Do tej pory minister Jurgiel wyznaczał takie standardy, że dzięki niemu wszyscy inni ministrowie rządu mogli być już tylko lepsi. Zniszczenie 200-letniej tradycji hodowli koni arabskich w Polsce było dziełem, którego nie udało się dokonać ani hitlerowcom, ani komunistom. Bałagan w agencjach rolnych, w których dokonywano zwolnień na zasadach „umie pisać i czytać, znaczy, że z totalnej opozycji”, niezrealizowane obietnice podwojenia dopłat dla rolnictwa i zrównania ich z dopłatami unijnymi. Każdy z tych powodów byłby wystarczający do natychmiastowego odwołania ministra.
 
Jurgiel jednak trwał, bowiem był zasłużonym towarzyszem z Porozumienia Centrum, ba, marszałek Kuchciński zamknął nawet kuluary sejmowe, aby nikt więcej nie sfotografował ministra śpiącego w fotelu dawnej palarni.
Jarosław Kaczyński zawsze hołdował zasadzie napoleońskiej: „głupota w polityce nie stanowi przeszkody”, wychodząc z założenia, że to on jest nosicielem zbiorowego partyjnego rozumu. Klasyczny członek partii miał wygłaszać formuły z przekazów dnia bez zastanawiania się, czy mają one sens i czy on się z nimi zgadza.
 
Wyznaczenie w grudniu 2015 roku Wojciecha Jasińskiego na prezesa największej polskiej spółki PKN Orlen zostało przyjęte jako zapłata za wierność. Wiadomo było bowiem, że Jasiński być może za PRL nadawał się do kierowania wydziałem wewnętrznym urzędu miejskiego w Płocku (choć i stamtąd musiał odejść do spółdzielni Społem), ale nie do nowoczesnej firmy.
 
Dymisja premier Beaty Szydło na przełomie roku była wyrazem prostej konstatacji – Beata Wielka po prostu nie daje sobie rady. Jest co prawda w stanie wykonywać polecenia prezesa, pohukiwać w Sejmie na posłów opozycji, ale nic poza tym.
 
Ostatnia afera z odwołaniem przez marszałka wyjazdu na spotkanie z Bundestagiem (kilkanaście godzin przed nim) pokazuje, jakim kuriozum jest sprawowanie urzędu przez Kuchcińskiego. Tym bardziej że nikt – nawet w PiS – nie jest w stanie wskazać tych „powodów wewnętrznych” albo „powodów technicznych”, dla których tak się stało. W okolicach PiS szepce się, że gdy wicemarszałek Ryszard Terlecki razem z Beatą Mazurek odwołali swój wyjazd, marszałek Kuchciński myślał, że oboje spiskują na Nowogrodzkiej, aby go odwołać.
 
O odwołaniu marszałka mówi się w PiS od grudnia 2016 i okupacji sali spowodowanej kompletną nieudolnością marszałka. Wówczas jednak udało mu się ocalić stanowisko. Wraz z kolegami z PiS przekonał Jarosława Kaczyńskiego, że opozycja chciała przeprowadzić pucz, a prezes był zagrożony fizyczną likwidacją. Politycy PiS wiedzą, że w takich warunkach najlepiej przestraszyć prezesa, który – jak mówił były rzecznik Adam Hofman – „ceni wojska waleczne”. Teraz Kuchciński robi wszystko, by iść na konflikt i przedstawić się jako obrońca parlamentarnej reduty znienawidzony przez totalną opozycję, ale nawet w PiS się z tego śmieją.
 
Porażką zakończyły się rządy „najwierniejszego z wiernych” Mariusza Błaszczaka w MSWiA. Zwłaszcza że wsparty był niewątpliwymi talentami wiceministra Jarosława Zielińskiego. Przeniesienie go do MON nie było awansem. Błaszczak na obronności nie zna się zupełnie i po podpisaniu kontraktu na patrioty jedynie markuje działania.
 
Starych towarzyszy z PC może pocieszać to, że „nagrodą” za „osiągnięcia” i wierną służbę będzie wysłanie ich na stanowiska europosłów do znienawidzonej Brukseli. Ale to w końcu nie Syberia.
Paweł Wroński