Jeśli oglądamy coś,
co obraża naszą inteligencję, przyzwoitość i zasady, to możemy albo iść na
emigrację wewnętrzną, albo się z tego śmiać. Postanowiliśmy się śmiać mówi
mecenas Jacek Dubois
Rozmawia Renata Kim
NEWSWEEK: Kim jest Broszkowa z pana felietonów?
JACEK DUBOIS: To postać, która dobiera broszki, a potem czyści je i poleruje.
Dba o to, by pani premier jaśniała w publicznych sytuacjach.
Ładnie tak kpić z szefowej
rządu?
- Pani premier jest z pewnością
konsekwentna i pracowita, ale jeśli te cechy idą w złym kierunku, to stają się
śmieszne i przestają zasługiwać na jakikolwiek szacunek.
Co to znaczy?
- Umowa społeczna polega na tym,
że rządzi grupa, która wygrała wybory. Ale są reguły, których nie zmieniamy -
konstytucyjne, etyczne, przyzwoitości. Jeśli władza zaczyna je naruszać,
idzie w złym kierunku.
Gdy ustawa powstaje w taki sposób,
że władza jednego dnia ma pomysł, a drugiego dnia rękami posła czy senatora go
realizuje, bez żadnych konsultacji, to nie można mówić o mądrości, tylko
o działaniu na polityczne zamówienie.
A jaką umowę naruszyła premier
Szydło?
- Przede wszystkim tę, że
uchwalone prawo należy opublikować.
Mówi pan o odmowie publikacji
wyroku Trybunału Konstytucyjnego?
- „Bądź spokojny, poeta pamięta, spisane
będą czyny i rozmowy. Zabijesz jednego, narodzi się nowy” - pisał Czesław
Miłosz. Przejeżdżając Alejami Ujazdowskimi, widzimy licznik, który pokazuje,
ile dni minęło od chwili, gdy premier Szydło postanowiła nie opublikować wyroku
Trybunału.
Ten licznik nam przypomina, że
ponad 260 dni temu zostały złamane zasady i do
dziś ich nie przywrócono. Tak długo trwa stan broszkowania polityki.
Jak pan się z tym broszkowaniem
czuje?
- Czuję się źle, bo zostałem
wychowany w ogromnym szacunku dla prawa. Uczono mnie, że to spoiwo
społeczeństwa. Są sytuacje, gdy ktoś próbuje to spoiwo zniszczyć, ale to
jedynie zawieruchy historii. Hunowie zawsze zostają w końcu pokonani i
wszystko wraca do normy.
Od zeszłej jesieni miałem
świadomość, że rząd PiS nie będzie grał zgodnie z zasadami demokracji. I nie
gra. Nie demonizuję sytuacji, bo nie dochodzi w Polsce do aresztowań o świcie,
ale mamy do czynienia z systematycznym wzmacnianiem imperium władzy.
To wszystko spowodowało, że mój mechanizm
przyzwoitości zaczął się buntować. A ponieważ uważam, że ludzie, którzy nie
zajmują stanowiska w sprawach publicznych, nie mają prawa narzekać,
postanowiłem pisać.
I pisze pan wierszyki, na
przykład o leniu, który mieszka przy Krakowskim Przedmieściu i nic nie
robi cały dzień.
- Piszemy te wierszyki razem z
moim wspólnikiem, mecenasem Krzysztofem Stępińsldm. O, proszę, tutaj jest
wierszyk o profesorze Rzeplińskim:
„ZasadziłSejm Rzepę w Trybunale
Chodziliśmy ją tam oglądać co
dzień.
Wyrosła Rzepa mądra i krzepka,
Teraz zabrać chcą nam Rzepę
jak okruszek chlebka
Więc ciągnie Rzepę Duda
nieboże,
Ciągnie i ciągnie wyciągnąć nie
może!”
Dalej jest tak jak w wierszu
Brzechwy, że wszyscy się strasznie zawzięli, ale Rzepy nie wyciągnęli.
A końcówka taka: „A Rzepa stoi
tam, gdzie stała i sprawiedliwości pilnowała”.
Jak to się stało, że zaczął pan
pisać?
- Mój ojciec, który był obrońcą
karnym, zaraził mnie miłością do prawa. Ale z drugiej strony była miłość do
literatury, zawsze bardzo dużo czytałem. Wygrało prawo, zostałem adwokatem i trochę
zapomniałem o tym swoim dziecięcym marzeniu o pisaniu.
Ale potem kolega, który wydawał
miesięcznik dla mężczyzn, poprosił o napisanie felietonu. Pocąc się
straszliwie, spłodziłem ten felieton i najwyraźniej się spodobał, bo dostałem
własną rubrykę. Musiałem się nauczyć pisać na nowo, w sposób przystępny, bez
prawniczego żargonu, ale zabawa trwała tylko pięć miesięcy, bo miesięcznik
zbankrutował. Potem pisałem jeszcze do „Gentlemana” i „Zwierciadła”, ale w końcu forma felietonu przestała mi
wystarczać.
I tak powstała książka dla
dzieci „Wszystko przez Faraona”.
- Miałem słodkiego trzyletniego
synka i postanowiłem napisać dla niego cykl bajek o kocie psotniku, który
podróżuje po świecie i ma różne przygody. To nasza rodzinna opowieść: ojciec
opowiadał ją mnie, potem ja moim dzieciom.
Kiedy zacząłem ją spisywać,
myślałem, że to będzie kilka bajek na dobranoc, ale urosło do rozmiarów
książki.
Jak pan godził pisanie z pracą
adwokata?
- To był relaks, ujście dla emocji
z sali sądowej. Był rok 2002 albo 2003, akurat t rwał słynny proces w sprawie
zabójstwa w Kredyt Banku. Cztery osoby zamordowane: trzy kasjerki i strażnik,
byłem oskarżycielem posiłkowym, reprezentowałem rodziny zamordowanych kobiet.
W czasie wizji lokalnych oskarżeni pokazywali, w jaki sposób dokonali zabójstwa.
Po każdej z rozpraw wracałem do domu chory od emocji i bez wódki nie byłem w
stanie zasnąć, tak mną telepało. Dzięki pisaniu z wypełnionej złem, krwią i zbrodnią
sali sądowej przenosiłem się w świat beztroskiego kota. A następnego dnia
znajdowałem siłę, by usiąść naprzeciwko oskarżonych i robić swoje. Jak już
skończyłem pisać książkę, poszedłem z nią do wydawnictwa. To było dość
krępujące: prawnik karny nagle przychodzi z jakimś kotem. A oni po dwóch
tygodniach mówią, że wydadzą, ale pod jednym warunkiem. Pytam przerażony, pod
jakim, a oni: „Że to będzie trylogia”. I podpisaliśmy kontrakt na trzy książki.
W 2011 roku powstała kolejna
powieść dla dzieci - „Operacja kacze jaja”.
- Zaczęło się od tego, że książka
„A wszystko przez Faraona” miała wydanie chińskie. Kiedy pojechałem na
spotkanie autorskie do Szanghaju, spytali, czy planuję, że kot będzie miał jakieś
przygody w Chinach. Co miałem zrobić? Powiedziałem, że Chiny są moją największą
miłością i kot będzie rozwiązywał również chińskie problemy.
Wymyśliłem, że odnaleziono tam
jaja dinozaura, które zostały następnie ukradzione z muzeum etnograficznego i
są przemycane do Stanów Zjednoczonych, a potem sprzedawane za ogromną cenę na
aukcjach. W książce jest polski wątek: nieuczciwy pracownik kancelarii
premiera przemyca je w poczcie dyplomatycznej. I wtedy pojawia się kot, który
prowadzi śledztwo.
Czy to była jakaś aluzja
polityczna?
- W latach 2005-2007 wielu polityków
mogło się dopatrywać w tej książce swoich odpowiedników. Pisząc ją, doskonale
się bawiłem. A potem dostałem mnóstwo sygnałów, że ludzie odczytywali ją na
dwóch płaszczyznach: dziecięcej i dorosłej. I też się dobrze bawili.
A co pomaga panu na „dobrą
zmianę”?
- Śmiech. Nie uważam, że nasze państwo
jest zagrożone, choć wesoło nie jest. Obecny rząd to plamka na mapie
wszechświata, przyszedł i przeminie, a historia potoczy się dalej.
To czas dla nas dolegliwy, ale
rozsądek zawsze zwycięża. Zwyciężają instytucje.
Wierzy pan w to?
- Tak, historia tego uczy. Dzisiaj
obrażany jest zdrowy rozsądek, naruszane są zasady przyzwoitości i dobrego gospodarzenia
krajem, ale to Polski nie zrujnuje. Nawet jeśli dwa konie w Janowie padną, to
stadnina będzie istnieć. Nawet jeśli w zarządzie spółki skarbu państwa zasiada
człowiek, którego jedynymi kompetencjami są więzy rodzinne czy towarzyskie z
prezesem, też nic strasznie złego się nie stanie. A na końcu zwycięży głos
wyborcy. Gdy ludzie się zorientują, że Trybunał Konstytucyjny przestał bronić
ich praw, a niezawisłe sądy to abstrakcja, kiedy nastąpi spadek PKB, to przy
urnach zachowają się rozsądnie. A do tego czasu, jeśli oglądamy coś, co obraża
naszą inteligencję, przyzwoitość i zasady, to możemy albo iść na emigrację
wewnętrzną, albo się z tego śmiać.
My z Krzyśkiem Stępińskim
postanowiliśmy się śmiać. Piszemy felietony, satyry i bajki. A czasem
zdejmujemy maski satyryków i piszemy rzeczy poważniejsze. Ale nie chcemy się
przedstawiać jako reprezentanci adwokatury, bo ona swoim oficjalnym głosem mówi inaczej niż my.
Czy prawnicy w tym ostatnim
roku zdali egzamin?
- Zdali egzamin prof. Zoll, prof. Łętowska, prof. Safjan, Jerzy Stępień, którzy wspomogli prezesa
Rzeplińskiego, gdy był w bardzo trudnej sytuacji. Wspaniale zachowuje się
nestor polskich sędziów, prof. Adam Strzembosz. Zdał egzamin
rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar i wielu sędziów, bo okazało
się, że środowisko sędziowskie jest zdolne do wypracowania jasnego stanowiska w
sprawie prób paraliżowania Trybunału.
Co do adwokatury, zajęła
stanowisko w sprawie Trybunału, ale wydaje mi się, że głównie dzięki
determinacji mecenasa Mikołaja Pietrzaka. W wielu ważnych sprawach władze
adwokatury milczą. Natomiast cenne są wypowiedzi poszczególnych adwokatów, np.
profesorów Piotra Kardasa i Macieja Gutowskiego.
To co? Milcząca adwokatura?
- Nie jestem we władzach adwokatury,
ale czasem było mi wstyd spojrzeć w oczy na przykład sędziom. Wiedziałem, że
nie rozumieją takiego niewyrazistego zachowania, bierności.
Niewyrazistego? Czyli
tchórzliwego?
- Nie chcę używać słowa
„tchórzliwy”, to byłoby niesprawiedliwe. Niektórzy adwokaci są zachwyceni
obecną sytuacją. Wywodzą się z tego ehrlichowskiego nurtu myśli
prawno-politycznej, który uznaje, że suweren daje rządzącym i ustawodawcom
prawo do robienia wszystkiego. I takie myślenie jest u nich silniejsze niż
zasady, których adwokat powinien przestrzegać; mam na myśli dbałość o
demokrację.
Wierzą w „dobrą zmianę”?
- Są tacy, którzy wierzą, są tacy,
którzy mają poczucie, że najpierw biznes, potem działania publiczne. Na pewno
każda działalność publiczna czy polityczna szkodzi biznesowi. Zabieranie głosu
w sprawach publicznych nie będzie sprzyjało na przykład kancelarii gospodarczej,
która ubiega się o obsługę dużego kontraktu spółki skarbu państwa. Ale adwokat
nie powinien tak myśleć.
A myśli?
- Na szczęście większość nie. W
ten weekend w Krakowie odbywał się Krajowy Zjazd Adwokatury. Jego gośćmi byli
Prezydent RP pan Andrzej Duda i prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej
Rzepliński. Prezesa delegaci przywitali na stojąco, kilkuminutową owacją,
zajmując w ten sposób stanowisko w konstytucyjnym sporze.
A panu zajmowanie stanowiska
nie zaszkodzi?
- Oczywiście, że mi zaszkodzi. Ale
taki mam system wartości, został mi przekazany w genach. Mój dziadek był posłem
na Sejm II RP, ojciec był przez całe życie zaangażowany w działalność samorządu
adwokackiego. Ja chciałem prowadzić kancelarię, myślałem, że nie będę miał nic
wspólnego ze sprawami publicznymi. Ale mnie w końcu dopadło. Jest gdzieś
granica przyzwoitości, po przekroczeniu której człowiekowi puszczają nerwy.
Co pana w ciągu ostatniego roku
najbardziej poruszyło?
- Ciosem w potylicę było dla mnie
ułaskawienie Mariusza Kamińskiego przez prezydenta Dudę. Takie rzeczy się wcześniej
zdarzały, pamiętam, jak prezydent Kwaśniewski w ostatni dzień urzędowania
ułaskawił osoby związane z aferą starachowicką. Ale to był jakiś gest zakończenia
sprawy, oczyszczenia sytuacji, a nie narzędzie wprowadzenia do polityki osoby
nieprawomocnie skazanej.
Jeszcze coś pana w Polsce PiS
denerwuje?
- To, że co chwila pojawiają się
nowe pomysły ustawodawcze. Nasze prawo nie jest doskonałe, doskonałe nie są
sądy, ale nie może być tak, że ktoś w ministerstwie wyjeżdża na weekend,
przychodzi mu jakiś pomysł do głowy, a od poniedziałku pichci ustawę, która
już za dwa tygodnie jest czytana jako projekt rządowy w Sejmie. W ciągu
ostatnich dwóch lat trzykrotnie fundamentalnie zmieniono system prawa karnego.
Nawet profesorowie gubią się w przepisach przejściowych. Po reformie został
chaos, wrócono do modelu radzieckiego.
Co to znaczy?
- Polska procedura karna przez
kilkadziesiąt lat bazowała na dorobku prokuratora Andrieja Wyszyńskiego.
Tymczasem współczesna myśl prawnicza mówi, że w procesie karnym nie można
korzystać z dowodów zdobytych w wyniku przestępstwa. U nas ta zasada nie
funkcjonowała, można było użyć w procesie nagrania, jak dwóch gangsterów
torturuje trzeciego, który w tym czasie przyznaje się do działalności przestępczej.
W końcu ustawodawca doszedł do wniosku, że nie możemy być zaściankiem
prawniczym Europy i powiedział: nie może być dowodem to, co zostało zdobyte w
sposób nielegalny. Teraz wracamy do przeszłości.
Po co PiS taka reforma?
- Nie należy jej czytać wyrywkowo,
kodeks karny i inne ustawy układają się w całość. Zaczęliśmy od ustawy inwigilacyjnej,
która zwiększa możliwości władzy, by wchodzić w prywatność obywateli. Kolejna
ustawa - o prokuraturze - sprawia, że minister sprawiedliwości staje się
prokuratorem generalnym, z prawem ingerowania we wszystkie śledztwa. To oznacza
ręczne sterowanie, możliwość wglądu do każdych akt przez polityka, jakim jest
minister sprawiedliwości! Przedtem na prokuratora prowadzącego sprawę nie
można było wywierać wpływu, w tej chwili można mu wydać polecenie. No i
prokurator stał się bezkarny. Jeśli powie, że złamał zasady, bo chciał złapać
przestępcę, to nie poniesie kary dyscyplinarnej, tylko dostanie medal.
Państwo stało się dominatorem.
Dostało narzędzia umożliwiające mu wdarcie się w każdą dziedzinę życia, a
obywatel nie majak się bronić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz