Mówi się, że Jarosław
Kaczyński i jego partia lubią zarządzać strachem. Że kontrolują polityczną
sytuację za pomocą kolejnych konfliktów. Coraz bardziej jednak widać lawinowo
rosnące koszty tej metody: to wszechogarniający chaos w państwie.
Władza
PiS ma dwa oblicza. Pierwsze to surowa twarz rewolucjonisty, sanatora i inkwizytora,
który z żelazną konsekwencją i makiaweliczną zręcznością przeprowadza plan
całkowitego przejęcia państwa i jego instytucji. Ale spod tej maski wyłania się
inne, wstydliwe, oblicze: niekompetentnego, nieudolnego bałaganiarza, który
nie ma spójnego, długofalowego programu, działa bez namysłu, zmienia zdanie
między ranem a wieczorem; nie zgadzają mu się budżetowe rachunki i to o grube miliardy.
Okazało się, że jednoosobowa władza prezesa Kaczyńskiego, tak
imponująca dla wielu, ma swoje limity wydolnościowe, nie ogarnia całej
złożoności państwowego organizmu, a nawet gdyby ogarniała, nie jest
powiedziane, czy byłoby to lepsze. Chaotyczni, nieudolni w konkretnych sprawach
kraju rewolucjoniści to mieszanka prawdziwie wybuchowa. Wyrządzają szkody -
zwłaszcza ustrojowe - płynące dokładnie z ich
intencji, ale też powodują wielkie straty swoim niedbalstwem, ideologicznym
zacietrzewieniem, kuriozalnymi wypowiedziami, ekonomicznym dyletanctwem,
nieznajomością międzynarodowych realiów. Z takim zjawiskiem mamy właśnie do
czynienia.
Poniżej przedstawiamy, zbiorowym piórem naszych dziennikarzy,
redakcyjnych specjalistów w różnych dziedzinach, stan chaosu, jaki powstał i
pogłębia się za sprawą władzy PiS w najbardziej newralgicznych miejscach
społecznego życia.
Walczące księstwa
Chaos w gospodarce ma dziś wiele przyczyn. Pierwsza to nadmiar ośrodków
władzy. Bo z jednej strony jest pani premier, której faktyczna władza jest
niewielka, z drugiej - centrala PiS, skąd wychodzą instrukcje, nominacje
i połajanki. To usankcjonowało podwójną naturę
władzy: jedną pochodzącą z formalnie zajmowanych stanowisk, drugą z pozycji
politycznej i aktualnych nastrojów prezesa PiS. Dlatego część ministrów (np.
Morawiecki, Macierewicz, Tchorzewski, Szyszko, Naimski) kontaktuje się chętniej
bezpośrednio z prezesem i na tym w dużym stopniu budują swoją niezależną od
premier politykę. Ci, którzy narazili się prezesowi, musieli odejść, jak
ministrowie: skarbu Dawid Jackiewicz i finansów Paweł Szałamacha. Z żalem
żegnała ich premier Szydło, bo byli jej potrzebni. Tylko formalnie to była jej
decyzja, bo faktycznie zapadła przy ul. Nowogrodzkiej.
Efektem tej schizofrenii są sprzeczne sygnały i zapowiedzi płynące z
różnych ośrodków władzy w ważnych gospodarczych sprawach, np.: wysokości i
formy podatków, zakazu handlu w niedziele, przyszłości systemu emerytalnego,
rynku kapitałowego, inwestycji, energetyki itd. Wprowadzają dezorientację wśród
przedsiębiorców, którzy nie wiedząc, czego się spodziewać, wstrzymują się z
rozmaitymi decyzjami gospodarczymi. W efekcie już dramatycznie spadł poziom
inwestycji, a PKB ma najniższy wzrost od lat. Rośnie za to zadłużenie, a trudną
sytuację pogłębia brak przetargów na wydawanie pieniędzy unijnych.
Wielość ośrodków władzy ma też ogromny wpływ na zarządzanie spółkami
Skarbu Państwa. PiS nie ma wystarczającej liczby własnych fachowców, a innym
nie ufa. Obsada stanowisk jest efektem skomplikowanej gry interesów
najważniejszych polityków partii rządzącej. Może też w każdej chwili ulec
zmianie, czego przykładem lawinowa „dejackiewiczyzacja” państwowych spółek
(KGHM, Grupy Lotos, Grupy Azoty, Tauronu) po dymisji
szefa skarbu.
Pozostałe spółki pozostają w zawieszeniu, bo trwa właśnie ich rozdział
między poszczególnych ministrów i prowadzona jest walka o te najbardziej
dochodowe. Przykładem takiej batalii jest KGHM, o który wicepremier Morawiecki
walczy z ministrem energii Krzysztofem Tchorzewskim. Morawieckiemu marzą się
nowe technologie i innowacyjne przedsiębiorstwa. Tchorzewski chce rozwijać
tradycyjne górnictwo i budować wielkie węglowe elektrownie. Pełnomocnik ds.
strategicznej infrastruktury Piotr Naimski od dawna żyje budową podmorskiego gazociągu
z Norwegii i drugiego gazoportu. Projekty są często sprzeczne, kosztów nikt
nie liczy, bo najważniejsza jest nasza narodowa godność. Każdy minister chce
przejść do historii. Nawet jeśli będzie to historia klęski. Gospodarka już
pogrąża się w chaosie.
Niejasne
intencje
Ofiarami biegunki pomysłów ekipy rządzącej są zarówno pracownicy, jak i
przedsiębiorcy. Intencje liderów PiS stały się nieczytelne. Najpierw Duda i
Szydło deklarowali, że niezwłocznie po przejęciu władzy ich partia podniesie kwotę
wolną od podatku do 8 tys. zł. Rząd PiS obietnicy nie spełnił, ale próbował
przekonywać, że zrobi to za rok. Najpierw w charakterze alibi użyto prac nad
tzw. podatkiem jednolitym. Miał obowiązywać od 2018 r. i „skonsumować” kwotę
wolną. Podatek jednolity firmował minister Henryk Kowalczyk, człowiek premier
Szydło. Przedsiębiorców wystraszył przeciekiem, że reforma zlikwiduje im
liniowy (19-proc.) PIT.
Dla wielu właścicieli firm oznaczałoby to
kilkukrotny wzrost podatku. Dla nieco lepiej zarabiających także oznaczałoby
spory wzrost obciążeń. Za krezusów, którzy mieli sfinansować ową reformę, uznać
miano osoby zarabiające powyżej 6 tys. zł brutto miesięcznie. Czyli cztery
tysiące z kawałkiem na rękę. W praktyce zamiast obiecanej kwoty wolnej, obniżającej
podatki, byłby ich poważny wzrost.
Przedsiębiorcy poczuli się zagrożeni, a wicepremier Morawiecki,
deklarujący wsparcie dla przedsiębiorczości - mocno ośmieszony. Przechodzi
zatem do kontrataku. Zapewnia przedsiębiorców, że liniowy PIT nie zostanie zlikwidowany. Doniesienia Kowalczyka
bulwersują nie tylko przedsiębiorców. Zagrożonych czuje się coraz więcej
wyborców PiS. Partia rządząca najwyraźniej zaczyna to sobie uświadamiać. Premier
Szydło ogłasza, że „wyobraża sobie”, iż podatek jednolity nie zostanie
wprowadzony. Zmiana koncepcji.
Sejm zdążył już kwotę wolną na 2017 r. zamrozić, a tu kolejny zwrot.
Senat wrzuca poprawkę, że jednak wzrośnie. Bez żadnych konsultacji, dyskusji z
podatnikami. I znów niespodzianka - tylko osobom zarabiającym nie więcej niż
niecałe 1 tys. zł miesięcznie! A więc tym razem PiS za krezusów, którym
obniżka podatków się nie należy, uznało osoby zarabiające zaledwie płacę
minimalną. Dla nich bowiem kwota wolna już nie wzrośnie. Tym, których dochody
roczne przekraczają 85 tys. zł, kwota wolna nie tylko nie wzrośnie, ale
zostanie obniżona. Więc zapłacą więcej niż do tej pory.
Plaster
500 plus
Flagowe działanie z dziedziny polityki prorodzinnej to oczywiście
Program Rodzina 500+ (zasiłek 500 zł na drugie i kolejne dziecko w rodzinie).
Demografowie i specjaliści od pokrewnych obszarów od początku podkreślali, że
dzieci od niego nie przybędzie, ale że poprawi on życie najbardziej zagrożonych
ubóstwem rodzin wielodzietnych. I zapewne tak się stało - sęk w tym, że nie
wiadomo, co to dokładnie oznacza. Rząd nie uruchomił programu monitorowania
pozwalającego ocenić skutki wypłat nowych zasiłków. Nie ma też postulowanych
kampanii edukacyjnych, które podpowiadałyby zwłaszcza rodzinom zagrożonym
wykluczeniem, jak przytomnie wydawać pieniądze. Nade wszystko zaś nie ma mowy o
uporządkowaniu systemu świadczeń społecznych.
Trudno się zatem dziwić, że rząd nie jest wstanie się doliczyć łącznej
liczby i kwot rozmaitych świadczeń. „Dziennik Gazeta Prawna” donosił niedawno,
że zamiast zakładanych 1,9 mln różnego rodzaju zasiłków rodzinnych,
miesięcznie budżet wypłaca ich w ostatnich miesiącach 2,2 mln. Minister
Rafalska zapewnia, że ponad 23 mld zł na wypłatę 500+ jest zaplanowane w
przyszłorocznym budżecie, ale też przyznaje, że koszt programu jest większy,
niż szacowano. Jednocześnie świadczenie pieniężne, jako podstawowy instrument
wsparcia, nie przystaje do nowoczesnej polityki społecznej. - Wsparcie dla
rodzin powinno być wielosektorowe i oparte na usługach - podkreśla dr
Paweł Kubicki z Instytutu Gospodarstwa Społecznego SGH. - Obecny model
zakłada, że główny ciężar opieki nad dziećmi, osobami starszymi czy z
niepełnosprawnością spoczywa na rodzinie. Jest to spójne z naszym podejściem
konstytucyjnym i mentalnością, ale coraz bardziej nie przystaje do zmian
społecznych i demograficznych, a koszt500+ wykluczy wzmocnienie sektora usług
publicznych.
Program 500+ stał się plastrem na wszelkie problemy polityki
społecznej, a nie jest w stanie jej zastąpić. Do obrazu chaosu trzeba dodać
sprawę emerytur: po przywróceniu dawnego wieku emerytalnego wciąż nie wiadomo,
czy będzie można i w jakim stopniu łączyć emeryturę z pracą.
Wojska leśne
Resort, którego minister zasłynął akcją z caracalami i mistralami, a
wiceminister - z obrażania Francuzów za pomocą
widelca, całkiem dobrze radzi sobie z nożem. Czystka kadrowa, która ma
miejsce w MON, jest bezprecedensowa, a niestabilność kadr to w armii
niepokojące zjawisko. Rok rządów Antoniego Macierewicza doprowadził do
sytuacji, w której stopnie generalskie dostaje się po zaocznych studiach,
których ukończenie jest właściwie formalnością, skoro nominacje dostały osoby
dopiero te kursy rozpoczynające. Rewolucja kadrowa w resorcie doszła już do
etapu pożerania własnych dzieci. Płk Krzysztof Gaj, powołany w styczniu na
szefa zarządu P-1 w Sztabie Generalnym, we wrześniu pożegnał się ze
stanowiskiem. Gaj jeszcze w marcu był przedstawiany jako „jedna z twarzy wojsk
Obrony Terytorialnej”. We wrześniu bez rozgłosu i podawania przyczyn został
przeniesiony do rezerwy kadrowej.
Równie nieoczekiwane było odwołanie inspektora sił powietrznych w
Dowództwie Generalnym generała Tomasza Drewniaka. Nie udało mu się przetrwać
na stanowisku nawet roku. Na 79 generałów 13 jest w rezerwie kadrowej.
Macierewicz wyraźnie buduje własne kadry. I to w zupełnym lekceważeniu prawa i
zwierzchności prezydenta, czego przykładem powołanie generała Kukuły na
dowódcę wojsk Obrony Terytorialnej. Tym bardziej że OT to oczko w głowie
ministra. Od stycznia formacja ma mieć
wreszcie osobowość prawną i rozpocząć nabór. Chętnych nie zabraknie, bo po
16-dniowym przeszkoleniu można zostać nie tylko żołnierzem, ale również beneficjentem
programu 500 plus karabin. Wojskowi zastanawiają się, dlaczego kandydaci do OT
uczeni są walki wręcz, która bardziej przydaje się do rozpędzania demonstracji.
Co do programu modernizacji polskiej armii, który miał jej pozwolić
wstać wreszcie z kolan, to ministerstwo już oficjalnie mówi, że program był
niedoszacowany i zdecydowana większość zakupów została odłożona. Polska nadal
przegra każdy konflikt w parę godzin, bo nie mamy jak ochronić swojego nieba.
Nie powstrzymamy również ataku, bo artyleria dalekiego zasięgu, która miała
rozbijać zgrupowania obcych wojsk, znów się nie załapała na zakupy. Nieco
ironizując, można powiedzieć, że w razie czego będziemy strzelać narodową dumą.
Czystki i wakaty
Wymiar sprawiedliwości leży w centrum zainteresowania PiS. Ale mimo to,
a może właśnie dlatego, sytuacja w tej sferze budzi głęboki niepokój. Brakuje
sędziów do sądzenia. Ponad 500 etatów jest zamrożonych przez Ministerstwo
Sprawiedliwości, które nie ogłasza konkursów na zwolnione stanowiska sędziowskie,
np. w związku z przejściem w stan spoczynku, mimo że ma taki obowiązek. Do tego
ponad 150 sędziów, zamiast w sądzie, jest obecnie w delegacji w Ministerstwie
Sprawiedliwości.
W sumie daje to 650 nieobsadzonych
sędziowskich etatów. - To ogromna liczba. To tak jakby przestał pracować
cały Sąd Okręgowy w Warszawie (294 etaty), Sąd Okręgowy w Katowicach (279
etatów) i jeszcze jakiś inny, trzeci, sąd okręgowy. Realnie to kilkaset tysięcy
spraw rocznie, które nie są przez sądy rozpoznawane. Co z kolei oznacza
wydłużenie postępowania dla każdej osoby, która do sądu przychodzi - mówi
sędzia Krystian Markiewicz, prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia,
które o te dane wystąpiło do ministerstwa w trybie ustawy o informacji
publicznej. Do tego miesiąc temu ministerstwo przesłało do sądów polecenie
wstrzymania wszystkich szkoleń wyjazdowych dla sędziów. Dotyczą one zwykle stosowania
nowych, skomplikowanych lub wywołujących rozbieżności w orzecznictwie
przepisów prawnych. Odwołano m.in. szkolenie z wchodzącego wżycie prawa
restrukturyzacyjnego.
Natomiast w prokuraturze była wielka miotła. Prokuratura Generalna z
dnia na dzień przestała istnieć i automatycznie wygasły wszystkie umowy, a jej
następczyni Prokuratura Krajowa przyjmowała tylko tych, których chciała. Reszta
z najbardziej doświadczonej kadry prokuratorskiej albo odeszła wstań
spoczynku, albo została „zesłana” do rejonów. Trwa wielka ucieczka. Na 5916 etatów
prokuratorskich w całym kraju mamy 343 wakaty (listopad 2016 r.). Brakuje też
asesorów-jest 218 asesorów, powinno być o 183 więcej. 100 prokuratorów złożyło
wnioski o odejście w stan spoczynku. A gdy uwzględnić, że 100 kolejnych z
najbardziej obciążonych prokuratur rejonowych jest na delegacjach w
prokuraturach regionalnych i Prokuraturze Krajowej - to wydaje się, że nie ma kto prowadzić śledztw. A
przecież nowy Kodeks postępowania karnego nałożył na prokuratora obowiązek
uczestniczenia we wszystkich czynnościach, więc i pracy jest zdecydowanie
więcej.
Do tego jest strach i niepewność. - Panuje chaos personalny.
Wykorzystuje się przepisy o delegacji prokuratora po to, żeby ludzi karać-mówi
prokurator Krzysztof Parchimowicz, szef nowego związku zawodowego
prokuratorów.
Ewolucyjna
rewolucja
Reformę edukacji (likwidacja gimnazjów i nowe podstawy programowe), a
już zwłaszcza sposób jej wprowadzenia, należałoby uznać za najbardziej
chaotyczny i nieracjonalny z projektów rządu Beaty Szydło. PiS postanowił
dotrzymać wyborczych deklaracji, nie oglądając się nawet na poglądy formułowane
wcześniej przez własną minister edukacji.
W efekcie wyrywanie z naturalnych środowisk, do niedawna w opinii minister
zbyt trudne dla 13-latków z gimnazjów, teraz może stać się rzeczywistością
nawet 11-latków - przenoszonych już od piątej
klasy do budynków po gimnazjach. Szefowa MEN zapowiada zmniejszenie obwodów
szkół, co ma zapobiec ich przepełnieniu, nauce na zmiany i konieczności
rozdzielania klas na różne budynki. Samorządowcy zastanawiają się, kto za to
zapłaci.
Rodzicom i uczniom spędzają sen z powiek pytania: a co, jak dziecko nie
zda w trzeciej klasie wygaszanego gimnazjum? Albo wygaszanego trzyletniego
liceum? Jak będzie się zdawać do szkół średnich w 2019 r., gdy starać o miejsca
będą się ostatni absolwenci gimnazjów i pierwsi absolwenci 8-letnich
podstawówek?
Projekt nowego prawa oświatowego przewiduje też skrócenie obowiązku
szkolnego. 15-latek będzie mógł wręcz pójść do pracy - bo na oficjalnej stronie
MEN poświęconej reformie widnieje informacja, że po 1 września 2019 r. dyplom
podstawówki załatwi obowiązek nauki. Nawet jeśli informacja to jedynie element
chaosu, pomyłka, i tak obowiązek szkolny skróci się o rok. Na tę krytykę
szefowa MEN odpowiada, że niczego nie ubędzie, bo w nowym systemie uczą się też
już 6-łatki w przedszkolach (m.in. poznają literki). Te, które ubiegłoroczną
decyzją szefowej MEN zostały uznane za zbyt małe na naukę i wyrzucone ze szkół;
teraz zajmują miejsca 3-latkom. A mogą też uczyć się w przyszkolnych
oddziałach przedszkolnych. Czyli w jednym budynku nie tylko z 12-latkami,
których obecność w otoczeniu maluchów budziła taką grozę, ale i z 14-latkami -
uczniami ósmej klasy.
Ubiegły tydzień przyniósł przynajmniej ujawnienie podstaw programowych
dla podstawówek. Przykład: przyszłoroczni 7-klasiści na historii wrócą do nauki
o XIX w., choć w tym roku, przed wakacjami, skończą
współczesność. Minister Zalewska zapewnia jednak, że wbrew zarzutom reforma
realizowana nie jest w pośpiechu, a w sposób ewolucyjny.
Między gafą a
wpadką
Kłopoty nie kończą się wewnątrz kraju. Mimo że władza chwali się w
polityce zagranicznej „wstaniem z kolan”, sprawy raczej leżą. Argument, iż
„ciemny lud to kupi”, przejdzie od biedy na forum krajowym, ale za granicą jest
katastrofalny. Trudno o większe ośmieszenie rządu niż publiczne rewelacje
ministra obrony Antoniego Macierewicza, że Francja sprzedała dwa okręty
wojenne Rosji za jednego dolara, a potem wyjaśnienie ministra spraw
wewnętrznych Mariusza Błaszczaka, że to właśnie te figury Macierewicza
udaremniły tę groźną transakcję. Mina, z jaką francuski minister obrony omawiał
w Zgromadzeniu Narodowym stosunki z Polską, tłumaczyła, dlaczego ministrowie w
głównych krajach europejskich nie widzą w pisowskich dygnitarzach partnerów do
rozmów. Nie ma z kim gadać.
Jasne, że minister Waszczykowski nie mógł w expose sprzed roku przewidzieć Brexitu, lecz i
tak postawienie na sojusz z Wielką Brytanią w Europie było kalkulacją błędną,
która teraz tym silniej ujawnia osamotnienie Polski w jej nowym chaotycznym
kursie zagranicznym. Stosunki z Francją trudno będzie odmrozić, z Niemcami -
widoczny chłód. Oczywiście to nie owe kabaretowe przykłady są tego powodem,
lecz chaos i niespójność tak programu, jak i przekazu partyjnej polityki
zagranicznej. Szef MSZ w wywiadach prasowych wiele razy akcentował dystans do
europejskiego głównego nurtu. Chwalił się odmiennością kulturową wobec
cyklistów i wegetarian, reprezentujących widocznie zgniły Zachód. Słabość
polityczna i intelektualna szefa MSZ wyraża się w tym, że sam strzela gafy,
oraz w tym, że niewielkie ma poparcie czy zaplecze w rządzącej partii i nie
może koordynować linii różnych ośrodków władzy. MSZ na sztandary wynosi dbałość
o wizerunek Polski za granicą, a tak złej prasy nasz kraj nie miał od lat.
Minister robił w resorcie rewolucję kadrową, ale na ważne placówki powołał
osoby bez politycznych kontaktów Jedynym kryterium było to, by ideologicznie
pasowali rządowi. Nowy nasz ambasador w Berlinie wyróżnił się organizowaniem
pokazów filmu „Smoleńsk” w Niemczech, a do Paryża nie znaleziono nikogo. Może
już lepiej zostawić wakat, niż mianować i zaraz odwołać, tak jak wiceministra
Roberta Greya?
• • •
To tylko niektóre przykłady chaosu i niekompetencji nowej władzy w
zarządzaniu państwem. Jest wiele innych. Awantura o Muzeum II Wojny Światowej, kompromitacja w stadninie koni w
Janowie, pomysły masowego wycinania lasów czy przekopania Mierzei Wiślanej,
wygaszanie orlików, interwencje ministra kultury w wymowę sztuk teatralnych i
program festiwalu filmowego, amatorskie „wyjaśnianie” Smoleńska, potężne
zamieszanie aborcyjne, legislacyjny potop - na zamęczenie -w sprawie Trybunału
Konstytucyjnego, polityczne i finansowe
zamachnięcie się na samorządy i prezydentów miast, także na organizacje
pozarządowe, nierozładowanie koszmarnych kolejek do przychodni i szpitali, a za
to wygaszenie programu in vitro, likwidacja konkursów na
urzędnicze stanowiska, dziesiątki dziwnych, nawet z punktu widzenia PiS,
nominacji w służbach mundurowych (np. szefem Straży Pożarnej został oficer,
który jako jeden z nielicznych nie wziął udziału w słynnym strajku szkoły
pożarniczej na początku stanu wojennego w 1981 r.), niezliczone gafy,
niezręczności, obraźliwe słowa także wobec zagranicznych polityków z
partnerskich krajów-tę listę można ciągnąć niemal w nieskończoność.
Składają się na obraz władzy tyleż zdeterminowanej, co pogubionej i
nieprzygotowanej. Fatalny jest też sposób przeprowadzania zmian: raptowny,
nieprzemyślany, niepoliczony, bez porządnych konsultacji z ekspertami i środowiskami,
podczas nocnych posiedzeń parlamentu. Widać arogancję i tupet, podlane
rewolucyjną propagandą. Skutki polityczne swoich działań poniesie w końcu
głównie PiS, ale te ekonomiczne i społeczne już teraz dotykają wszystkich
obywateli. A może być jeszcze gorzej.
Raport opracowany przez zespół Polityki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz