Zwykli zakładnicy PiS
Jeśli
PiS miało jakiś projekt dokonania prawdziwie pozytywnej zmiany w Polsce, to
właśnie go w poczuciu niemocy porzuca. Teraz jedynym celem jest utrzymanie
władzy za wszelką cenę, a prowadzić ma do tego konsolidacja własnego elektoratu
i spacyfikowanie wszystkich oponentów.
Prawie rok trwały próby przekonania Polaków, że władza działa dla dobra
wszystkich i dla dobra Polski. Dziś chodzi już tylko o elektorat PiS. Jarosław
Kaczyński wie, że do sprawowania niepodzielnej władzy nie potrzebuje poparcia
większości Polaków. Wystarczy mu owe mityczne 35 procent. Resztę dobierze się
z posłów partii Kukiza, którzy swą antypartyjną retoryką coraz bardziej
nieporadnie skrywają całkowitą spolegliwość wobec partii rządzącej. Oczywiście
35 + przystawka nie musi dawać wygranej w wyborach, ale da ją, jeśli opozycję,
nie tylko partyjną, ale i obywatelską, ostatecznie się spacyfikuje.
Ponieważ
władza nie gra już o większość Polaków, lecz tylko o większość w Sejmie, i nie
zawraca sobie głowy walką o jakieś mityczne polityczne centrum, bez którego
jakoby nie da się wygrywać wyborów, do swoich działań dostosowała język. Nie
mówi już o jedności Polaków czy wspólnej przyszłości. Władza - w czym celuje
premier Szydło - przez wszystkie przypadki
odmienia sformułowanie „zwykli ludzie”. Działamy w imieniu zwykłych ludzi, dla
zwykłych ludzi. Retoryka? Nie tylko. Bo oto Beata Szydło swą myśl właśnie
rozwinęła. Skoro bowiem są zwykli ludzie, to logika wskazuje, że muszą być też
ludzie, którzy tym zwykłym się sprzeciwiają i zapewne nimi pogardzają.
„Działamy w imieniu zwykłych ludzi, a nie zapatrzonych w siebie elit” -
powiedziała premier Szydło. Kilka dni wcześniej mówiła wprawdzie, że „teraz
zwykli ludzie są elitą”, co wprowadziło pewne zamieszanie, bo sugerowało, że
władza działa jednak w imieniu elity, ale sprawa jest jasna. Władza
reprezentuje zwykłych ludzi, którym przeciwstawia skorumpowanych, złych,
nienawidzących dobrej zmiany przedstawicieli elity.
Trudno nie
zadać tu kilku pytań. Czy Beata Szydło, której już po wyborach buduje się do
domu asfaltową drogę, nie stała się przypadkiem przedstawicielem elit? Czy
elitą elit nie jest mający pełnię władzy w Polsce prezes Kaczyński,
korzystający z dotowanej przez podatnika ochrony wartej milion złotych rocznie?
A prezydent Duda? Czy gdy tuż po wyborze załatwia sobie przedłużenie na kolejne
pięć lat urlopu na stanowisku asystenta na wydziale prawa UJ, robi to jako
zwykły człowiek, czy już jako przedstawiciel nowej elity? Czy obsiadający
wszelkie stanowiska Misiewicze to zwykli ludzie, czy już nowa elita?
A czy
strażak na demonstracji KOD to elita, czy zwykły człowiek? Czy urzędniczka
idąca w czarnym marszu to przedstawicielka zapatrzonej w siebie elity, czy
zwykła kobieta? Czy nauczyciel protestujący przeciw niszczeniu edukacji to
elitarysta, czy zwykły człowiek? Bo ani ten strażak, ani ta urzędniczka, ani ów
nauczyciel nie mają jakoś poczucia, że ta władza działa na ich rzecz. Pytania
są oczywiście retoryczne, bo kreowany przez władzę podział nie jest i nie ma
być subtelny. Ma być prosty jak konstrukcja cepa. Zwykli ludzie to ci, którzy
nas popierają. Ci, którzy nas nie lubią i nam się sprzeciwiają, to elita.
Oczywiście
odwoływanie się do zwykłych ludzi nie jest polskim wynalazkiem. W Ameryce
kandydaci na prezydenta, choćby Andrew Jackson, praktykowali to już w
połowie XIX w. Na zwykłych ludzi powołują się Erdogan i Orban, Le Pen i Trump. Sprzeciw wobec elit, establishmentów i mainstreamów jest
naturalny dla wszystkich populistów, ale w wydaniu zachodnim przyzwoitość każe
politykom lekko się mitygować w szafowaniu tą retoryką, po wyborczym triumfie
sami stają się elitą, establishmentem i mainstreamem. Inaczej jest w wypadku
PiS, które nawet zdobywając władzę, poszerzając władzę i dążąc do władzy
absolutnej (nasze zwycięstwo musi być jeszcze większe, jak powiedział niedawno
Jarosław Kaczyński), wciąż
próbuje sprawić wrażenie, że jest
opozycją dławioną przez nieubłaganego wroga.
Na zwykłych
ludzi nasza prawica stawia konsekwentnie. Prezydent Duda w dyskusji nad
obniżeniem wieku emerytalnego stwierdza, że „zwykli ludzie nie chcą pracować
aż do śmierci”. Oto arcybiskup Dzięga oświadcza, że „niewiele się w Polsce
zmieni, dopóki nieliczna grupa teoretyków będzie głucha na argumenty zwykłych
ludzi, którzy najlepiej wiedzą, co jest dobre dla Polski”. Oto wiceminister
Jaki, fetując wygraną Trump a, stwierdza, że „zwykli ludzie
mają dość i nie chcą, by elity i media mówiły im, jak żyć”. To ostatnie jest
szczególnie urocze w ustach przedstawiciela władzy, która - jak żadna inna po
1989 roku - mówi ludziom, jak mają żyć.
„Zwykli ludzie” wybrzmiewają zawsze przy
otwartym mikrofonie. W kuluarach mówi się, że „ciemny lud to kupi”, które to credo jego autor Jacek Kurski w roli prezesa TVP namiętnie każdego dnia wciela w życie.
PiS walczy
o konsolidację własnego elektoratu, próbując uczynić z niego zakładnika. Dając
mu hojnie socjal i powtarzając, że opozycja ów socjal, głównie 500+, na pewno
ludziom odbierze. Budząc w swym elektoracie niechęć do przeciwników,
obśmiewanych, wyszydzanych i brutalnie krytykowanych w prawicowych, w tym
kiedyś publicznych, mediach. Ta kampania nienawiści wobec wrogów ludu jest
typowa dla wszelkich reżimów autorytarnych. Wróg wewnętrzny knuje, wkłada kij
w szprychy, robi wbrew, spiskuje. Dlaczego to robi? Bo chce, żeby wróciło
stare. Taką propagandę serwowali Polakom po wojnie komuniści. Tak Kubańczyków
na Kubie straszył przez dziesięciolecia Kubańczykami z Miami Fidel Castro.
Wrócą do władzy, to wykupią, zdominują, zepchną was na margines.
Padło
tu wcześniej nazwisko Trump. Amerykański prezydent elekt
perfekcyjnie grał w kampanii na populistyczną nutę. Być może będzie tak czynił
także po objęciu urzędu. Ale po wyborach stara się skleić to, co sam rozłupał.
Tuż po wyborach wychwalał Hillary Clinton, w orędziu z okazji Święta
Dziękczynienia wezwał Amerykanów do jedności. To nie wszystko - odwiedził
nawet redakcję znienawidzonego przez siebie „New York Timesa”. Kilka godzin
wcześniej nazywał go wprawdzie upadającym medium, ale już na spotkaniu z
komentatorami gazety mówił, że jest ona brylantem Ameryki, a nawet całego
świata. Do jednego z ostro krytykujących go komentatorów podszedł specjalnie,
mówiąc, że ma nadzieję, iż za rok skłoni go do napisania czegoś pozytywnego.
Trump staje na głowie, by go kochano.
Kaczyński na to nie liczy. Wystarczy mu, że budzi strach. Dlatego nikogo nie
próbuje oczarować, nikogo nie chce przekonać. Jeśli rozmawia, to prawie
wyłącznie z tymi, których uznaje za stronników. Podobnie premier Szydło.
Podobnie prezydent Duda. Gdy Trump odwiedza redakcję elitarnego „New
York Timesa”, prezydent Duda uczestniczy w gali „gazety zwykłych ludzi”.
Prawda, nie jest pierwszym w Polsce przywódcą, który kokietuje tabloidy, ale
jest pierwszym, który całkowicie ignoruje media mu niesprzyjające. Zresztą po
cóż uwodzić i przekonywać. Wystarczy głaskać swoich.
Władza
ma kij i marchewkę. Marchewka jest dla swoich, kij dla wroga. Kij jest coraz
większy. Trybunał Konstytucyjny praktycznie już nie istnieje, dokonano więc
zamachu stanu i zmiany ustroju państwa - każda
najbardziej absurdalna i uderzająca w prawa obywateli ustawa może być
przepchnięta, żadna nie zostanie uznana za niekonstytucyjną, nawet gdyby łamała
w sposób najbardziej oczywisty konstytucyjne normy. Za chwilę prawo dotyczące
zgromadzeń może wprowadzić ich reglamentację, choć przecież od roku mówi się
nam, że demokracja ma się świetnie, skoro ludzie mogą demonstrować. Trwa
atak na organizacje pozarządowe i na „nie swoich”
samorządowców. Wciąż trwają przymiarki do repolonizacji mediów, czyli
spacyfikowania części tych, które są od władzy niezależne. Jednocześnie zaś
trwa propagandowy ostrzał opozycji parlamentarnej i pozaparlamentarnej.
Wystarczy obejrzeć programy informacyjne i publicystyczne TVP. Dowiadujemy się z nich, że Schetyna jest żaden, Petru to
pajac, a Kijowski się skończył. I jak tu nie dojść do wniosku, że ocalenie
może nieść wyłącznie oddany Polsce i narodowi brat wielkiego brata, naczelnik i
lider państwa, emerytowany zbawca narodu.
Pojawiają
się tu proste pytania. Po cóż władza gromadzi tak skwapliwie narzędzia, które
mogą służyć do spacyfikowania opozycji (nie wspominając o obronie
terytorialnej, która zgodnie z ustawą nie musi się ograniczać do walki z
obcymi)? Bo ma kolekcjonerskie ciągotki? I drugie pytanie. Czy w minionym roku
było jakieś pesymistyczne proroctwo dotyczące planów władzy, które jeszcze się
nie spełniło, często w dwójnasób?
Wielu
ludzi, patrząc na niezwykłą wprost niezborność deklaracji i działań
gospodarczej ekipy PiS oraz zgubne skutki ich rocznych działań, zadaje pytanie,
czy gospodarka to wytrzyma. W podtekście jest pytanie, czy gdy nie wytrzyma
tego gospodarka, to czy wytrzymają to obywatele. To pytanie jest źle
postawione. Nie idzie już bowiem o to, co się stanie z gospodarką, wystarczy,
że nie będzie tu totalnego krachu. Idzie wyłącznie o to, czy starczy pieniędzy
na szczodry socjal, którym PiS chce utrzymać poparcie swego elektoratu.
Stawiam
tezę, że pieniądze na „zwykłych ludzi” się znajdą, nawet jeśli ceną za to
będzie ruina gospodarki, co najbardziej odczują „zwykli ludzie”. Zwykli ludzie
mają popierać władzę jeszcze przynajmniej trzy lata. W tym czasie nastąpi
pacyfikacja wszelkiej opozycji, za pomocą prokuratury, państwowych mediów, CBA
i innych służb. Prezes zapowiedział przecież, że wróg będzie przeszkadzał i
trzeba będzie z nim walczyć. Walka klasowa, jak wiadomo.
„Zwykli ludzie”, słuchając peanów na swoją
cześć, jeszcze długo mogą nie dostrzec, że są przez obecną władzę traktowani
wybitnie instrumentalnie. Nie o żadne 500+ tu bowiem idzie. To wyłącznie
środek do wyborczego 35+, które jednemu człowiekowi da w Polsce władzę
absolutną, jeszcze większą niż dziś. Większą? Wielu z nas trudno to sobie
wyobrazić, tak? Cóż, dziś zdecydowanie łatwiej to sobie wyobrazić, niż rok
temu wyobrazić sobie wszystko to, co już się stało.
Tomasz Lis
Kik - wieczny tułacz
Wspierałem siły, które niszczyły kraj - wyznaje bez bicia
politolog habilitowany dr Kazimierz Kik, w konfesjonale redaktor Elizy Olczyk
na łamach „Rzeczpospolitej”. Niecodzienne wyznanie sprawiło, że postanowiłem
zapoznać się z treścią spowiedzi człowieka, który dotychczas nie budził mojego
większego zainteresowania - teraz już wiem dlaczego. Otóż w życiu blisko
70-letniego profesora tak wiele działo się przypadkiem, tyle było wiraży i
zakrętów, że niech się schowa ze swoim nawróceniem nawet Stanisław Piotrowicz -
w PRL prokurator, a obecnie czołowy obrońca demokracji i praworządności przed
gangiem Rzeplińskiego (patrz jego rozmowa „wSieci”).
Kazimierz Kik wstąpił za młodu
do PZPR, w czym nie byłoby niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że został
członkiem „na przekór kolegom z ZMS, którzy chcieli mnie wciągnąć do polityki.
A będąc kandydatem na członka PZPR, zorganizowałem demonstrację w 1970 r.”.
Młody Kik został wówczas „okropnie spałowany”, co „na długo wyleczyło go z
polityki”. Dopiero później został lektorem KC PZPR, ale za to nie pałowano.
Stanisław Piotrowicz natomiast
wstąpił do PZPR przed egzaminem na prokuratora, który zdał („Nieskromnie powiem,
że najlepiej z całej grupy”), ale przedtem stanął wobec wyboru: „Albo
dopuszczenie do egzaminu i zapisanie się do partii, albo do widzenia. Tak,
można było oczywiście zachować się bohatersko, ale to wiem dzisiaj. Wówczas
(...) jako młody chłopak w trudnej sytuacji życiowej, na prowincji, nie
widziałem innej możliwości”.
Będąc w partii, obaj towarzysze
kopali pod nią dołki. Za swoją działalność w 1980 r. Kik „o mało” nie został
„wyrzucony z PZPR, z pracy i mieszkania, które miał dzięki pracy”. Wtedy
Tadeusz Fiszbach, liberalny działacz partyjny, tworzył akurat Polską Unię
Socjaldemokratyczną, do której Kik zgodził się na wiceprzewodniczącego, ale
okazało się, że Fiszbach ciąży ku Wałęsie. „Na to nie mogłem się zgodzić” -
mówi kategorycznie profesor. Wkrótce okazało się, że „musiał zapisać się do
SLD”, bo tylko wtedy mógł stanąć na czele instytutu tej partii. Jak zwykle w
życiu Kika, stało się to jak gdyby obok niego. To był pomysł Marka Dyducha
(sekretarz generalny SLD): „On mnie wymyślił i wcisnął Millerowi”.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby
nie to, że Miller wysłał polskie wojsko do Iraku, więc Kik wystąpił z kolejnej
partii. Gdyby został - toby było zdradą socjaldemokracji, bo światowa lewica
była przeciwna interwencji. „Takie kompromisy są nie dla mnie - mówi. - Albo
mamy zasady i wartości, wokół których się organizujemy, albo jesteśmy do
kupienia”.
Bezkompromisowa postawa dr.
Kika zmusza go do kolejnej wolty, każe mu w roku 2005 poprzeć... Donalda Tuska.
Wszedł do komitetu poparcia kandydata PO w Kielcach, „ale to było działanie
przeciwko PiS, a nie za PO”. Postanowił poprzeć liberalną, europejską część
sceny politycznej, „ale to był epizod” - zapewnia. Kiedy ówczesna minister
Kudrycka nie dała mu obiecanej szansy, a Donald Tusk otwarcie powiedział, co
myśli o politologach, „zawrzałem gniewem na PO”. Zaczął podsumowywać efekty
jej rządów: „Wyszło mi, że albo jestem głupi, albo ślepy, bo popierałem władzę,
która doprowadziła do wyemigrowania prawie 3 min Polaków, do opanowania
polskiej gospodarki przez obcy kapitał, do zubożenia ogromnej części
społeczeństwa, do pojawienia się umów śmieciowych, do zablokowania młodzieży
perspektyw rozwojowych”.
Na chwilę obecną - jak się
teraz mówi - profesor połapał się, że „przez wiele lat wspierał siły, które
niszczyły kraj ” i gdyby utrzymały się one u władzy jeszcze 10-15 lat,
„doprowadziłyby do całkowitego upadku Polski”. W kraju pozostaliby tylko renciści,
emeryci i nieuki, a cała nasza gospodarka wpadłaby w obce ręce. Profesor zaczął
podsumowywać swoje przemyślenia i wyszło mu, że „PO i jej poprzednicy to były
rządy antynarodowe. Dopiero PiS ma jakąś sensowną ofertę. Założenia programowe
rządu Beaty Szydło są świetne, zarówno jeśli chodzi o politykę socjalną, jak i
plan pobudzenia gospodarki Mateusza Morawieckiego”.
Pojawił się rząd, który robi
coś dla ludzi - mówi profesor politologii Kazimierz Kik. Reformę edukacji ocenia
jako doskonałą. „Państwo polskie wymaga mocnego szarpnięcia cugli, nawet
kosztem demokracji”. Trybunał Konstytucyjny musi być prorządowy, a nie
platformiany, bo inaczej żadna reforma by nie przeszła. „Być może niektóre
rzeczy trzeba będzie zmieniać nawet siłą. Ale musimy przez to przejść” - mówi,
poniekąd w naszym imieniu, profesor. Nietrudno się domyślić, którą partię ma
teraz profesor na oku. Żeby tylko znalazł się ktoś, kto go wciśnie prezesowi...
Zapytany przez Elizę Olczyk, czy ma jeszcze jakieś ambicje polityczne, profesor
Kik odpowiada z rozbrajającą szczerością: „Nie ma takiej partii, która by mnie
chciała”. Trudno się dziwić.
W lepszej sytuacji jest Stanisław Piotrowicz, człowiek
równie bezkompromisowy, który przytulił się do PiS i tego się trzyma. W
poprzednim wcieleniu pracował w prokuraturze „aż do stanu wojennego, kiedy nie
mógł już wytrzymać”, ale za namową księdza („Zostań tam, bo tam też trzeba
porządnych ludzi”) nie odszedł. Mimo to nie sprzeniewierzył się wartościom i
niczego się nie wstydzi. Za odmowę prowadzenia spraw politycznych był nieludzko
„czołgany”, wysyłano go nawet w delegacje „autobusem od świtu do nocy”(!) i
szykanowano na różne inne sposoby. „To, co zrobiłem, wymagało odwagi” - wspomina
swoje starania na rzecz działacza opozycji. Nikomu nie udało się i nie uda się
go złamać. Chyba że ktoś wpadnie na pomysł, żeby prokuratorów z PRL przeczołgać
tak jak milicjantów: Wystarczy jeden dzień pracy i znika połowa renty albo
emerytury, dwa dni - dwie połowy, trzy dni - trzy połowy i tak aż do ostatniej połowy.
Kik przynajmniej wie, że
„wspierał siły, które niszczyły kraj”, Piotrowicz - który robi to samo - ciągle
jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale pewnego dnia i on przeżyje
olśnienie.
Daniel
Passent
Staw biodrowy
Były kandydat na prezydenta Andrzej Duda miał pewność, że
swoją obecnością zaszczyci zjazd adwokatów w Krakowie. Początkowo wszystko
szło po jego myśli, aż tu nagle cała sala wstała. Chyba wychodzą na przerwę,
ale my zostajemy - powiedział do jednego z doradców Tu były kandydat rozejrzał
się wokół i pewność, że zaszczyca, opuściła go chyłkiem. Entuzjastyczne brawa
na stojąco zgromadzeni prawnicy bili prof. Andrzejowi Rzeplińskiemu. Wychodzimy? - zapytał doradca.
Siadaj - skarciła go głowa państwa - i zapamiętaj, że prezydent Andrzej Duda
zawsze siedzi, gdy przechodzi do historii. Nie notuj, dziś wieczorem rzecznik
PiS Mazurek ci to powie.
Obradujący w Krakowie Zjazd
Adwokatury na koniec przyjął uchwałę, że polska konstytucja nie daje władzy
ustawodawczej ani wykonawczej prawa do ingerowania w pracę Trybunału
Konstytucyjnego. Tego jednak Andrzej Duda już nie słyszał. Był zajęty
przesyłaniem „całusków” zdmuchiwanych z dłoni w stronę demonstrantów krzyczących
do niego „marionetka, marionetka”. W tym samym czasie partia, której jest
prezydentem, uchwalała ósmą już ustawę likwidującą Trybunał. Niedługo wszystko,
co PiS uchwali, będzie zgodne z konstytucją. Niestety, konstytucja będzie
niezgodna z uchwałami PiS i w ten sposób sama wyeliminuje się z nowego ustroju
naszego państwa.
Siłą tego ustroju stanie się
transparentność, a polska szkoła po reformie wreszcie „będzie uczyła prawdziwej
historii”. Zapowiada to Andrzej Duda, który z rodziną i kolegami bezstronnie
ustali, kto w naszych dziejach był zdrajcą, a kto bohaterem. Taki próbny sąd
ostateczny zrobi. Ciekawe, w której grupie znajdą się katoliccy biskupi - architekci
targowicy, ale także Stanisław Mikołajczyk czy margrabia Wielopolski? Bo gdzie
wylądują Lech Wałęsa, Adam Michnik czy redakcja POLITYKI - nie mam złudzeń. W
ten sposób już od najmłodszych lat samodzielne myślenie
w szkole i w życiu zostanie zastąpione samodzielną bezmyślnością. Ku chwale
ojczyzny i wojsk terytorialnych.
Czy coś może zmienić ten kierunek? Nie. Tzw. reformie
edukacji minister Zalewskiej sprzeciwiają się nauczyciele, rodzice, samorządy
i eksperci różnych dziedzin. Pani minister pochwaliła się jednak, że ma mocne
wsparcie (czyt. rozkaz) prezesa Kaczyńskiego. To protestującym musi
wystarczyć.
Podobnie jak naszej armii musi
wystarczyć wiara katolicka narodu i krzyż Jana Pawła II na pl. Piłsudskiego w
Warszawie. Informował o tym ostatnio podczas awansowania rezerwistów na
stopień oficerski minister Macierewicz. Można powiedzieć, że postawienie kilkunastu
kapliczek przy poligonach bardziej wzmocni naszą armię niż nowe czołgi, łodzie
podwodne i helikoptery.
Spadamy, po prostu spadamy.
Godzinami ględzimy na temat wypowiedzi wicepremiera Glińskiego o dziennikarzach
z domu wariatów, zwanego TVP. Facet po roku zorientował się, że Jacek Kurski sprzedaje
propagandową tandetę, bo wreszcie odczuł to na własnej skórze, czy raczej
skórze żony? A cóż mnie to obchodzi? Im więcej podobnego trucia, tym bardziej
na drugi plan schodzą sprawy istotne. Że Sejm za chwilę przegłosuje wzrost
podatków, że krętactwa rządu nie zatrzymają spadku w gospodarce, a Giełda
Papierów Wartościowych będzie musiała się przenieść na osiedlowy bazarek. Że
legalne wyjście na ulice w ramach Czarnego Protestu okaże się marzeniem ściętej
głowy, bo ustawowe pierwszeństwo będzie miała procesja w intencji pomyślnych
wierceń geotermalnych ojca Rydzyka. Może nawet dojść do tego, że parafialne
zaświadczenie o spowiedzi przyspieszy operację stawu biodrowego. Wprawdzie
tylko o tydzień, ale zawsze to coś.
Stanisław
Tym
Zakład o 100 tysięcy
W dziwacznej, toczonej od roku, wojnie kaczyńsko-polskiej, w
której Grupa Trzymająca Władzę próbuje podbić kolejne obszary obcego jej
państwa, otworzył się nowy front. Chodzi o organizacje
społeczne, nazywane pozarządowymi, czyli NGO. Nieoczekiwanie jedną z
pierwszych ofiar tej wojny został wicepremier Piotr Gliński, morderczo
ostrzelany z własnych szeregów. Ale polityczno-medialne natarcie trwa.
NGO, przypomnijmy, to bardzo nieprecyzyjne i w naszym języku
kalekie określenie, obejmujące niesłychanie zróżnicowane formy aktywności
społecznej. Rzadko są one ściśle pozarządowe, czyli w ogóle niekorzystające ze
środków budżetowych czy wsparcia instytucjonalnego. Ale też pomoc publiczna
zyskuje tu na ogół mnożnik w postaci osobistego, nieodpłatnego zaangażowania
działaczy, wolontariuszy, sponsorów. Jedna złotówka zmienia się w trzy, pięć
lub dziesięć. W dodatku te organizacje działają często w sektorach, dokąd administracja
państwowa, z reguły zimna, bezosobowa, ograniczona priorytetami i procedurami,
nie dociera albo gdzie byłaby dramatycznie niesprawna. Dla PiS NGO mają tę
podstawową wadę, że należą do jakiegoś mętnego porządku„społeczeństwa
obywatelskiego", to znaczy nie podlegają bezpośrednio centralnemu
Ośrodkowi Woli Politycznej, jak eufemistycznie jest nazywany Jarosław
Kaczyński. A tam, gdzie PiS nie sięga, mogą się tworzyć gniazda oporu. Więc
przy pomocy różnych narzędzi - od finansowych, przez kontrolne, po
propagandowe - władza zamierza przetworzyć sektor pozarządowy w jakąś postać
prorządowego.
Wyborcy i sympatycy PiS zapewne nie przejmą się losem atakowanych
i zohydzanych w TVP działaczy oraz ich organizacji. Przeciwnie, mogą mieć
swoistą satysfakcję. Badania polskich socjologów od lat pokazują dobitnie, że „zwykli
Polacy" ani sami nie angażują się w społeczną działalność, ani nie ufają
aktywistom, podejrzewając ich, że pod jakimiś szlachetnymi przykrywkami kręcą -
jak każdy - swoje lody. To zjawisko nazwano luką społeczną, gdyż pomiędzy
narodem, z którym się sentymentalnie utożsamiamy, a własną rodziną Polacy są
prawie nieobecni. (Przypomnę smutną obserwację Norwida: jesteśmy wielkim
narodem i żadnym społeczeństwem). Ta luka społeczna zaczęła się pomału
wypełniać w ostatnim ćwierćwieczu, trochę na zasadzie imitacji, przenoszenia
różnych mód i organizacji działających na Zachodzie. Były zachęty ze strony
państwa i samorządów, stosunkowo łatwy dostęp do funduszy europejskich i
jednoprocentowego odpisu na organizacje pożytku publicznego. Przy okazji
pojawiły się grupki cwaniaków i wydrwigroszy, psujące reputację NGO, ale
urosło też tysiące znakomitych organizacji pomocowych, strażniczych, hobbystycznych,
kulturalnych, spontanicznie podejmujących różne misje i zadania publiczne. Ten
mozolny proces tworzenia tzw. kapitału społecznego ma być teraz przerwany, może
odwrócony.
Jednak zmasowany atak na organizacje społeczne (jest ich w
sumie ponad 100 tys.) może mieć również pozytywne następstwa. Nie chodzi o to,
że kolejna duża grupa ludzi została zaproszona do protestów, ale że mamy
wyjątkową okazję i motywację, aby zrewidować własny stosunek do zorganizowanej
działalności pro publico. Jej sens sprowadza się bowiem do osobistego poparcia i
zaangażowania. Ani „owsiakowa", ani„jednoprocentowa", kwietniowa,
hojność nie spełnia tego warunku, jest odfajkowaniem dobroczynności, przy
minimalnym koszcie własnym. Sukces tych akcji, paradoksalnie, bardziej chyba
zaszkodził, niż pomógł rozwojowi trzeciego sektora. W większości krajów
zachodniego świata, tradycja, a nawet pewna norma społeczna obejmująca klasę
średnią i wyższą, wręcz nakazuje wspieranie jakichś przedsięwzięć
filantropijnych, kulturalnych, lokalnych. To może być parę euro czy funtów,
byle regularnie, byle z własnej inicjatywy i woli. U moich zagranicznych
znajomych taka lista wsparcia na kolejny rok jest rodzinnie negocjowana przy
okazji bożonarodzeniowych spotkań. Fundusz charytatywny, lokalne muzeum,
orkiestra, ochrona lasów amazońskich, hospicjum, stowarzyszenie feministyczne,
komitet wyborczy. Czy u nas jest to kompletnie niemożliwe?
PiS zapewne zakłada, że jeśli zabierze NGO państwowe i europejskie
dotacje, to tym różnym, rzekomo zatroskanym o Polskę demokratom, nawet nie
będzie się chciało ruszyć ręką, nie mówiąc o poświęceniu
50 czy 100 zł miesięcznie, aby je ratować. Słusznie kombinują? Z jednej strony
to bardzo budujące, że kolejne środowiska nie dają się złamać, skorumpować ani
przestraszyć nowej władzy, że bronią swojej autonomii, godności i praw. Po
sędziach, pracownikach służby zdrowia, nauczycielach, kobietach i wielu innych
grupach znakomicie znaleźli się adwokaci, samorządowcy protestujący w obronie
prezydentów miast; swój kongres zapowiadają historycy, coraz bardziej
zbulwersowani prymitywną polityką historyczną PiS.
Z drugiej strony ten ruch oporu, jeśli nie ma się wypalić w marszach
i seminariach, musi przybierać trwalsze formy
organizacyjne. Dziś najlepszym narzędziem są właśnie NGO - i te, które już
istnieją, i te, które można stworzyć (wciąż jeszcze legalnie). Warunek - muszą
otrzymać choćby odrobinę naszego czasu i pieniędzy. Gdyby choć milion osób (z
30 min uprawnionych do głosowania) wydało choć kilkadziesiąt złotych
miesięcznie„na społeczeństwo obywatelskie", to - cytując Sławomira
Sierakowskiego z NGO -„Kaczyński mógłby nam naskoczyć". Tak, ten zakład o
100 tys. NGO z PiS jeszcze można wygrać.
PS Może zaproponujemy Państwu taką
świąteczną, autorską listę wartych wsparcia NGO?
A w przyszłym numerze wyjazdowy
odpoczynek od „Przy-PiSów"; bo odpoczynku od PiS, niestety, nie mogę
obiecać.
Jerzy Baczyński
Specjaliści od dłubania
A po co a po co tak dłubie i
dłubie
a za co a za co tak myśli i
skubie
i tak się przykłada i mówi z
ekranu...
Przytoczyłem powyższy
fragment piosenki Kuby Sienkiewicza, bo pasuje jak ulał do ekspertów rządowych
trudzących się od roku w jednym tylko celu: jak pognębić hipermarkety i wielkie
centra handlowe, które podobno złośliwie nie płacą podatków i deprawują
Polaków, narzucając im konsumpcyjny styl życia? Najpierw próbowano uderzyć je
pałką podatkową.
Zaraz po wejściu
podatku od handlu napisałem w tym miejscu, że trudno o bardziej bezsensowną
daninę. Nie dość, że podatek uderzał w klientów oraz dostawców i ani trochę nie
wyrównywał szans drobnego handlu w konkurowaniu z handlem
wielkopowierzchniowym, to jeszcze został tak spartolony, że ze względu na
oczywistą sprzeczność z prawem europejskim Bruksela musiała go
zdyskwalifikować. Czy to otrzeźwiło rządowych „dłubaczy"? Niestety, nie.
Jak słyszę, nadal „dłubią i
dłubią, myślą i skubią". Ponieważ jednak nie mają pewności, czy coś
wymyślą, wyciągnęli drugą pałkę: zakaz handlu w niedzielę. Niby to projekt
obywatelski, ale radośnie przez PiS przyjęty. Jak pouczył rodaków
przewodniczący Solidarności Piotr Duda: „niedziela jest dla Boga i
rodziny". Jestem za - pod warunkiem że będziemy konsekwentni. Dajmy wolną
niedzielę pracownikom kin, teatrów, muzeów, restauracji, kolei, ogrodów
zoologicznych, miejskich zakładów komunikacyjnych, radia i telewizji...
Powie może ktoś, że to nie to samo co
handel, bo chodzi o to, aby rodzina w komplecie mogła w niedzielę pójść do zoo
lub na pizzę, a po galeriach i hipermarketach włóczyć się nie musi.
Otóż nie! Po pierwsze,
nie życzę sobie, aby klub parlamentarny PiS narzucał mi sposób spędzania
wolnego czasu. Po drugie zaś - co w dotychczasowej dyskusji zupełnie pomijano,
argumentując, że masła i cukru nie muszę kupować w niedzielę - zapomina się, że
są rzeczy, które kupuje się głównie w czasie wolnym od pracy, bo wymagają
dłuższych oględzin, porady sprzedawcy i namysłu. Należą do nich: wyposażenie
mieszkania (meble, dywany itp.), artykuły budowlane, sprzęt AGD i RTV, osprzęt
techniczny i inne dobra długotrwałego użytku (także buty czy garnitur!).
Notabene zakupy te dokonywane są bardzo często rodzinnie, bo decyzja powinna
być wspólna. Zamknięcie centrów i sklepów z tymi artykułami w niedzielę
spowoduje, że zakupy w sobotę zamienią się w piekło.
I jeszcze jeden, bardzo ważny
argument. Autorzy ustawy, powołując się na to, że niektóre kraje - np. Francja
i Niemcy - ograniczają handel w niedzielę (choć większość tego nie czyni, a
brany za wzór Orban właśnie z zakazu się wycofał), w ogóle nie biorą pod uwagę
tego, że Polacy są drugim z kolei najbardziej zapracowanym krajem Europy!
Według Eurostatu pracujemy tygodniowo o 4 godziny dłużej niż Francuzi i o 6
godzin dłużej niż Niemcy, co oznacza, że mamy mniej czasu na zakupy w tygodniu.
Ale na tym nie koniec. Autorzy ustawy chyba
bardzo nie lubią swoich rodaków, bo poszczególnymi przepisami osaczają ich ze
wszystkich stron. Machniesz ręką na sklep, bo kupisz w internecie? Tak, ale nie
w niedzielę, bo platformy internetowe tego dnia nie będą
mogły przyjmować zamówień (!). Wkurzony sobotnim tłokiem w sklepie umrzesz na
apopleksję? Fatalny moment sobie wybrałeś, rodzina będzie mogła załatwić
formalności pogrzebowe dopiero w poniedziałek, bo zakłady pogrzebowe, jako że
handlują trumnami, wieńcami i innymi smutnymi akcesoriami, w niedzielę będą
nieczynne (!). To nie żart - Polska Izba Pogrzebowa już złożyła protest. Jesteś
właścicielem kwiaciarni (niedziela to dobry dzień dla kwiaciarzy), rozbudowałeś
ją, masz teraz magazynek, chłodnię - w nagrodę w niedzielę będziesz mógł pójść
do zoo, bo powierzchnia twojego lokalu przekroczyła 50 m kw. i siódmego dnia
musisz go zamknąć.
Jest rzeczą oczywistą, że w
wyniku zamknięcia handlu w niedzielę nastąpią zwolnienia pracowników (spór
dotyczy tylko skali zwolnień), spadną obroty i wpływy podatkowe do budżetu.
Były minister finansów Paweł Szałamacha odważnie zaproponował, aby przez dwa
lata zamykać sklepy tylko przez jedną niedzielę w miesiącu i sprawdzić efekty.
Ignorant! Nie wygadywałby takich rzeczy, gdyby wcześniej przeczytał
uzasadnienie do obywatelskiego projektu, a tam jak byk stoi, że zatrudnienie i
obroty wzrosną, fiskus skorzysta, a na dodatek ceny spadną. Słowo honoru - tak
napisano w uzasadnieniu!
Według przeprowadzonych badań 40 proc.
pracowników handlu nie ma nic przeciw pracy w niedzielę, a dalszych 30 proc.
nie miałoby nic, gdyby za ten dzień otrzymywali nie tylko inny dzień wolny, ale
i dodatkowe wynagrodzenie. To byłoby najbardziej sensowne rozwiązanie, ale ma
jedną wadę: nie ma aprobaty episkopatu. I wszystko jasne.
A w nieustającym konkursie na
najbardziej bzdurną wypowiedź miesiąca laur zdobywają ex aequo panowie
Macierewicz i Błaszczak. Ten pierwszy oczywiście za „korwety sprzedane Rosji za
dolara", a drugi za odkrycie, że „wypowiedź Macierewicza właśnie
zapobiegła zaplanowanej już sprzedaży". Jak głosi anegdota, do mistrzostw
świata drwali zgłosiło się zbyt wielu zawodników, więc jury dopuszczało tylko
tych, którzy mieli poważne osiągnięcia. Amerykanin oświadczył, że wyrąbał las
na połowie Alaski - dopuszczono go. Rosjanin wyrąbał las na połowie Syberii -
dopuszczono go. Zgłosił się też Polak, który pochwalił się wyrąbaniem lasu na
Saharze. „Przecież tam nie ma drzew!" - zakrzyknęło jury. A na to Polak:
„No, teraz już nie ma".
Świadomy treści art. 226 par. 3 kk na
wszelki wypadek oświadczam, że wszelkie podobieństwa między tą opowiastką a
postępowaniem któregokolwiek z członków naszego rządu są całkowicie
przypadkowe.
Marek Borowski - polityk, ekonomista,
marszałek Sejmu IV kadencji. Od 2011 r. zasiada w Senacie (niezrzeszony),
wcześniej był posłem (I—IV i VI kadencji). Współtworzył SdRP. Jako pierwszy
zaproponował przekształcenie koalicji SLD w partię, której później był
członkiem wiceprzewodniczącym. Z Sojuszem rozstał się w 2004 r. Wraz z grupą
polityków lewicy założył SDPL-z kierowania partią zrezygnował cztery lata
później.
Na złość matuli
W „Hanym
Potterze” zakochałem się od pierwszego wejrzenia, czyli od momentu, kiedy lata
temu z ciekawości sięgnąłem po pierwszy tom przygód młodego czarodzieja.
Uczyniłem to bezinteresownie, bowiem dzieci jeszcze nie miałem. No i wpadłem
czytelniczo do cna. Nie przeszkadzało mi nawet, że kolejne tomy puchły bez
specjalnego uzasadnienia, bawiłem się przednio. Podziwiałem, jak J. K. Rowling stworzyła cały osobny świat, cieszyło mnie jej poczucie
humoru, pociągał niepokojący mrok.
Pewnego razu rozmawiałem z kolegą o książkach dla dzieci. Zeszło na
Pottera i zacząłem gorąco zachwalać sagę. Kolega skrzywił się, że nie będzie
czytać czegoś, co jest elementem wielkiej kampanii marketingowej. „OK, może i
tak - odpowiedziałem - ale kiedy Rowling pisała pierwszą część, to nikt
jej tego nie chciał wydać, więc o żadnej
promocji nie było mowy. A poza tym co? Jak coś jest popularne i silnie
promowane, to co? Nie może być dobre, a nawet bardzo dobre?”. Kolegi nie
przekonałem. Wydął pogardliwie usta, prychnął i najprawdopodobniej do Pottera
nawet nie zajrzał. A dodatkowo w międzyczasie ostro zjechał na prawo, więc
pewnie dzisiaj uważa, że to propaganda satanistyczna czy jakoś tak.
Rozmowa przypomniała mi się pod wpływem jednego z komentarzy na forum
internetowym w dyskusji o ostatniej kampanii prezydenckiej w USA Sens jego był
taki, że wszystko wskazuje na to, iż Trump jest
niebezpiecznie nieprzewidywalnym kłamcą i ignorantem, ale skoro nie lubi go
„Gazeta Wyborcza”, to autor komentarza jest za nowojorskim miliarderem. Czyli
na złość matuli wyjdę na mróz w koszuli. Być może należałoby wprowadzić nazwę
na ten zespół dolegliwości emocjonalnych, który dotyka nie tylko anonimowych
internautów, ale i imiennych niepokornych publicystów. Na pewno warto wyróżnić
jego istotne elementy. Po pierwsze: obsesyjne czytanie i analizowanie
„Wyborczej”. Następnie podkreślanie jej demonicznego i wszechpotężnego wpływu
na sprawy Polski, Europy, świata. Potem - w niejakiej sprzeczności z punktem
poprzednim, ale z wielką wiarą i nadzieją - ogłaszanie, że „Wyborczej” nikt
już nie czyta i nikt się z nią nie liczy. I na koniec wisienka na torcie:
zaznaczenie, że jesteśmy absolutnie przeciw temu, co „Wyborcza” napisała.
Czyli choćby Trump podważał fundamenty NATO i wystawiał
Bałtów Putinowi, to jest super i miodzio, bo pognębił lewaczkę Clintonową,
która przez Sikorskiego i Applebaum jest agentką wpływu „GW” w USA.
I tak to leci. „Wyborcza” broni Puszczy Białowieskiej? Spalić, wyciąć,
wykarczować! Wzywa do zaniechania kar cielesnych wymierzanych dzieciom? Bić, aż
gnojom flaki się poprzewracają! Pochwali film albo książkę? Co za dziadostwo!
Ciekawy aspekt zjawiska stanowią byli lub obecni politycy SLD, którzy czując
się odrzuceni lub nie- dopieszczeni przez mityczny „salon”, z równie mściwą co
masochistyczną satysfakcją rzucają się w ramiona PiS i niepokornych.
Proszę więc uprzejmie redakcję „Wyborczej”, by nie publikowała w
najbliższym czasie żadnego tekstu krytycznego poświęconego niewolnictwu bądź
opisującego niedociągnięcia moralne kanibalizmu. Bowiem odruch Pawłowa pewien
jak amen w pacierzu i za chwilę się dowiemy o prawdziwie patriotycznym pięknie
spożywania steków z pośladków wyalienowanej elity.
Jednak
jako człek starający się zawsze dostrzec pozytywny element sytuacji mam pewne
konstruktywne propozycje dla dowództwa Gwiazdy Śmierci z Czerskiej. Zaczynamy
delikatnie tekstem w dziale kultury o grafomańskim charakterze twórczości
Miłosza
Szymborskiej. Czekamy dwa dni i
tak, mamy to, niepokornie rządowe media żądają ogłoszenia 2018 roku rokiem poezji wyklętej
imienia Szymborskiej i Miłosza. Jest dobrze, idziemy dalej. Publikujemy
komentarz, że solą nowoczesnego polskiego patriotyzmu są te środowiska
kibicowskie, które jakże słusznie żądały szubienic dla Lisa i Olejnik.
Zakładamy kapcie, siadamy na kanapie, otwieramy orzeszki i czekamy, aż niepokorni
zaczną wzywać ministra Błaszczaka do wzięcia się za niebezpiecznych dla państwa
i społeczeństwa kiboli. Skoro idzie nam tak dobrze, to zwiększamy stawkę: tekst
o złowieszczej roli Żydów w najnowszej historii Polski. Trzy, dwa, jeden i
jest! Już prawica żąda dodania gwiazdy Dawida do poczciwego orzełka. Cóż nam
zostało? Najpiękniejszy w dziejach, absolutnie entuzjastyczny, pozostawiający
daleko z tyłu najlepsze wazeliniarskie osiągnięcia braci Karnowskich -
panegiryk o Jarosławie Kaczyńskim.
Marcin
Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz