Wiara, nadzieja, siła
Demokratyczna,
obywatelska, otwarta, tolerancyjna i mądra Polska przetrwa jedynie wtedy, gdy
Polacy nie zapomną, że jej przetrwanie zależy tylko od nich. Bezradność i
poczucie beznadziei, odczuwane przez obywateli, to najwięksi sojusznicy obecnej
władzy.
Przed napisaniem tego tekstu sięgnąłem do tego, co pisałem tu rok temu,
by uniknąć kalek i powtórzeń. Tytuł tekstu sprzed roku: „Źle się dzieje w
państwie polskim”. I jak tu uniknąć dziś powtórzeń? Może tylko rozszerzając
litanię wydarzeń zasmucających. W minionym roku populiści uczynili wielkie
szkody w państwie polskim, ale rozpoczęli też triumfalny marsz na Zachód. Brexit oznaczał zachwianie Unii Europejskiej, a zwycięstwo Trumpa
może już za chwilę zachwiać światem nawet bardziej niż Ameryką. Demokratyczni
przywódcy tego świata pokazali swą dojmującą niemoc - w obronie przed populistami
i w obronie przed autokratami. Człowiekiem roku magazynu „Time” został Donald Trump, ale być może powinien nim zostać Władimir Putin. Najpierw pomógł zwolennikom Brexitu, potem za pomocą
operacji bardziej wyrafinowanej niż przeprowadzane niegdyś przez KGB wpłynął na
wynik wyborów w Ameryce. A po drodze pomógł w rzezi Aleppo, którą świat długo
traktował tak, jakby była tragedią mniej więcej tej miary co rozwód Angeliny i
Brada.
No dobrze, ale ten tekst wymaga jakiegoś kontrapunktu. W końcu
przynajmniej od roku zamęczam tu państwa mrocznymi analizami wydarzeń smutnych
i groźnych. To może tak, dla odmiany, optymistycznie?
W minionym roku zobaczyliśmy w Polsce piękne twarze ludzi godnych,
przyzwoitych i odważnych. Tych, którzy uznali, że Polska, nasza demokracja i
zwykła moralność wymagają, by zachować się po prostu porządnie, by nie ulegać
machinie zła. Miałem, tak jak pewnie większość z Państwa, okazję poznać ich
osobiście, na ulicach tak wielu polskich miast. Dla dziennikarza był to
wspaniały prezent. Zwykle bowiem komentator tylko wyobraża sobie swoich
czytelników. A tu nagle (dziękuję, partio rządząca!) pojawiło się wiele
okazji, by ich spotkać i z nimi porozmawiać. Naprawdę podtrzymujące na duchu
jest to, jak wielu ludzi w Polsce myśli o naszym państwie poważnie, jak liczni
uważają za bezdyskusyjną wartość normalną demokrację - taką, w której władza
nie może wszystkiego i w której prawa mniejszości są respektowane. Za taką
wartość, która wymaga starań, zabiegów, gestów, czynów, a przynajmniej
powstrzymywania się od flirtu ze złem.
Wielu Polaków - nawet ci, którzy protestują, krzycząc albo mówiąc NIE -
ma dziś prawo mieć pełne desperacji poczucie niemocy. Walec jedzie naprzód,
kolejne przestrzenie naszej wolności są
likwidowane, kolejne instytucje demolowane, kolejne prawa ograniczane. Niemoc
jest więc logicznie uzasadniona. A jednocześnie nie może być żadnym alibi. Bo
jak powiedział pewien pisarz, nie można nie robić niczego tylko dlatego, że nie
można uczynić wszystkiego.
Wydaje się, że pozycje są stracone, a ich obrona jest beznadziejna. Ale
tak nie jest. Im większy jest opór, tym więcej energii wymaga ofensywa, tym
wcześniej pojawiają się u atakujących oznaki zmęczenia. Im liczniejsze są
fronty, które otworzyli, a jednocześnie im większy jest obywatelski i społeczny
opór na każdym z nich, tym bardziej ofensywa osłabnie. Nie wynika z tego wcale,
że nadchodzący rok będzie lepszy niż ten mijający. Jest całkiem prawdopodobne,
że będzie gorszy, może znacznie gorszy. Ale w najmniejszym stopniu nie podważa
to sensu oporu. Przeciwnie. Prawda i demokracja się obronią, ale pod jednym
warunkiem - wystarczająco wielu odważnych, przyzwoitych ludzi z determinacją,
odwagą, ale i z cierpliwością i nieustępliwością musi stać w obronie i prawdy,
i zasad. Wolność bywa, jak w roku 1989, darem. Bywa też, tak jak teraz,
zobowiązaniem i wyzwaniem. Demokratyczną Polskę wywalczyła nam tak naprawdę
garstka dzielnych ludzi. Ogromna większość ten prezent po prostu przyjęła. Dziś
na ten prezent sprzed lat musimy zapracować.
W innym kontekście i często w zupełnie innych okolicznościach podobną
walkę mają przed sobą społeczeństwa Ameryki i Francji, Holandii i Niemiec. Na
końcu albo wygrają Putinowie, Trumpowie i Kaczyńscy tego świata, albo wolni
obywatele mający zupełnie odmienne od nich wyobrażenie o tym, jak państwa i świat powinny być ułożone i rządzone. W
Polsce, podobnie jak w Ameryce czy we Francji, populizm jest teraz na fali. Ale
ostatecznie wcale nie musi wygrać. To, czy wygra, zależy wyłącznie od nas.
Dlatego w tym momencie, życząc Państwu po prostu wesołych, radosnych
świat, życzę przede wszystkim, by nigdy nie gasła w nas nadzieja. I by nigdy
nie zabrakło nam siły, cierpliwości i wiary, że naprawdę, mimo wszelkich
trudności, będzie lepiej i że naprawdę wszystko jest w naszych rękach.
Wesołych Świąt i wszystkiego dobrego w Nowym Roku
Tomasz Lis
Abecadło
Zbliżający
się do piątych urodzin pan Gustaw Meller zażyczył sobie wyjścia na prawdziwy
mecz. Od ostatnich mistrzostw Europy jego wyobraźnią obok ninja-go i star
warsów zawładnęli mityczni wojownicy Błaszczykowski i Lewandowski. „Lewandowski jest najlepszejszy tatusiu, czy
ty to wiesz?”. Wiem, synu.
Tak więc zachwycony ojciec z pomocą przyjaciół wszedł w posiadanie dwóch
biletów na nadchodzący pojedynek Biało-Czerwonych z Armenią. I zanim opowie, co
się wydarzyło, musi zaznaczyć, że szlag go trafia, jak słyszy, że o Ormianach pisze się i mówi „Armeńczycy”. Co to za jakiś
koszmarek językowy? Powiedzmy, że można używać tego określenia na mieszkańców i
władców starożytnej Armenii, ale nie na współczesnych Ormian, obojętne, czy
żyją w Armenii, czy w rozproszonej po całym świecie diasporze. No dobra,
ulżyło mi, możemy wrócić do meczu.
Kiedy poinformowałem pana Gustawa o Wielkim Wydarzeniu, wpadł w
ekstazę. Ja w jeszcze większą, przez głowę przelatywały mi wszelkie
popkulturowe obrazy ojców i synów udających się na mecz. Zachwyt mój nieco
opadł już następnego dnia, kiedy Gucio obudził mnie o szóstej rano, pytając: „Idziemy już na mecz? Idziemy,
tatusiu?”. Guciu, mecz jest za tydzień. Obraził się. Być może zaskoczę cię,
drogi czytelniku, ale następnego ranka sytuacja się powtórzyła. O tej samej
porze. I następnego. Trzeciego dnia, kiedy odbierałem go z przedszkola,
szeroko uśmiechnięta wychowawczyni powiedziała, że Gucio nie może się już
doczekać dzisiejszego meczu. Chwilę potem przyszły kibic wpadł z impetem do
szatni,
krzycząc na całe przedszkole i pół
dzielnicy: „Idę z tatą na mecz! Dzisiaj!”. Serce ojca krwawiło, kiedy musiał wyjaśnić,
że do meczu jeszcze cztery dni. Obraza. Rozpacz. „Obiecałeś, tatusiu,
obiecałeś!”. Te spojrzenia innych rodziców czekających w szatni. Wdech, wydech,
wdech, wydech.
Ale wreszcie nadszedł. Ten dzień. Ta godzina. Gutek, zbieramy się,
jedziemy na mecz, hurra! „Już tatusiu, tylko wezmę strój sportowy”. A po co ci
strój sportowy? „Bo gram z Błaszczykowskim i Lewandowskim!”. Ups. Eee, synku,
to nie do końca tak. To reprezentacja Polski gra. Szok, niedowierzanie,
rozpacz, łzy. „Obiecałeś, tatusiu!”
I w tył zwrot do swego pokoju i
komunikat, że on w takim razie nie idzie. Wdech, wydech. Synku, przecież tak się
cieszyłeś, że idziemy na mecz. „Nie idę na ten głupi mecz, w którym nie gram!”.
Tup, tup, tup. „Mamo! Powiedz tacie, żeby mi nie kazał iść na ten głupi mecz”.
Zbliżenie kamery na ojca, mężczyznę w średnim wieku, który obiema dłońmi trze
głowę, jakby chciał skrzesać z niej ogień.
Konsekwencja to podstawa wychowania. Tak mówią. Aha. Obiecałem Guciowi,
że kupię mu lody na stadionie. „I żelki, tatusiu? Te misiowe?”. I żelki. Te
misiowe. W metrze entuzjazm młodzieży wrócił. Młodzież spytała, czy możemy
cały dzień jeździć metrem, ale nie protestowała zbytnio, gdy zasugerowałem, że
jednak idziemy na mecz. Potem już było z górki. Flagi wymalowane na policzkach,
szalik, rówieśnicy na stadionie i odkrycie, że na meczu jest najfajniej, kiedy
się włazi pod siedzenia. Gdy wróciliśmy do domu, Gucio opowiedział Ani, że grał
z Błaszczykowskim i Lewandowskim, bo to jego koledzy są.
A kiedy już leżał w łóżeczku, powiedział: „Wiesz, tato, że chciałem mieć
takich rodziców jak ty i mama?”. Bardzo się cieszę, Guciu, a kiedy tak
chciałeś? „Jak miałem zero lat, tatusiu”.
B jak Barbara
Ostatnio życzy sobie czytania
rymowanej „Księgi potworów” Michała Rusinka. Najdalej po trzecim wierszyku
o Chimerze czy innym Centaurze robi przerażoną minę
i woła: „Boję się!”. Naprawdę się boisz, Basiu? „Nie
naplawdę! Oszukałam cię, tatusiu! Wiesz?”. No, teraz już wiem, córeczko.
O ile pan Gustaw to typ wrażliwego, refleksyjnego poety, o tyle jego
młodsza siostra jest małym chuliganem, nic sobie nierobiącym z zasad i zakazów.
Na jej brata w sytuacji kryzysowej działa tupnięcie nogą, sroga mina, poważny
ton, podniesienie głosu. Na pannę Barbarę nie działa nic. Patrzy na rodziców,
którzy próbują jej wyklarować naganność postępku, parska śmiechem i kołysząc
główką, zaczyna śpiewać ulubioną piosenkę, najchętniej „Sto lat!”. Nakryta na
potajemnym jedzeniu czekolady (Gdzie, do diaska, ją zamelinowała? Skąd w ogóle
ją miała? Już wykończyła kalendarz adwentowy?!), umorusana na całej twarzy,
konsekwentnie idzie w zaparte, że żadnej czekolady nie widziała, a tym
bardziej nie jadła. Zwrócenie uwagi przed spacerem, że absolutnie, pod żadnym
pozorem nie wolno ściągać bucików na śniegu, zaowocuje najpewniej ściągnięciem
kurtki w ciągu tych dwudziestu siedmiu sekund, kiedy odwrócimy akurat wzrok, i
natarciem się śniegiem. Gdy krzykniemy - śmiech, kołysanie główką, piosenka.
Zapytana odpowiada: „nie”. Nawet jeśli jest wściekle głodna, dla zasady
i z kobiecej dumy odpowie trzy razy z rzędu „nie” na pytanie, czy chce zupkę
albo mandarynkę. Za czwartym jest szansa na przeciągłe „taa...” i wybuch
śmiechu. Basiu, kochasz tatusia? „Nie!” A może troszeczkę? „Nie!”. Ociupinkę?
„No dobraaa! Pipinkę kocham. Jak kotka!”. Pluszowego, dodaj my. Basiu, czy na
każde pytanie odpowiadasz „nie”? I riposta godna Julii Roberts z „Notting Hill”: „Nie!”.
C jak cytat
Zważywszy, że każdy rodzaj
twórczości, w tym tak nieznaczący jak felietonistyka, żywi się mniej lub
bardziej inteligentną, uświadomioną bądź nie kradzieżą, no dobra,
zapożyczeniem, tedy bez bicia mogę przyznać, że „najlepszą z żon” zwędziłem
Leszkowi Talko. Frazę znaczy, nie niewiastę. I kiedy z pewnym smutkiem, wynikającym
z własnej nikczemnej kreatywności, przyznałem się koledze do jednorazowego
zastosowania jego grepsu, oświecił mnie, że on z kolei
podprowadził frazę Efraimowi Kiszonowi, izraelskiemu satyrykowi. Ulżyło. Jakoś
łatwiej przyjąć, że zawdzięczamy coś pisarzowi z dalekiego kraju niż koledze
ze studiów, a kończyliśmy z Talko ten sam Wydział Historyczny UW.
Nie ma dwóch zdań, jestem kleptomanem słów i fraz. Co nie zawsze
popłaca. Jeszcze w liceum złapałem u Tadeusza Konwickiego „przydusić pedał
patosu”. Piękne. Zastosowałem w wypracowaniu. Zastępujący naszą polonistkę
nauczyciel z kuratorium zakreślił frazę na czerwono. Że nie po polsku i bez
sensu. No cóż, Konwicki to przecież chytry Litwin był, więc może nauczyciel
miał rację. Zazwyczaj pamiętam, co skąd wziąłem, ale, niestety, nadmiar
lektur miesza w głowie, co najlepiej świadczy o szkodliwości
czytania. „Szczera twarz Słowianina, który kłamie” i „nieprzyjemnościunia” to
z Hłaski. „Piękni dwudziestoletni” - pamiętam. „Ludzie w wieku przydrożnych
kamieni o wyglądzie karłów i maszkar” - wiadomo, „Dziennik 54” Tyrmanda. Ale skąd wziąłem
przymiotnik „nienachalny” na określenie specyficznej urody, moralności czy
inteligencji? Chyba z „60 minut na godzinę” i „Rycerzy
trzech” Andrzeja Waligórskiego oraz kabaretu Elita. Ale głowy nie dam. A
określenie „nerwowy jak zakonnica w burdelu”? Tu już ciemność, widzę ciemność,
ciemność widzę.
D jak Duet
Ja ekstrawertyk, ona
introwertyczka. Ja bałkańska nadekspresja, ona skandynawska powściągliwość. Dla
mnie szklanka zawsze do połowy pełna, dla niej pusta. Ja w kwadrans zrobię
bałagan w każdym pomieszczeniu, ona wchodząc do mieszkania, jeszcze w kurtce
łapie za miotłę. Ja leję słowa, ona cedzi. Mnie ktoś pochwali za felieton -
skaczę ze szczęścia. Jej trudna i bolesna „Góra Tajget” staje się zaskakującym
bestsellerem - ona wzrusza ramionami. Ja ocieram oczy na melodramatach, ona na
mrocznych filmach psychologicznych. Ona lubi wokal stonowany, ja -
histeryczny. Ona na lewo, ja na prawo. Ja przewalę każdy termin, ona odda
wszystko przed czasem. Ona kocha operę, ja w niej widzę śpiewające drzewa. Dla
mnie większość praw to opresja, ona nie przejdzie na czerwonym, choćby nie było
samochodu na horyzoncie.
I tak od dziesięciu lat.
Marcin
Meller
Prawo grawitacji
Wspólnym
wysiłkiem dwóch rzeźników, Asada i Putina, wschodnie Aleppo zostało zbombardowane, zagazowane i
spalone. Przestało istnieć. ONZ i w ogóle cały świat robił, co mógł. Ponieważ
jednak nic nie mógł - nic nie zrobił. W Syrii ponad 300 tys. ludzi zamordowano,
5 mln uchodźców koczuje w prymitywnych obozach lub błąka się po drogach i
wysypiskach. A ilu utonęło, próbując wydostać się z tego upiornego miejsca?
Nigdy się nie dowiemy. Polska mogła uratować przynajmniej kilka tysięcy
Syryjczyków, ale też nie mogła. Naczelny autorytet sanitarny kraju bał się
pasożytów, chorób i wszy. Jego pomagierzy straszyli terrorystami, paleniem
kościołów, końcem wiary ojców i zagładą tysiącletniej kultury chrześcijańskiej.
W tym czasie polski katolicyzm wzniósł się na szczyty. Do Matki Bożej,
królowej naszej ojczyzny, dołączył Chrystus koronowany na króla Polski.
Wszyscy najwyżsi (i niżsi też) rangą urzędnicy administracji państwowej w ciągu
ostatniego roku rzadko wstawali z kolan, a jeśli już, to tylko po to, by
przejść do kolejnego kościoła. Episkopat wprawdzie apelował o otoczenie opieką
uchodźców, ale właściciel toruńskiej radiostacji nie wyraził zgody, więc
miłosierdzie poszło się paść na pożółkłą, jesienną łąkę.
Gdy rosyjskie wojska kończyły swoją „pokojową” misję i w Aleppo została
garstka żywych, głos zabrał profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, sekretarz
stanu w Kancelarii Prezydenta RP Krzysztof Szczerski. Dał do zrozumienia, że
Polska uratowała godność własną i godność Syryjczyków. W naszej ojczyźnie,
powiedział, nigdy nie będzie obozów dla uchodźców, ponieważ jest to wbrew
prawom człowieka. Potępił też UE za jej politykę imigracyjną, która sprzyja
„wypędzaniu ludzi z miejsc, gdzie żyli od tysięcy lat”. Jeśli dobrze rozumiem,
to przesłanie profesora
Szczerskiego ma uzasadnić ponure
„nie” polskiego rządu i prezydenta dla uciekających przed zagładą. Niech umrą,
gdzie się urodzili, a my nie będziemy musieli „likwidować dżungli jak w
Calais”. Przy wigilijnym stole puste krzesło dla zbłąkanego będzie nam przypominało,
że pamiętamy o tych, którzy na pewno nie przyjdą.
I oto już święta i wielka radość w polskich domach, bo gospodarka w
ostatnim kwartale wali w dół, jak od trzech lat się nie zdarzyło. To nic
dziwnego, takie są odwieczne prawa grawitacji - wytłumaczył wicepremier Morawiecki.
Krótko mówiąc, za naszą ekonomią stoi Isaac Newton. Czy
trzeba lepszej rekomendacji?
Mrugają wesoło lampki na choince. Darwin pochodził od małpy, zgoda, ale
to nie znaczy, że teoria ewolucji dotyczy wszystkich - potwierdzają
specjaliści wytypowani przez minister edukacji Zalewską. Po co dzieci straszyć,
skoro można im powiedzieć prawdę, że stworzyła je Bozia?
Aniołki nad betlejemską stajenką wyśpiewują chwałę poszerzania
demokracji w Polsce. Twarzą tych zmian jest Stanisław Piotrowicz, należy mu się
order - zdecydował prezes Kaczyński. A ja uważam, że najwyższe odznaczenie
powinien dostać marszałek Kuchciński za odkrycie, że jeden dziennikarz dziennie
w Sejmie wystarczy. Niech siedzi w pokoiku z dala od parlamentarzystów i czeka,
aż się go zawoła.
Nagle
z bożonarodzeniowego drzewka opadły wszystkie igły. Oto na polecenie ministra
Macierewicza najważniejszego dowódcę w polskiej armii prawdopodobnie zastąpi
znany amerykański dermatolog. Otworzy on konferencję MON (uwaga, to nie żart):
„Najnowsze rozwiązania i światowe trendy rozwojowe w technologii wpływające
na przyszłość modernizacyjną sprzętu i uzbrojenia wojskowego, a także urządzeń
technicznych podwójnego zastosowania...”. Naga choinka spaliła się ze wstydu.
Stanisław Tym
Gorzki opłatek
Co roku życzymy Państwu i sobie Wesołych
Świąt -więc i tym razem, jak najbardziej - choć jakoś mi trudno wyobrazić sobie
tegoroczną wesołość. Chyba że będziemy sobie opowiadać polityczne anegdoty,
pokazywać memy, oglądać filmiki z Sejmu - tak, wtedy może być śmiesznie. Ale
chyba jeszcze mniej wesoło. Na pewno życzmy sobie, i to się może spełnić,
radości ze spotkania z najbliższymi i z przyjaciółmi. Mam zresztą takie
wrażenie, choćby po ostatnich antyrządowych marszach, że setki tysięcy ludzi
odnajdują nagle dawno nieodczuwaną frajdę z bycia razem, że odświeża się
zapomniana, a raczej zagoniona, wspólnota przekonań, wartości, wrażliwości.
Odmładzamy się. Jesteśmy My, jak kiedyś, a naprzeciwko Oni - partyjni aparatczycy,
dobrany ideowy aktyw, spasiona nomenklatura, telewizja, która kłamie i obraża,
nadęty towarzysz sekretarz. 30 lat w tył. Za tę sentymentalną podróż w czasie,
i tylko za to, dzięki ci, pisie.
Za choinkowe prezenty dziękować nie
będziemy. Nie ma za co, choć trochę ich było. W gorączkowym pośpiechu uchwalono
właśnie ustawę ograniczającą swobodę demonstracji; siódmą czy ósmą nowelizację
ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, co, po długo oczekiwanym odejściu z Trybunału
prezesa Rzeplińskiego, ma przypieczętować trwałą więź sądu z partią i osinowym
kołkiem przebić konstytucję; wreszcie, przed świątecznymi feriami zdążono
jeszcze wydać wyrok śmierci na gimnazja. Ponieważ egzekucja ma się zacząć w
przyszłym roku, to bardziej zepsuje następne święta niż te. Specyficznym
choinkowym prezentem dla narodu mają być też pośmiertne degradacje generałów
Jaruzelskiego i Kiszczaka, być może połączone z karnymi ekshumacjami. W ogóle
cmentarze to miejsca wyjątkowo ożywionej działalności nowej władzy.
Dzwoneczkowo-choinkowe, ckliwe nastroje Bożego Narodzenia są ewidentnym
dysonansem na tle ciężkich, mrocznych, destrukcyjnych emocji, jakie na kraj
naciąga ta ekipa. Bo nawet nie bardzo wiadomo, jakie życzenia moglibyśmy złożyć
pisowym rodakom. Jeśli dwa polityczne narody miałyby się dziś w Polsce wymienić
opłatkami, to gorzkim za zatruty. Święta zostały zwarzone. To wielka,
historyczna porażka depozytariusza bożonarodzeniowej tradycji - katolickiego
Kościoła w Polsce.
W każdym numerze świątecznym przez lata
sporo miejsca poświęcaliśmy religii, a właściwie opowieściom biblijnym i
ewangelicznym. Nie były to w naszym gazetowym ujęciu przekazy teologiczne
(jesteśmy pismem świeckim), ale raczej poruszające metafory ludzkiego losu. W
tym wydaniu jest trochę inaczej: piszemy nie o pięknie ewangelii, ale głównie o
brzydkiej twarzy polskiego narodowego Kościoła, jako instytucji coraz bardziej
politycznie zaangażowanej, wykluczającej, sekciarskiej, prymitywnej
intelektualnie i moralnie. Kościół w Polsce miał różne okresy, marne i wspaniałe,
ale w tak złej kondycji jeszcze chyba nie był- i to przy pozorach triumfu.
Zdumiewające, w jaki sposób PiS zdołał opętać i uzależnić od siebie polski
Kościół.
To iluzja, że mamy do czynienia z sojuszem ołtarza i tronu,
nie, to relacja zawłaszczenia. Wiele parafii jest dziś de facto
lokalnymi komórkami partyjnymi, ambony miejscami partyjnej propagandy,
liturgia oprawą dla partyjnych wystąpień i przemówień. Władza odwdzięcza się
przywilejami materialnymi, ale co najważniejsze, oferuje szatański cyrograf:
pozór szacunku za uległość. Większość kleru ten cyrograf przyjęła i z
entuzjazmem wypełnia. Dlaczego to jest społeczna klęska?
Pod wpływem PiS, albo ośmielony przez PiS,
polski Kościół coraz dalej odchodzi od katolickiego uniwersalizmu, staje się
lokalny, autokefaliczny, narodowy, nacjonalistyczny. Dokonała się (używając
modnego pisowskiego określenia) repolonizacja religii jako narzędzia,
bynajmniej nie chrześcijańskiego miłosierdzia, lecz narodowej pychy, pogardy
wobec innych, ostentacyjnej dewocji. Krzyż nad polskim Kościołem, jak zauważa
gorzko prof. Mikołejko, to dziś coraz wyraźniej plemienny totem, znak
symbolicznej przemocy. Zrośnięcie się Kościoła z PiS ma istotne konsekwencje
społeczne. Po pierwsze, to stosunek do wiary wyznacza dziś główną granicę
podziału politycznego. Ktoś, kto uważa się za osobę głęboko przywiązaną do
religii, otrzymuje w pakiecie z ewangelią Jarosława Kaczyńskiego. PiS, za zgodą
biskupów i o. Rydzyka, ustanowił się jako jedyna partia katolicka, polityczna
emanacja Kościoła, a więc świeckie przedstawicielstwo Boga na ziemi. Ta herezja
przebrzmiewa niemal w każdej partyjnej liturgii.
Ale, co oczywiste,
tak upartyjniony, zrepolonizowany Kościół musi odpychać tych, którzy z mnóstwa
politycznych, ideowych, historycznych, nawet estetycznych powodów są w opozycji
wobec PiS. Biskupi i proboszcze zafundowali polskim katolikom czytelny
sylogizm: jeśli prawdziwy katolik musi popierać PiS, to jeśli nie popierasz
PiS, nie możesz się uważać za prawdziwego katolika. Zastanawiam się, jak musi
się czuć w dzisiejszej Polsce wierzący gorszy sort, zwolennicy PO, Nowoczesnej,
KOD, a nawet niegłosujący, widząc, że Kościół jest „cały tamtych", że
aprobuje i wzmacnia pisowski język pychy i insynuacji? Że ćwierć wieku po
upadku PRL autoryzuje brednie o komunistach i złodziejach, lewakach, ubekach,
zdrajcach, stanowiących, statystycznie, dwie trzecie narodu. Jak w tej
atmosferze cieszyć się dzwoneczkiem, opłatkiem, kolędą, pasterką, siankiem i
małym Chrystusikiem, jeśli przed chwilą za chwilę będą padać sprzed ołtarzy i
spod krzyża słowa złe, jątrzące, wzgardliwe?
We wszystkich krytycznych wydarzeniach
najnowszej historii Polski, od stanu wojennego po Okrągły Stół, łącznie z
referendum w sprawie integracji z Unią
Europejską, Kościół Jana Pawła II był obecny, ważny, tonizujący, łączący. Teraz
silny głos Kościoła, studzący polityczne emocje, stawiający zaporę przed
prowadzącą do przemocy eskalacją napięcia, potępiający barbarzyńskie
ekshumacje, a dziś, w dniach śmierci Aleppo, przypominający władzy i wiernym o
moralnym nakazie solidarności z uchodźcami - byłby bezcenny. Ale Kościół
znalazł się po jednej stronie rowu. To więcej niż błąd, to nieprzyzwoitość.
Boże Narodzenie jest dla chrześcijan, a właściwie dla
wszystkich Polaków przywiązanych do tradycji, świętem wspólnoty, optymizmu,
radości. A.D. 2016 z trudem da się ten nastrój odnaleźć i ocalić, zwłaszcza
poza drzwiami naszych mieszkań. Więc chociaż trzymajmy się razem, blisko, w
naszych małych wspólnotach rodzinnych, towarzyskich, środowiskowych, między
sobą. Politycznych życzeń nie składam, bo byłyby bardzo nieświąteczne. Więc
tylko: zdrowia oraz miłości, nadziei i wiary. Kto wierzy w Boga, niech się za
nich, za nas, za kraj i za nieszczęsny polski Kościół pomodli; kto nie wierzy -
niech chociaż trzyma kciuki. Życzę dużo prywatnej radości w te niewesołe
polskie święta!
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz