Przez pół roku
premierowskiej posługi nie udało mu się przekonać ani zagranicy do PiS, ani PiS
do siebie
Pół roku temu
Jarosław Kaczyński zastąpił Beatę Szydło Mateuszem Morawieckim na stanowisku
premiera. Chciał w ten sposób złagodzić wizerunek pisowskiej rewolucji, ale
bez dawania satysfakcji opozycji i tworzenia wrażenia jakiejkolwiek
ustępliwości. Nowy premier - na tle siermiężnego aparatu PiS odgrywający rolę
technokraty - miał otworzyć partii Kaczyńskiego drogę do centrowych wyborców.
Jest to szczególnie ważne w obliczu zbliżającego się maratonu wyborczego, po
którym Prawo i Sprawiedliwość albo otrzyma przepustkę do wieloletnich rządów w
Polsce, albo zostanie rozliczone za łamanie konstytucji i totalną porażkę w
polityce europejskiej.
OFENSYWA WDZIĘKU
Zgodnie z wolą prezesa PiS Mateusz
Morawiecki od pół roku próbuje nosić dwie twarze. Pierwszą twarz - eleganckiego,
grzecznego, anglojęzycznego konserwatysty, ale też modernizatora - nosi na użytek Zachodu, instytucji unijnych, sojuszników z
USA oraz Izraela. Wraz z szefem MSZ Jackiem Czaputowiczem miał stworzyć
wrażenie korzystnej odmiany po wyraźnie cierpiącej na spotkaniach w Brukseli
Beaty Szydło i pogrążonym w nieprzerwanej depresji Witoldzie Waszczykowskim.
Nie ustępując tak naprawdę w niczym, uczestnicząc w dziele niszczenia w Polsce
niezawisłych sądów, miał swoją ofensywą wdzięku przekonać Komisję Europejską,
aby odstąpiła od procedury artykułu 7 wobec naszego kraju i przychyliła się do
naszych oczekiwań w pracach nad tworzeniem nowego unijnego budżetu.
Ale Morawiecki miał też używać drugiej twarzy - prawicowego radykała,
czasami wręcz nawet wzorcowego fanatyka prowadzonej przez obóz władzy ideologicznej
wojny z „europejskim i polskim lewactwem”. Tę maskę miał zakładać na użytek
najtwardszej polskiej prawicy, aby nikt nie pomyślał, że dobra zmiana wymięka.
To do tych fundamentalistów zaadresował swoje wystąpienie w Radiu Maryja, głosząc
konieczność rechrystianizacji Europy. Do twardej prawicy kierował też przemówienie
w historycznej Sali BHP Stoczni Gdańskiej. Mówiąc tam o historii Solidarności,
usunął z niej Lecha Wałęsę, Bogdana Borusewicza, a także inteligenckich
doradców (od lewa do prawa, bo przecież byli wśród nich zarówno Bronisław
Geremek, jak i Tadeusz Mazowiecki czy Wiesław Chrzanowski). Zachował się
niczym ci posłuszni historycy Stalina, wycierający z historycznych fotografii twarze Trockiego czy innych
towarzyszy, którzy popadli w niełaskę u wodza.
Podobną funkcję pełnił niesławny tweet premiera w rocznicę wygranych
przez Solidarność wyborów 4 czerwca 1989 roku. Zgodnie z wymaganiami aktualnej
polityki historycznej PiS Morawiecki poinformował naród, że tego dnia odbyły
się „zbojkotowane przez wielu Polaków wybory, tylko częściowo wolne, z zasadami
zmienionymi w trakcie, by ratować kandydatów PZPR”.
Nawiasem mówiąc, teza o masowym bojkocie tamtych historycznych wyborów
nie była już nawet interpretacją, ale zwykłym kłamstwem, ponieważ ówczesnej
frekwencji mało które później dorównały - licząc łącznie z tymi, w których
wygrywało Prawo i Sprawiedliwość.
Tę drugą maskę prawicowego radykała Morawiecki zakładał coraz częściej i
nosił z coraz większą determinacją. Także dlatego, że za swój osobisty
ambicjonalny priorytet uznał przekonanie do siebie twardej prawicy (również w
aparacie PiS), która pamięta mu miliony zarobione u globalnych banksterów.
Pamięta mu też to, że przez lata był gospodarczym doradcą Donalda Tuska, którą
to pozycję wykorzystywał do bezwzględnego lobbingu na rzecz zarówno interesów
banków, w których pracował, jak i interesów własnych.
„BEATA, BEATA”
Efekt tego zakładania różnych twarzy na
różne okazje jest taki, że żadna z nich nie jest dziś wiarygodna. W efekcie
pół roku premierostwa Morawieckiego stało się pasmem porażek.
I tak ofensywa wdzięku pod adresem UE zakończyła się absolutną
katastrofą. Morawiecki nie tylko nie odbudował dobrych stosunków z Komisją
Europejską, europarlamentem czy innymi unijnymi instytucjami. Przeciwnie -
Komisja ogłosiła właśnie przejście do kolejnego punktu procedury z artykułu 7
przeciw Polsce. Wcześniej - wbrew usiłowaniom Mateusza Morawieckiego -
instytucje UE opowiedziały się za wprowadzeniem warunku nienaruszania rządów
prawa jako ważnego kryterium wypłaty środków unijnych, nawet tych przyznanych
już danemu krajowi w wieloletnim budżecie UE. Ta procedura ma być w dodatku
stosowana w rytmie rocznego rozliczenia budżetu Unii opartego na większości
głosów krajów członkowskich UE, co uniemożliwia zablokowanie jej wetem Warszawy
czy Budapesztu.
Wreszcie nadeszła ostateczna katastrofa w postaci przyjętej przez Komisję
Europejską propozycji budżetu UE na lata 2021-2027. Polska oberwała
najbardziej. Dość powiedzieć, że w porównaniu z obecnym budżetem traci 23
procent środków (głównie z polityki spójności i dopłat dla rolników), a to i
tak dzięki przyjęciu wcześniej zasady, że żaden kraj nie może stracić więcej
niż 24 procent.
Do tego trzeba dodać pogłębiający się kryzys w stosunkach Polski z USA
oraz Izraelem. Przyznajmy uczciwie, że ten ostatni kryzys nie jest spowodowany
przez samego Morawieckiego - jest skutkiem radosnej twórczości posłów i senatorów
PiS, którzy uchwalili nowelizację ustawy o IPN. Jednak Morawiecki nie potrafił
tym kryzysem zarządzać. Kiedy minister Czaputowicz przekonywał Amerykanów i
Żydów, że nowelizacja nie wejdzie w życie i zostanie poprawiona po decyzji
Trybunału Konstytucyjnego, premier Morawiecki nie zdołał zdyscyplinować
Zbigniewa Ziobry, który wraz ze swym zastępcą Patrykiem Jakim powtarzał, że
nowelizacja już zaczęła działać. Nie potrafił też - bądź nie chciał - okiełznać
instytucji z bezpośredniego zaplecza PiS, które zaczęły zaskarżać zagraniczne
media. Na sam koniec zaś - bojąc się niezadowolenia twardego skrzydła PiS -
publicznie nowelizację pochwalił. Zostało to odnotowane przez Zachód,
sprawiając, że zaczął być postrzegany jako część problemu, a nie partner do
jego rozwiązania.
Także w polityce wewnętrznej pół roku Morawieckiego nie jest sukcesem.
Szczególnie jeśli rozliczać to wedle twardego kryterium, jakim jest sondażowe
poparcie dla PiS. Sondaże partii rządzącej są dziś gorsze, niż kiedy Beata
Szydło oddawała stery. Natomiast wyniki Platformy Obywatelskiej lepsze mimo
pół roku usiłowań Morawieckiego i jego ministrów, aby prawicę zmobilizować, a
opozycję rozbić.
W momencie najważniejszych kryzysów premier jest albo pasywny, albo zupełnie
przeciwskuteczny. Tak było przy okazji sejmowego protestu niepełnosprawnych i
ich opiekunów. Najpierw Morawiecki pojawił się w Sejmie, gdzie z wiarygodnością
źle zaprogramowanego androida usiłował odgrywać empatię i społeczną
wrażliwość. Jego wizyta - zamiast wygasić kryzys - zwiększyła determinację
protestujących.
W obozie prawicy Beata Szydło i Zbigniew Ziobro mają dzisiaj lepszą
pozycję do przyszłej sukcesyjnej wojny o władzę po Jarosławie Kaczyńskim, niż
mieli w momencie, gdy prezes mianował Morawieckiego premierem. Przyczynił się
do tego przede wszystkim „kryzys nagrodowy”, który Jarosław Kaczyński
postanowił zakończyć obniżką pensji posłów i senatorów - nie tylko opozycji,
ale, co gorsza, także tych z PiS.
Ponieważ krytykowanie jakiejkolwiek decyzji Kaczyńskiego może kosztować
głowę, a w każdym razie miejsce na wyborczej liście, pisowscy parlamentarzyści
sarkają na Morawieckiego, który w tej sprawie
zachował się całkowicie pasywnie. W przeciwieństwie do Beaty Szydło, która
odważyła się głośno bronić interesów partyjnego aparatu. Ludzie z PiS, którzy
„utknęli” na stosunkowo niskich stanowiskach posłów i senatorów (a są wśród
nich także postacie prominentne w partii), są wściekli o to, że obniża się
ich zarobki, gdy konta nominatów Morawieckiego w spółkach skarbu rosną co
miesiąc o kolejne dziesiątki tysięcy złotych. Tym bardziej że wielu z nich,
podobnie jak sam Morawiecki, przylgnęło do partii „dopiero po naszym zwycięstwie”
- jak mówią działacze Prawa i Sprawiedliwości.
Właśnie dlatego, kiedy w zeszłym tygodniu Morawiecki kończył swoje wyjątkowo
konfrontacyjne przemówienie w Sejmie, w którym nieudolnie naśladował
autentyczną pasję Kaczyńskiego w atakowaniu opozycji, posłowie i posłanki PiS
skandowali „Beata, Beata!” zamiast „Mateusz, Mateusz!”.
KIM PAN JEST, PANIE MORAWIECKI?
Kolejne dryblingi Mateusza Morawieckiego sprawiły,
że po pół roku pełnienia funkcji premiera stracił zaufanie centrum, a nie
zdobył zaufania twardej prawicy. Trwa stagnacja w inwestycjach prywatnych, bo
polscy przedsiębiorcy widzą, że za całym tym niby probiznesowym
przedstawieniem kryją się ordynarny pisowski etatyzm i podatkowe domiary. Ale
nienawidzi go także Macierewicz, nie ufa mu Rydzyk, a partyjny aparat woli
obaloną Szydło.
Nie chodzi tylko o brak politycznego doświadczenia. Ani o to, że
piarowe strategie, wyniesione przez Morawieckiego z biznesu, nie sprawdzają
się wobec działaczy PiS, którzy wolą bardziej przaśne metody - przytulanie i
kasę. Zadają pytanie: „Kim pan jest naprawdę, panie Morawiecki?”.
I nikt nie potrafi na nie odpowiedzieć. Wydaje się bowiem, że Mateusz
Morawiecki chciałby być do godziny 15 kimś w rodzaju Ryszarda Petru, bawić się
w gospodarczy liberalizm i przy tym zarabiać dobre pieniądze. A po godzinie 15
stawać się kimś na modłę Piotra Semki - radykałem prawicowej wojny kulturowej,
zagorzałym antykomunistą, udającym jakiegoś żołnierza wyklętego, jakby to była
wirtualna gra.
Petru i Semka są jednak na swój sposób autentyczni, mają zwolenników i
wrogów. Podczas gdy Morawiecki, który jak kameleon zmienia kostiumy i maski,
nie przekonał do siebie nikogo.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz