obcy, to zabranie Polakom możliwości wykonywania
polowania”.
I tak dalej w tym stylu, nie zawsze
najlepszym, bo zamiast pisać o zabraniu „możliwości wykonywania polowania”,
można by napisać o „zabraniu możliwości polowania”, ale nie wymagajmy zbyt
wiele. Profesor jest ministrem środowiska, a nie ministrem języka. Zwalcza
chwasty, ale w przyrodzie, a nie w języku.
Po lekturze oświadczenia ministra żaden
bóbr, dzik, lis czy wilk nie będzie już miał wątpliwości, jakiej jest narodowości
i z czyjej ręki ma zginąć. W najbardziej niedostępnych zakątkach lasów i
puszcz, w cieniu wojsk Obrony Terytorialnej formują się Narodowe Polskie Stada
Samoobrony Zwierząt przed spadkobiercami Göringa, niepolskimi myśliwymi i
kłusownikami. Minister profesor Szyszko, odmieniając przez wszystkie przypadki
słowa „polski, polska”, dobrze wyczuwa klimat panujący w polskim lesie. Jeżeli
jakiemuś lisowi czy innemu dzikowi nie podobają się te słowa, razi go Polska i
Naród, boi się ich, nie pasują mu - to niech podwija ogon, włazi do nory albo
na drzewo z nim.
Jak pisze Laura Polkowska w książce „Język
prawicy” (znakomita praca doktorska napisana na Uniwersytecie Kardynała
Wyszyńskiego, do której jeszcze wrócę), słowo „naród” i jego pochodne
(„narodowy, narodowość”) jest być może najważniejszym wyrazem - zaklęciem w
języku prawicy Ma za zadanie „zakończyć wszelką dyskusję i uniemożliwić
jakikolwiek sprzeciw”. Słowo „naród” brzmi dumnie, w tekstach politycznych jest
nacechowane pozytywnie, nawet przeciwnicy polityków prawicowych nie zmieniają
jego wymowy na negatywną, mogą jedynie wcale go nie używać. Przeciwnikom bez
większego
ryzyka można zarzucić,
że działają na szkodę interesu narodowego, wbrew interesowi narodowemu,
prowadzą politykę antynarodową etc. (ten język to specjalność Antoniego
Macierewicza). Anna Maslova (cytowana przez Polkowską) zauważa, że prawo do
nazywania siebie narodem mają jedynie te osoby, które popierają nadawcę oraz
jego partię. Każda krytyka słów wyrażanych przez „nadawcę” oraz jego
sojuszników jest automatycznie przedstawiana jako napaść na naród. To słowo
klucz często służy do utwierdzania czytelnika w „najbanalniejszej megalomanii
narodowej” (Michał Głowiński).
Innym takim słowem kluczem jest „polskość”.
„A dlaczegóż to mamy wchodzić do Unii Europejskiej, w której mamy się wyzbywać
polskiej własności i polskiej ziemi. Dlaczego integracja europejska ma polegać
na tym, że Polaków nie będzie, że państwa polskiego nie będzie, że ziemi
polskiej nie będzie?” - pytał Antoni Macierewicz (2002 r.). Pracujemy nad
projektem ustawy o sklepach wielkopowierzchniowych, „aby przywrócić Polskę
Polakom, bo Polska należy do Polaków. Polska w tym przypadku (...) powinna być
własnością Polaków...
Coraz częściej określenia „ludzie,
obywatele, mieszkańcy, nawet pacjenci” są wypierane w języku publicznym przez
„Polaków”. Można powiedzieć, że trwa inwazja „Polaków” na język polski. Typowe
zwroty: „Polacy zasługują, Polacy mają dość, Polacy mają prawo, Polacy są
pozbawiani, polskie rodziny otrzymują... ” itp. „Polacy wiedzą, kto jest w
Polsce uczciwy, a kto jest bandą, jak wy” (Jarosław Kaczyński, 2003 r.).
Polkowska zbadała częstotliwość występowania 20 wyrazów w wystąpieniach posłów
IV i V kadencji Sejmu. Posłowie prawicy użyli słowa „polski” 794 razy, a słowa
„Polska” 559 razy. Wyrazy te nie zmieściły się nawet w pierwszej dwudziestce
słownika lewicy. Polska to kraj dwujęzyczny. Zestawienie 10 najczęściej występujących
„wyrazów o konkretnym znaczeniu, niezwiązanym z pracami Sejmu”: słowo „Polak”
padało na prawicy trzy razy częściej niż na lewicy, a słowo „naród” odpowiednio
195 i 21 razy Tendencja ta coraz bardziej się pogłębia, prawica naciska
klawisze i pedały narodowego fortepianu coraz częściej, lewica jest nieobecna w
Sejmie, zagłuszona i zagadana przez mowę narodowo-polską.
Tak częste posiłkowanie się
słownictwem patriotycznym ma oczywiście służyć utożsamianiu się ze swoim elektoratem,
jak również wyłączeniu konkurentów ze wspólnoty narodowej i polskiej. Słowa te
często wchodzą w skład języka walki. „Jeśli deklarowany przez przedstawicieli
prawicy system aksjologiczny określić najogólniej mianem chrześcijańskiego,
(...) to więcej w nich oburzenia, agresji i niechęci niż miłości bliźniego i
innych kategorii ewangelicznych” - pisze w zakończeniu Laura Polkowska.
Budujące, że ta świetna praca powstała pod
kierunkiem profesora Włodzimierza Gruszczyńskiego na uczelni katolickiej, na
Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego. Teraz czas na habilitację i książkę o
języku lewicy, a za tę - Bóg zapłać!
Daniel Passent
Należy nam się
To niebywałe. Trójka wybitnych
polskich patriotów nagle zapadła na pleśniawki osierdzia. Wredne choróbsko od
dawna czaiło się w korytarzach Trybunału Konstytucyjnego, by wreszcie zaatakować
tuż przed Zgromadzeniem Ogólnym i zerwać obrady. Na cel wzięło sobie sędziów
nad sędziami, ludzi honoru, jakich w naszej historii jeszcze nie było: Julię
Przyłębską, Piotra Pszczółkowskiego i Zbigniewa Jędrzejewskiego. Zaprzysiągł
ich uroczyście główny lokator pierwszego pałacu RP strażnik konstytucji, czyli
prezydent Prawa i Sprawiedliwości. Partyjni koledzy, wśród nich najwyższe
autorytety medyczne, jak choćby marszałek Senatu Karczewski - uznali tę
epidemię za całkowicie naturalną. Minister rodziny, pracy i polityki społecznej
Elżbieta Rafalska zastanawiała się nawet, czy sędziowie nie są tak ciężko
chorzy, że trzeba im pomóc.
Przygotowałem więc zawiniątko ze świeżymi
bułeczkami, ale widocznie pomyliłem drzwi, bo nikt mi nie otworzył. Na
szczęście, gdy w OKO.press przeczytałem tekst Piotra Pacewicza, przestałem się
martwić. Posługując się rachunkiem prawdopodobieństwa, autor wyliczył, że nagły
paraliż Trybunału spowodowany chorobą trojga sędziów z PiS, jest możliwy raz na
82 lata. Jak to się wszystko pięknie ułożyło. Gdyby nie skromna pleśniawka i
druki L4, prof. Andrzej Rzepliński wskazałby kandydatów na swoje miejsce prezesa TK.
A tak jego funkcję obejmie sędzia Przyłębska, która zagwarantuje, że wszystkie
pisowskie ustawy sejmowe będą zgodne z konstytucją. Po prostu okaże się, że to
konstytucja jest niezgodna z ustawami i trzeba z nią coś zrobić. Niemożliwe?
Dlaczego? Przecież Polską rządzi bezmyślność i nieodpowiedzialność. Mamy
właśnie piękny przykład.
Kilka dni temu z lotniska w Londynie wracała
do kraju delegacja rządowa - premier Szydło, wicepremier Morawiecki, szefowie
MSZ, MON, MSW i dowódca operacyjny sił zbrojnych gen.
Tomaszycki. Jednym samolotem. Ktoś (kto?) podjął decyzję, że wciśnie się tam
jeszcze towarzyszących wizycie dziennikarzy (także opisującego wydarzenie
reportera „Dziennika Gazety Prawnej”). Ale wszyscy nie mogli się zmieścić.
Rozpoczęły się jałowe dyskusje i przepychanki, kto ma wysiąść. Na szczęście
pierwszy wysiadł kapitan, informując, że nie poleci, co wreszcie zmusiło
pozostałych do myślenia. Trwało ono ponad godzinę i w końcu samolot odfrunął
do ojczyzny. Tym razem los był łaskawy, bo nie miał kto powiedzieć: „Śmiało,
zmieścisz się”.
Ale w Sejmie mamy też zapobiegliwych, którzy
uchwalili, że nie możemy śmiało iść, bo nie zmieścimy się na ulicach i
największych placach miast w Polsce. My, zwykli obywatele. Nie zmieścimy się,
ponieważ pierwszeństwo ma rząd i Kościół, a oni lubią, by było luźno. Po
ulicach będą mieli prawo chodzić wyłącznie ludzie zadowoleni, że tak gładko nam
się rozwija wstęga biało-czerwona. Zaś śledziennicy, żółcią zalewani
wątrobiarze i inne ekstrema, niech się zapiszą najpierw do lekarzy. Tyle że
nie każdy ma takie dojście do L4 jak niektórzy sędziowie Trybunału
Konstytucyjnego.
Polska jest niszczona przez
niegodziwców. Trwają polowania na „wrogi element”, czyli ludzi niewygodnych,
bo związanych z poprzednią ekipą. Jak Józef Pinior. I farbowanie na wzór cnót
osób hołubionych przez władze w stanie wojennym. Jak choćby prokurator
Stanisław Piotrowicz. Minister Waszczykowski szantażuje Donalda Tuska, że do
maja musi polubić PiS, bo do tej pory był w Unii zbyt neutralny i kosmopolityczny.
A tu Polsce się przecież coś należy. Polsce, czyli Prawu i Sprawiedliwości.
Tusk powinien to zrozumieć dla własnego dobra.
Stanisław Tym
Prawa nie ma, będzie wojna
Nieźle, nieźle nam się działo w polityce w minionym tygodniu. Gdyby
chcieć omówić wszystko, skakałbym z kwiatka na kwiatek. Ja wolę skupić się na
jednym temacie, czyli na Trybunale Konstytucyjnym.
W minionym tygodniu parlament
obradował bowiem nad 6., 7. i 8. z kolei projektami ustaw PiS o Trybunale, które
wszystkie oczywiście - tak jak projekty od 1. do 5. - miały
charakter„naprawczy". Tym razem jednak nie będzie w felietonie próby
zrozumienia, co się działo i stało, ponieważ wsio paniatno, bukwy nie nużny.
Ważniejszy jest namysł nad tym, co i jak może się stać, i co z tego wyniknie.
Pisowski obóz władzy skupił się bowiem na
jednym: jak z mocy ustawy sprawić, by po zakończeniu kadencji sędziego Andrzeja
Rzeplińskiego prezes Trybunału był„nasz", a nie„nie nasz", a gdyby
prezesa nie udało się powołać - by sędzią kierującą była „nasza" sędzia
Julia Przyłębska, niewiasta, w której, co widział każdy w telewizorze, buzują
emocje antytrybunalskie o takim nasileniu, że kierowana rozumem wola nie jest w
stanie ich powściągnąć. Prawo, jako regulator relacji między organami władzy,
zniknęło i zostało zredukowane do tiulu otaczającego nagą wolę polityczną. Do
takiej sytuacji adaptowała się większość sędziówTrybunału broniąca jego
niezależności, która wskazała jako kandydatów na prezesa trzech sędziów, pomimo
braku kworum w Zgromadzeniu Ogólnym.
A kworum było nie do
zebrania, gdyż trójka wybranych przez PiS sędziów poszła na L-4.
Ponieważ sytuacja jest jasna,
a prawa już nie ma, to z półki podręcznej wspomagającej mnie przy pisaniu tego
felietonu usuwam filozofów prawa i konstytucjonalistów, a ich miejsce zajmują
teoretycy i praktycy sztuki wojennej: Cezar, Sun-tzu, Clausewitz, Maurycy
Saski.
Wiadomo, że po 19 grudnia (koniec
sędziowskiej kadencji prezesa Rzeplińskiego) żadnego nowego prezesa nie będzie.
Dziewiątka sędziów właśnie wskazała swoich kandydatów i nie weźmie udziału w
żadnym zgromadzeniu ogólnym zwoływanym przez sędzię Przyłębską, które miałoby
wskazać innych kandydatów. Prezydent nie będzie mógł nominować prezesa, bo
kandydatów nie będzie.
Rozstrzygające będzie zatem to, kto, z braku
prezesa, będzie kierował pracami Trybunału: sędzia Przyłębska (którą PiS
wpisuje w ustawę) czy wiceprezes Stanisław Biernat, któremu to zadanie powierza
konstytucja i dotychczas obowiązujące ustawy, o czym przypomina prezes
Rzepliński. Ponieważ w obszarze Trybunału Konstytucyjnego prawo nie
funkcjonuje, więc decydująca będzie możliwość wyegzekwowania swojej woli
politycznej przez którąś ze stron sporu. To będzie wojna, a celem wojny jest,
jak trafnie zauważa Clausewitz,„zmuszenie przeciwnika do spełnienia naszej
woli". Przy kryzysach konstytucyjnych nie jest to sytuacja niezwykła. Gdy
w I Rzeczpospolitej odbywały się równoległe elekcje królów,
koronę zdobywano na
polu walki. Gdyby Jan Zamoyski przegrał bitwę pod Byczyną w 1588 r., to Polską
rządziłby Maksymilian III Habsburg, a nie Zygmunt III Waza.
Podczas wojny o Trybunał krew
się nie będzie lała, ale papiery będą darte. Nie wystarczy uchwalić, że z mocy
ustawy sędzia Przyłębska kieruje Trybunałem; żeby funkcjonować jako pani
kierowniczka, musi ona zostać realnie uznana nie tyle przez większość sędziów,
co przez kierownictwo Biura Trybunału, które podporządkuje się jej, a nie wiceprezesowi
Biernatowi. A z tym może być różnie, bo w ustawie PiS zapowiada kierownictwu
Biura kadrowe ryziu-ryziu. Jeśli zatem kierownictwo Biura nie wypowie
lojalności wiceprezesowi Trybunału, to sędzia Przyłębska będzie mogła wydawać
polecenia palemce w swoim gabinecie. Ale oczywiście w dziele prowadzenia wojny
druga strona ma do dyspozycji istotne narzędzia perswazyjne. Trudno mi sobie
wyobrazić, by minister Macierewicz wysłał jednostkę specjalną GROM w celu
mocniejszego osadzenia sędzi Przyłębskiej na stanowisku kierowniczym, ale
jestem sobie w stanie wyobrazić, że prokurator generalny Zbigniew Ziobro
uruchomi postępowanie karne w sprawie niedopełnienia obowiązków lub
przestępstwa przeciw Rzeczpospolitej (paraliżowanie pracy konstytucyjnego
organu państwa) i prokuratura w asyście policji najedzie budynek Trybunału w
celu zajęcia dowodów przestępstwa (akt, komputerów, twardych dysków Biura
Trybunału).
W tak stresogennych
sytuacjach niektórzy ludzie miękną, ale inni mogą się utwardzić, zwłaszcza że
pracownicy Trybunału mogą sobie zdawać sprawę, że nie ma w Polsce takiego sądu,
który by ich skazał. Ale strona pisowska ma jeszcze jedno narzędzie: minister
finansów może zakręcić kurek z pieniędzmi i pracownicy Trybunału zostaną bez
pensji. Oczywiście dzięki procesom w sądach pracy i sądach cywilnych swoje w
końcu odzyskają, ale z czego będą żyli przez dość długi czas? Może tu ich
wesprzeć solidarna z Trybunałem judykatura, a konkretnie Sąd Najwyższy i
Najwyższy Sąd Administracyjny poprzez hojne umowy-zlecenia.
Nie twierdzę, że tak będzie
przebiegał kolejny etap wojny o Trybunał, ale będzie ostro, chyba że większość
sędziów i kierownictwo Biura TK po pierwszych potyczkach wywiesi białą flagę.
Nie wiem też, jak wojna o Trybunał się zakończy. Ale wiem na pewno, że podsumować
ją będzie można nieśmiertelnym dialogiem z„Dożywocia":
Łatka:
Sądząc z szczątków o zabawie...
Filip: Nieźle, nieźle nam się
działo.
Ludwik Dorn
But why?
Miłościwie nam panujący uznali, że nie
tylko konie powinny mieć frajdę z dobrej zmiany, i w myśl hasła „Cała Polska
Janowem Podlaskim!” wzięli się do promocji polskiej literatury za granicą.
Otóż na wiosnę przyszłego roku Polska będzie honorowym gościem londyńskich
targów książki - efekt pracy poprzedniej ekipy Instytutu Książki, która na
szczęście dzięki dobrym wiatrom dobrej zmiany jest już ekipą byłą. Na jej
miejsce przyszli ludzie o dobrze działającej busoli narodowej i w Londynie na
seminarium poprzedzającym targi postanowili wytłumaczyć Angolom, o co kaman z
tym składaniem liter nad Wisłą.
Prezentacje
autorstwa dyrektora Koehler a i wydawcy Zyska przeszły już do środowiskowej
czytelniczej legendy, ujmując sarmacką dumą, zadziornością, wzmożoną godnością
i takim nienachalnym czy - by ująć to bardziej światowo - freestylowym
podejściem do tradycyjnie rozumianej branżowej fachowości. Serca zarówno romantycznych
moli książkowych, jak i cynicznych agentów literackich skradło dramatyczne i
nieco mistyczne pytanie „But why?” („Ale dlaczego?”) wydawcy Zyska, usiłującego
prawdopodobnie wytłumaczyć gospodarzom, dlaczego należy kupować prawa do
polskiej twórczości.
Na to
szekspirowsko-leninowskie pytanie postanowił odpowiedzieć dyrektor Koehler.
Najpierw jednak pochwalił się wybranymi polskimi twórcami, w tym autorem bez
imienia o nazwisku Miłoszewicz. Prześmiewcy z kręgów skompromitowanych
pseudoelit, wspieranych przez niemieckie fundacje, poczęli kpić, że dyrektor
Koehler nawet nie wie, jak nazywa się autor „Uwikłania”, „Ziarna prawdy” i
„Gniewu”, a nazywa się Miło- szewski, Zygmunt jego imię. Doprawdy, żałosne
żarciki.
Dyrektor Koehler
wie z pewnością więcej niż te wszystkie podszczypujące kundelki, bo
najwyraźniej miał do czynienia z rzeczonym Miłoszewskim, znanym pieniaczem i
intelektualnym chuliganem. I w efekcie rzeczony Miłoszewski całkiem słusznie
skojarzył się dyrektorowi ze złowieszczym serbskim podżegaczem wojennym
Slobodanem Miloseviciem. Ja przynajmniej chylę czoła przed ostrą jak brzytwa
dyrektorską precyzją osądu. Od czasu gdy nieopatrznie wyznałem przed rzeczonym
Miłoszewskim, że nie jestem największym fanem twórczości Kurta Vonneguta, a
rzeczony Miłoszewski potraktował mnie kanonadą nienawiści z armat przemysłu
pogardy, wiem, jakie monstrum kryje się pod tą na pozór niewinną, dziecięcą
buzią 40-latka. Więc OK, pod wpływem dyrektora Koehlera mam teraz Miłoszewski
ego zapisanego w komórce jako Slobo, ale i tak właściwsze ksywki to by były:
Adolf, Beri a, Goebbels, Pol Pot czy przynajmniej Ziggi Rozpruwacz.
Istnieje jednak
drugie racjonalne wyjaśnienie mowy dyrektora Koehlera. Zajrzałem na portal
Lubimy Czytać, no i stoi tam jak wół, że kilka miesięcy temu książkę „Chata
Magoda. Ucieczka na wieś” wydała pani Jagoda Miłoszewicz. To opowieść o parze
mieszczuchów, którzy przeprowadzają się w Bieszczady do Lutowisk, kupują
kawałek ziemi, na który przenoszą blisko stuletnią chatę z bali spod Rzeszowa,
i zaczynają przyjmować gości. Więc może być i tak, że dyrektor Koehler po
prostu promuje na wyspach Podkarpacie, ostoję wiary, polskości i dobrej
zmiany, co wywołuje histerię w określonych zdegenerowanych kręgach
wielkomiejskich.
Co ważniejsze,
odpowiadając na fundamentalne pytanie „But why?”, dyrektor Koehler nie owija bawełnę
- mówi, jak jest. A jest tak, że Angole mają wobec nas moralne zobowiązania za
Brexit i wynikające z niego kłopoty naszych rodaków na Wyspach. Więc ich
obowiązkiem jest wydawanie polskich autorów.
Co w takim razie mają powiedzieć Niemcy? Ile wydań
kieszonkowych w milionowych nakładach, ile kolekcjonerskich edycji są nam
winni za zburzoną w powstaniu Warszawę? To rzecz do negocjacji, ale jest
oczywiste, że spłata nie może się odbywać drukiem najpopularniejszych dzisiaj
za zachodnią granicą polskich autorów w rodzaju pisarza Stasiuczyka czy pani
Batorko. Tak samo dla polskiego interesu narodowego i historycznej
sprawiedliwości niewiele wynika z popularności w Czechach książek reportera
Szczygielskiego, olbrzymich rosyjskich nakładów Janusza Lwa Czereśniowskiego
czy uznania we Francji rzeczonego Miłoszewskiego (Czy Miłoszewicza? Bo już się
pogubiłem. Sprawdźcie w Instytucie Książki, jak się gostek nazywa). Powiedzmy
szczerze: dopóki w każdej niemieckiej księgarni nie zobaczymy zbiorowego
wydania dzieł Marcina Wolskiego, dopóki „Der Spiegel” nie dołączy do numeru
powieści Bronisława Wildsteina, to w ogóle nie mamy o czym rozmawiać.
Tak się proszę
państwa wstaje z literackich kolan!
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz