Bez mocnej Europy i z
Polską poza tą Europą nie mamy większych szans na przetrwanie - mówi Donald Tusk,
szef Rady Europejskiej
Rozmawia Tomasz Lis
Newsweek: Większy ból głowy ma pan z powodu Europy czy Polski?
Donald Tusk: Nie rozdzielam tych dwóch kwestii, jeśli odczuwam dzisiaj
polityczny ból głowy, to głównie wtedy, kiedy widzę ludzi podważających mocną
pozycję Polski w sercu Europy.
Widzi ich pan na Zachodzie czy
w Polsce?
- Eurosceptycznie nastawionych
polityków jest sporo w każdym kraju, ale niepokoi mnie, że w Polsce niechęć do
UE nabrała wymiaru państwowego, i to wydaje mi się najistotniejszym
zagrożeniem.
Jak bardzo słabnie pozycja
Polski w Europie?
- Wstrząsy, które przeżywa Europa,
takie jak Brexit i ogólnie kryzys liberalnej demokracji, osłabiają pozycję
każdego państwa. Mówiąc wprost: dzisiaj w Europie nie ma państw wielkich...
Nawet to jedno?
- Nawet to jedno. W skali
globalnej Unia liczy się i może się liczyć w przyszłości, ale żadne państwo z
osobna nie będzie w stanie zapewnić całej Europie bezpieczeństwa i powodzenia.
Osłabiona czy rozbita Unia z definicji oznacza także słabszą Polskę i -
prędzej czy później - poważne kłopoty.
Eurosceptykom na Zachodzie jest
na rękę to, co robi władza
w Warszawie?
- Proeuropejskie nastawienie w
Berlinie i Paryżu wydaje się kluczowym warunkiem, aby UE przetrwała ten kryzys
polityczny. Znaczenie Polski zależy od tego, jak dobre są relacje z tymi
dwiema stolicami. Mirażem jest wizja bezpiecznej Polski patrzącej z tęsknotą
wyłącznie na Amerykę, która dość wyraźnie odpływa od Europy, czy na Wielką
Brytanię, która podjęła decyzję o wyjściu z Unii. I kiedy widzę, co się dzieje
z Trójkątem Weimarskim, który był taką kotwicą zapewniającą Polsce wpływ na
Unię, nie mam wątpliwości, że nasza pozycja słabnie. Dzisiaj w Polsce władzę
sprawują ludzie tradycyjnie nieufni i niechętni wobec Niemiec, którzy
postanowili w dodatku dość poważnie nadwerężyć relacje z Paryżem. To jest teraz
najpoważniejszy kłopot dla Polski.
Pan to tłumaczy psychoanalitycznie
czy politycznie?
- Nie jestem psychoanalitykiem i
szczerze powiedziawszy, nie ma dla mnie znaczenia, jakie są motywacje polityków
w Europie i w Polsce. Nie myślę o ich intencjach, tylko o skutkach ich antyeuropejskich
działań. A te są groźne dla wszystkich. Dla mnie ważniejsze jest, jak je
niwelować.
Na razie w Polsce to się raczej
pogłębia, niż niweluje.
- Często mówię naszym partnerom w
Europie, by nie wyciągali zbyt daleko idących wniosków z tego, co się dzieje w
Warszawie.
Skoro musi pan przekonywać, to
znaczy, że nie jest dobrze.
- No nie jest. Polska była do
niedawna symbolem sukcesu, nie tylko gospodarczego. Była traktowana jako lider
regionu i jeden z filarów całej Unii. Zamykaliśmy usta wszystkim, którzy na
Zachodzie twierdzili, że rozszerzenie Unii było błędem.
I co pan im dzisiaj mówi? Że ta
gorączka przeminie?
- Mówię, że nie ma w Europie
drugiego narodu tak proeuropejskiego jak Polacy.
Może raczej bardziej
profunduszowego?
- To też ma znaczenie. Sądzę
jednak, że przywiązanie Polaków do idei zjednoczonej Europy ma głębszy wymiar.
A nie słyszy pan wątpliwości,
że to całe rozszerzenie było niepotrzebne?
- Tak, coraz częściej słyszy się
takie głosy. I trzeba pamiętać, że żadna siła wyższa nie gwarantuje trwałości
Unii. Ona wymaga pieczołowitości i - powiedziałbym - politycznej czułości. Jak
przestaniemy o nią dbać, rozpadnie się jak domek z kart. Idzie o to, by nie
zwyciężyło przekonanie, że Unia jest złem koniecznym albo „stajnią, z której
można konie kraść”. Polska też jest odpowiedzialna za trwałość Unii i swoją w
niej obecność.
Ale na Zachodzie pogłębia się
poczucie, że oni, tam na Wschodzie, są nie tylko winni, ale są jednak
genetycznymi psujami.
- Polska nie jest czarną owcą w
UE. Jeszcze. Choć niektórzy ciężko na ten wizerunek pracują. Nie mam zresztą
szczególnych nadziei na zmianę ich nastawienia.
Ja tę sprawę traktuję bardzo
serio. Rozmawiamy o przyszłości Polski i Europy - nie w perspektywie roku czy
kadencji PiS lub innej partii. Rozmawiamy o strategicznej perspektywie, obyć
albo nie być Polski i tej części kontynentu. Za 10 lat mało kogo będzie
obchodziło, czy Tusk miał drugą kadencję, czy PiS wygrało, czy przegrało,
jeśli okaże się, że Europa się rozpadła, a Polska znów znalazła się w
kompletnym osamotnieniu na peryferiach. A tego nam nikt nie wybaczy. Ja tu na
PiS za bardzo nie liczę, bo uważam, że oni robią wiele, żeby ten czarny
scenariusz stał się faktem. Moim zadaniem jest temu zapobiec.
Czy jednym ze źródeł obecnych
problemów Europy nie jest brak tego, co określa się tak nielubianym przez pana
słowem „wizja”? Powiedział pan kiedyś, że jak ktoś ma wizje, to trzeba go
wysłać do lekarza. A może, jak ktoś ich nie miewa, to jest w politycznej
defensywie? Hillary Clinton nie miała i
odpoczywa. Cameron nie miał...
- Wybory w USA to nie była
konfrontacja wielkich wizji. Brexit też nie jest wielką wizją
przyszłości, jest raczej reakcją na nadmiar wizji. Wizjonerzy w polityce są
częściej sprawcami nieszczęść niż autorami dobrych rozwiązań. Wolę
pragmatyków. A najbardziej tych obdarzonych wyobraźnią. Unia Europejska to
właśnie projekt takich ludzi. Wciąż najlepszy na świecie.
Donald Trump potwierdził to panu w rozmowie telefonicznej?
- W jakimś sensie tak. Jedno z
pierwszych pytań prezydenta elekta brzmiało, czy istnieje zagrożenie dla UE w
związku z Brexitem.
Odpowiedziałem z przekonaniem, że nie. I że
Europa przetrwa napór politycznego nihilizmu i radykalizmu.
Czy sytuacja polityczna i
geopolityczna Polski jest dziś najtrudniejsza od 1989 roku?
- Dziś, kiedy Europa narażona jest
na wstrząsy, Polska powinna być krajem najbardziej zainteresowanym jej
stabilnością. Powinna być w awangardzie tych, którzy dbają o całość Unii, a
nie należeć do tych, którzy na nią wybrzydzają.
I wiemy, że przez następnych
kilka lat nie będzie w awangardzie.
- Tak, wiemy. Na szczęście nie
wszyscy rządowi politycy PiS podzielają antyeuropejskie poglądy Jarosława
Kaczyńskiego.
A więc to, co najgorsze, jest -
przynajmniej w Brukseli - schowane,
mówiąc krótko.
- Schować się tego nie da,
niestety. Ale w Brukseli przedstawiciele polskiego rządu są dużo bardziej
europejscy niż w domu.
Politycy PiS często mówią:
Donald Tusk nie pomaga, nie konsultuje. Czy miał pan poważną rozmowę z
którymkolwiek z liderów PiS o tym, co można razem zrobić, w czym mógłby pan
pomóc?
- (długie milczenie) Wyłącznie poważne rozmowy. Bez zbędnych emocji.
Długa pauza przed odpowiedzią
świadczy raczej, że jest inaczej.
- Na pewno różnimy się w wielu
sprawach. Być może inaczej definiujemy, co leży w interesie Polski...
Pytałem, czy była poważna
rozmowa: tu i tu się różnimy, ale jest coś do wygrania. Działajmy razem na
tyle, na ile możemy.
- Miałem jedno dłuższe spotkanie z
prezydentem Dudą i kilka spotkań z premier Szydło. Wszystkie były poważne i
dużo lepsze niż ta codzienna polityczna bijatyka w Polsce. Ale jeśli pan pyta,
czy Warszawa chciałaby skutecznie wykorzystywać fakt, że Polak jest szefem Rady
Europejskiej, to nie mam takiego wrażenia.
Po prostu chcą pana utrącić?
- Nie wiem, jaka będzie postawa
polskiego rządu, kiedy będą się decydowały losy drugiej kadencji. Ta decyzja
należy do wszystkich unijnych liderów.
Czy chciałby pan przejść z
poziomu spotkań z Obamą, Merkel, Hollande’em na poziom okładania
się kłonicą z Kaczyńskim czy Brudzińskim?
- Poziom debaty publicznej w
Polsce nie odbiega jakoś drastycznie od tego, co się dzieje w innych krajach
europejskich. Pan kiedyś powiedział, że pewnie Tusk nie będzie chciał wrócić do
Polski, bo gra teraz w Lidze Mistrzów i nie będzie mu się chciało wracać do
polskiego politycznego podwórka. To nie ma kompletnie żadnego znaczenia.
Znaczenie ma istota sprawy.
A istota sprawy to...?
- Całe dorosłe życie poświęciłem
temu, żeby w Polsce demokracja była synonimem tego, co w tradycji europejskiej
najważniejsze, w jakimś sensie ważniejsze niż samo głosowanie. Chodzi o prawa
człowieka, prawa jednostki, o instytucje, które skutecznie bronią każdego
człowieka przed na przykład wolą większości. Jestem przekonany, że warto tego
bronić za wszelką cenę.
Czy to jest apel: „Ja umiem
walczyć, Jarosławie Kaczyński i PiS-ie, naprawdę wolicie mnie mieć w Brukseli
niż w Warszawie”?
- To, czy Tusk wróci, nie jest
główną osią polskiej polityki.
To jest szalenie ważny czynnik
w polskiej układance politycznej.
- Dziękuję za komplement, ale z
tym „szalenie” to pan trochę przesadził. Naprawdę ważne jest to, żeby ludzie w
Polsce mieli poczucie zbiorowej odpowiedzialności za to, co nazywamy liberalną
demokracją. Żeby większość uznała wolność za swoją własność i wartość, której
trzeba bronić.
Kilka miesięcy temu powiedział
pan, że „to tylko PiS”. Dzisiaj mówi pan, że stawką jest liberalna demokracja.
Czy to nie jest sprzeczność? Jeśli „to tylko PiS”, stawka nie byłaby aż tak
wysoka.
- Mówiłem i dzisiaj powtórzę: to
tylko PiS, żeby uświadomić ludziom, że wszystko jest w rękach tych, którzy
wybierają, a nie tych, którzy są wybrani i z tej władzy korzystają. To tylko
PiS. To partia, która osiem czy dziewięć razy z rzędu przegrała wybory.
Ponieważ miałem w tym swój udział, wiem, że jeśli opozycja będzie sprawna,
jeśli pojawią się dodatkowe atuty personalne, merytoryczne, to za trzy lata
może wygrać wybory.
Ale to nie jest „tylko PiS”, na
naszych oczach odbywa się zmiana ustroju. Brak sądu konstytucyjnego to jest
zmiana ustroju, ograniczenie prawa do zgromadzeń to uderzenie w serce praw
obywatelskich.
- Kiedy mówię: „to tylko PiS”, mam
na myśli to, że rok temu wygrała partia polityczna, która zdobyła 38 procent
głosów. Ta partia będzie prawdopodobnie rządziła przez cztery lata. Będzie
dokonywała fundamentalnych zmian ustroju politycznego, które uważam za bardzo
złe i de facto niszczące model wolnościowej demokracji, o jakim ja zawsze
marzyłem. Ale mówiąc „to tylko PiS”, zwracam się do tych wszystkich, którzy
uważają, że stało się coś nieodwracalnego. Nie stało się, trzeba będzie po
prostu wygrać następne wybory.
Jak pan myśli, czy bardziej
niechętny pana powrotowi do polskiej polityki jest Jarosław Kaczyński, czy może
panowie Schetyna i Petru?
- (cisza) Są sprawy ważniejsze niż komfort polityków w Polsce. Mój
komfort też nie jest ważny. Dlatego nie będę się wdawał w tego typu spekulacje.
Jest pytanie, jak ewentualnie
miałby pan wrócić do polskiej polityki. Dla Ryszarda Petru czy Grzegorza
Schetyny ten powrót byłby problemem.
- Jestem gotów wspierać
wszystkich, którzy działają dla dobra Polski i Europy. Naprawdę trzymam za
nich kciuki. Bardzo bym chciał, żeby niezależnie od tego, jakie będą moje losy
w przyszłości, proeuropejska część opozycji była w jak najlepszej kondycji.
Nie obawia się pan, że w
związku ze sprawą Amber Gold PiS będzie chciało uderzyć w
pańskiego syna, a w ten sposób także w pana? Po ludzku bardziej w niego,
politycznie bardziej w pana?
- Dla mnie ważne jest to, że mój
syn jest uczciwym człowiekiem.
Mam wrażenie, że kwestia faktów
i uczciwości jest dzisiaj w Polsce mało
istotna.
- A dla mnie ta kwestia jest
najistotniejsza. I pełne zaufanie Michała do mnie i moje do Michała. To jest
dla mnie bez porównania ważniejsze, niż to, co zamierzają zrobić moi
przeciwnicy. Obaj wiemy, że będziemy przedmiotem działań politycznych. Jesteśmy
na to przygotowani.
A czy nie jest tak, że za atak
na syna chciałby się pan tak po ludzku odegrać i to mocno?
- Każdy ma serce i emocje, ale
chęć odwetu jest najbardziej niebezpieczną rzeczą w polityce. Mam wrażenie, że
dzisiejsza władza w Polsce w wielu sytuacjach kieruje się właśnie chęcią
odwetu. To czyni często politykę i władzę tak odrażającą. Chcę bardzo wyraźnie
powiedzieć: nie po to tyle razy wygrywałem z PiS wybory, żeby po wygranej
zamienić się w PiS.
Pewnie wielu powiedziałoby
teraz, że przeciwnik stał się tym, kim się stał, bo to pan zaserwował mu
politykę miłości zamiast rozliczeń. Pozostawił pan np. Mariusza Kamińskiego w
CBA.
- To jest ten sposób myślenia,
który uważam za najbardziej niebezpieczny. Że polityk, który wygrywa wybory,
następnego dnia zamienia się nie tylko we władcę, ale też w prokuratora i sędziego,
który chce odwetu.
Nie odwetu! Chodzi o
wymierzenie sprawiedliwości.
- Od tego są sądy, a nie politycy.
Czy ma pan poczucie odpowiedzialności,
a może nawet winy za to, co się dzisiaj dzieje w Polsce?
- Odpowiedzialność w polityce
wiąże się z władzą. Kto ma władzę, ten ponosi odpowiedzialność.
Czy zejście z pokładu i wyjazd
do Brukseli nie czynią pana współodpowiedzialnym za cudzą porażkę?
- Kiedyś z pokładu musiałem zejść.
Nie dlatego, że przegrałem albo że Polska była w trudnej sytuacji. Przeciwnie.
A teza o mojej odpowiedzialności także za cudze porażki wydaje mi się podszyta
sympatycznym skądinąd motywem o „winach Tuska”.
Nie, może po prostu Conradowską
myślą, że kapitan nie może zejść z pokładu, póki okręt jest na morzu?
- Ta reguła dotyczy sytuacji
krytycznej, sztormu. Ja nie schodziłem z pokładu statku, który tonął. Trzeba
mieć bardzo krótką pamięć, by nie pamiętać momentu, w którym okazało się, że
Polska ma szansę dostać stanowisko szefa Rady Europejskiej.
Pamiętam reakcję wszystkich, bez
wyjątku, łącznie z ówczesną opozycją. Najpierw było niedowierzanie, że to
możliwe, a później entuzjazm, bo to było coś naprawdę ważnego dla Polski.
Nie obawia się pan, że PiS
dokona w Polsce zmian, których odwrócenie będzie koszmarnie trudne, że cofnie
nas o całe lata?
- Na szczęście nie wszystko zależy
od władzy. Kisiel kiedyś powiedział: „To, że jesteśmy w d..., to jasne.
Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”. Jeśli więc ludzie nie zaczną
się urządzać w tej nowej rzeczywistości, konsekwencje ich rządów nie muszą być
wcale koszmarne.
Czy dziś robimy wszystko, co
powinniśmy?
- Najważniejsze, żeby polskie
elity polityczne, szczególnie te opozycyjne wobec dzisiejszej władzy,
racjonalnie i chłodno tworzyły plan działania. Rozumiem spontaniczną reakcję
ludzi w sytuacji ataku na Trybunał Konstytucyjny...
Czekam na słowo: ale...
- Ale opozycja, politycy, a także
komentatorzy muszą pamiętać, że wszystko ma swój czas. Mówiąc krótko: jeśli
opozycja ma wygrać przyszłe wybory, to stanie się to nie za kilka miesięcy,
tylko za dwa lata, bo są wybory samorządowe, i za trzy lata, kiedy są wybory
parlamentarne.
To jest wezwanie do metodycznej
pracy czy do spokoju?
- To jest wezwanie, żeby nie łapać
się za głowę w geście rozpaczy i z okrzykiem: „O Boże, oni jeszcze tutaj są!”.
Są. I będą. Kiedy patrzy się dzisiaj na strukturę sympatii politycznych w
Polsce, to widać, że nie doszło do jakichś zasadniczych przesunięć. Nikt, ani
dzisiejsza władza, ani dzisiejsza opozycja, nie ma powodu do jakiejś rozpaczy
albo euforii. Poparcie dla władzy po wyborach nie wzrosło mimo Programu 500+.
Poparcie dla opozycji jest mniej więcej takie jak rok temu. Nic się nie
zmieniło.
Zdaję sobie sprawę, jak
niebezpieczne dla naszej przyszłości są niektóre działania władzy. Ale to nie
definiuje w sposób ostateczny pola demokratycznej walki.
A gdzie jest według pana pole
decydującej bitwy?
- To wszystko jest w głowach
ludzi. I wszystko się tam rozegra. W głowach i emocjach ludzi. Ważny też jest
opozycyjny plan akcji. I to wcale nie jest tak trudne, jak się dziś niektórym
wydaje. Ale czułbym się niezręcznie jako podpowiadacz czy recenzent opozycji w
Polsce, bo każdy powie: nie bądź taki mądry. Przyjedź i działaj.
Czy podpisałby się pan pod
takim zdaniem: jestem przekonany, że Polska przetrwa jako demokratyczne państwo
prawa, bezpieczne i zakorzenione mocno w europejskich strukturach.
- Pod takim zdaniem nie podpisze się
żaden europejski polityk w odniesieniu do żadnego kraju europejskiego. Nie
trzeba mieć wykształcenia historycznego, by wiedzieć, jak kruche okazały się
liberalne demokracje w Europie w wieku XX, jak trudno zbudować ten typ
demokracji, jak łatwo go zburzyć. Nikt dziś nie może powtórzyć optymistycznych
prognoz Fukuyamy - że mamy koniec historii rozumiany jako ostateczne
zwycięstwo liberalnej demokracji. To są złudzenia.
Pytam o dzisiejszą Polskę - czy
przetrwa jako demokratyczne państwo prawa, bezpieczne i mocno zakorzenione w
instytucjach europejskich?
- Mogę się podpisać pod zdaniem,
że to jest zadanie dla nas wszystkich, także dla mnie. Ale uczciwość nakazuje
mi ostrzec, nie tylko Polaków, że nie można igrać z ogniem, a takim ogniem są
nacjonalistyczne emocje, takim ogniem są złudzenia, że można iść na skróty.
Takim zaprószeniem ognia jest przekonanie, że władza raz wybrana może robić z
obywatelem wszystko. Będę powtarzał jak mantrę, że w interesie Polski jest
mocna Europa. Bez mocnej Europy i z Polską poza tą mocną Europą nie mamy
większych szans na przetrwanie. Taka jest brutalna prawda, bo w takim miejscu
przyszło nam żyć. Po raz pierwszy mamy realną szansę, żeby na dziesięciolecia,
a może na wieki zakotwiczyć bezpiecznie Polskę. Każdy, kto tę szansę naraża na
szwank - a uważam, że dzisiaj wielu w Polsce narażają na szwank - nie wie, co
czyni. A jeśli wie, co czyni, to będzie przeklęty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz