Starzy
towarzysze zawiedli
Odwołanie przez premiera Mateusza
Morawieckiego ministra Krzysztofa Jurgiela ze stanowiska ministra rolnictwa i
rozwoju wsi to ważna cezura. Starzy towarzysze - Krzysztof Jurgiel, Marek
Kuchciński czy Mariusz Błaszczak - zawiedli. Do świadomości Jarosława
Kaczyńskiego przedostaje się myśl, że nie wszyscy z nich nadają się do
rządzenia.
Do tej pory minister Jurgiel wyznaczał takie standardy,
że dzięki niemu wszyscy inni ministrowie rządu mogli być już tylko lepsi.
Zniszczenie 200-letniej tradycji hodowli koni arabskich w Polsce było dziełem,
którego nie udało się dokonać ani hitlerowcom, ani komunistom. Bałagan w
agencjach rolnych, w których dokonywano zwolnień na zasadach „umie pisać i
czytać, znaczy, że z totalnej opozycji”, niezrealizowane obietnice podwojenia
dopłat dla rolnictwa i zrównania ich z dopłatami unijnymi. Każdy z tych powodów
byłby wystarczający do natychmiastowego odwołania ministra.
Starych towarzyszy z PC może pocieszać to, że „nagrodą” za
„osiągnięcia” i wierną służbę będzie wysłanie ich na stanowiska europosłów do
znienawidzonej Brukseli. Ale to w końcu nie Syberia.
Paweł Wroński
Będziemy nieznośni
Na szczęście piłka nas chyba jeszcze łączy
- na dobre, na złe i też na średnie, bo ciężko doświadczony polski kibic
przyjmie zapewne każde mundialowe zrządzenie losu. Obserwujemy z niejaką
satysfakcją, że politykom trudniej niż kiedyś przychodzi grać piłką. Zresztą
sami piłkarze, grający w światowych, profesjonalnych ligach - a więc
całkowicie niezależni od polskich polityków - stanowią tu barierę nie do
przejścia. Więc we wzajemnych relacjach granica patriotycznej poprawności i
kurtuazji raczej nie zostanie przekroczona. Zresztą, jeśli chodzi o umizgi
wobec sportowców, a zwłaszcza piłkarzy, obecna władza jest wyjątkowo mało
wiarygodna: nie ma sposobu, żeby wmówić społeczeństwu, że prezes Kaczyński
interesuje się meczami, a pisowskie elity „haratają w gałę” Piarowcy władzy
będą pewnie wykonywać różne zabiegi, aby skojarzyć (ewentualny) sukces
futbolistów z „dobrą energią dobrej zmiany”, ale ponieważ wiele się tu ugrać
nie da, mundial raczej nie będzie rozgrywany na naszym krajowym politycznym boisku.
To by była miła odmiana, bo przynajmniej przez jakiś czas lepszy i gorszy sort
Polaków może się mieszać, występować wspólnie, używać wedle woli
biało-czerwonych emblematów. Bo że, generalnie, nie jesteśmy już jednym
narodem, przekonuje intensywna kampania polityczna, od kilku tygodni prowadzona
przez obóz władzy pod orwellowskim hasłem „Polska jest jedna”
Najnowszą odsłonę kampanii mogliśmy
obserwować podczas kongresu Klubów Gazety Polskiej w Spale, w którym uczestniczyła
osobiście cała czołówka polityków PiS, a prezes partii listownie. Przekaz był
mniej więcej taki: „my” spełniamy marzenia o lepszej Polsce, „walczymy o dobre
imię Polaków, honor przodków, prawdę historyczną” (Morawiecki), „wchodzimy w
kolejną fazę dobrej zmiany” (Kaczyński), a tymczasem im większe są nasze
dokonania, tym silniejszy opór opozycji (Szydło), „jesteśmy atakowani z każdej
strony” (Morawiecki), w tym przez wrogie nam ośrodki zagraniczne „proszone o
pomoc przez polskie kompradorskie elity” Ostatni cytat nietrudno przypisać
Jarosławowi Kaczyńskiemu, bo tylko on ma patent na zaskakujące językowe
eksperymenty, sięganie po archaizmy czy, jak w tym przypadku, terminologię
socjologii marksistowskiej, która mianem „burżuazji kompradorskiej” określała
lokalne elity współpracujące z kolonizatorami. To słowo nie było dotychczas w
obiegu politycznym i pewnie, mimo swoistego wdzięku, trudno będzie je
upowszednić, ale sens ma klarowny: kolonizatorzy to - jak zawsze - Zachód, bo któż
by inny, a opozycyjne „elity” są po prostu agenturą obcego kapitału. Tak to
sobie opowiadano na zlocie działaczy rządzącej formacji. Wnioski zasugerował
premier Morawiecki, podkreślając, że Polakom w drodze do spełnienia marzeń
muszą przewodzić „prawdziwe propaństwowe elity” (w odróżnieniu od nieprawdziwych,
które rządziły w III RP), prezes Kaczyński prosił zaś o niezłomne poparcie dla
polskiej Zjednoczonej Prawicy.
Retoryka „kompradorska” będzie używana
teraz szczególnie intensywnie, bo obóz władzy musi jakoś tłumaczyć, dlaczego
Unia Europejska wciąż oskarża rząd PiS o naruszanie zasad praworządności.
Nadzieje na to, że „dialog” z Unią doprowadzi do „kompromisu” okazały się
zawodne: w Parlamencie Europejskim odbyła się jednak debata, podczas której
największe kluby poselskie wezwały Komisję Europejską, aby zaskarżyła Polskę do
Trybunału Sprawiedliwości UE w związku z ustawą, która od 3 lipca pozwoli
przeprowadzić w Sądzie Najwyższym czystkę personalną. Wyznaczono też termin
(26 czerwca) oficjalnego wysłuchania (a właściwie przesłuchania) rządu
polskiego przez Radę UE; wreszcie do Warszawy wybrał się sam Frans Timmermans,
reprezentujący Komisję w tzw. sporze z Polską, i - jak się wydaje - wyjechał z
niczym, to znaczy bez wiążącej deklaracji, że prezes zatrzyma proces przejmowania
Sądu Najwyższego. Zatem będzie konfrontacja.
PiS ma już chyba
nawet gotową taktykę: Timmermans będzie, już jest, oskarżany o
najprymitywniejsze osobiste i ambicjonalne motywy „atakowania Polski”, KE o
reprezentowanie gospodarczych i politycznych interesów Niemiec, kompradorska
opozycja
zdradę, a rząd zastosuje wobec unijnych instytucji retorsje,
które prominentny poseł PiS określił jako „będziemy nieznośni”. Rząd będzie
więc opóźniał decyzje unijne, wetował, sabotował, spróbuje też „zająć się”
inwestycjami holenderskimi w Polsce (znów chodzi o Timmermansa). Żadnego
ustępstwa: Rada UE ma usłyszeć, że Polska może „reformować sądownictwo” jak
chce i nikomu nic do tego. Jarosław Kaczyński, wyszedł ze szpitala wyraźnie
rozdrażniony i prawdopodobnie postanowił ukrócić defetyzm, zdyscyplinować
rozłażące się szeregi, a nic lepiej się do tego nie nadaje niż kolejne wojny
(słychać, że może też „zabrać się za media”).
Strategia „będziemy nieznośni” jest chyba
tym, co najlepiej odpowiada temperamentowi i usposobieniu prezesa Kaczyńskiego.
Ma długą historię i dużą przyszłość. Dramatyczne zmiany w światowej polityce wymagałyby
od kraju o potencjale Polski umiejętności zawierania sojuszy, kompromisów,
forsowania swojego punktu widzenia, mówiąc po piłkarsku: trochę dryblingu, dużo
podań, gry zespołowej, ale też wykorzystania indywidualnych umiejętności
zawodników. Mecz piłkarski według kapitana Kaczyńskiego musiałby wyglądać tak:
faulujemy, udając, że to nam robią krzywdę, nie przestrzegamy reguł albo
upieramy się, że nasze są lepsze, próbujemy zastraszyć albo skorumpować
sędziego, a jak się komuś nie podoba i nie chcą z nami grać, to stajemy się
nieznośni. Takich podwórkowych kapitanów jak Kaczyński ma dziś więcej państw, a
następni rwą się do gry. Mundial polityczny robi się coraz bardziej brutalny,
chaotyczny, brzydki. Dobrze, że chociaż można odetchnąć przy piłce, gdzie wciąż
narody rywalizują według czytelnych i sprawiedliwych reguł, a na końcu można
pójść wspólnie na piwo.
Jerzy Baczyński
Nalewka
Polityka jest jak szalony fryzjer, a nie
każda głowa potrafi zachować się godnie.
W Polsce wszyscy uczesani na rządzących piją co dzień
nalewkę z malign. Odór jej oparów zawiesił się już nad całym krajem.
Nie ma problemów,
zagadnień do dyskusji ani strategicznych wyzwań, z którymi nie można byłoby
sobie szybko poradzić. Łyk maligny z gwinta i już wiedzą, co robić. Na
przykład Pajac (przepraszam za literówkę) Prezydencki zareagował na zarzuty o
łamaniu konstytucji. Zrobimy referendum i napiszemy nową, bo po co nam ta
połamana. 15 pytań do Polaków już jest, brakuje jeszcze 85, bo przecież w
100-lecie niepodległości aż się prosi. A że te pytania obrażają inteligencję,
to mniejsza. Ważne, że nie obrażają ćwierćinteligencji. Ja bym dopisał jeszcze
101: „Od kiedy prezydenta interesuje opinia obywateli w jakiejkolwiek sprawie?
Wpisz dokładną datę”.
Premier Morawiecki
powiedział: 80 proc. polskich mediów jest wrogiem „dobrej zmiany”. Siedzą tam
całe sztaby, które pracują dla obcych, chcą nam zaszkodzić, uprawiają kłamliwą
propagandę, robią z igły widły i stawiają świat na głowie. A on chce postawić
świat na nogi. Właśnie zaproponował Francji, byśmy wspólnie zmienili oblicze
przemysłowe Europy. Warto wiedzieć, że tylko na nowe technologie Paryż
przeznacza 2,6 mld euro, Berlin - 2,9, Londyn - 7,3, a Warszawa - 0,2 mld. Trzy
kraje są w czołówce, Polska jest w malignie, więc chętnie im wskaże drogę
rozwoju.
Brakuje nam
lekarzy? Brakuje pielęgniarek? Szpitalne oddziały ratunkowe toną, a wraz z nimi
pacjenci? Na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego otwieramy nowy
wydział kształcący lekarzy. Posunięcie co najmniej odważne, bo nie ma tam kadry
ani zaplecza. Ale jest cel. Cel, o którym tak pięknie mówił już minister
Radziwiłł: tworzenie „nowej jakości w medycynie”, czyli „kształcenie kadr
wyróżniających się szczególną postawą etyczną”. To znaczy pół felczerów, pół
księży. Etycznie będzie zabronić antykoncepcji, in vitro czy badań prenatalnych
i etycznie będzie przed każdą operacją odmówić wspólny paciorek z pacjentem
oraz anestezjologiem. Malignowy kompocik. Niedawno w jednej ze szkół miały
miejsce ćwiczenia religijne - bo trudno nazwać to inaczej - w całowaniu
relikwii św. Stanisława Kostki. Uczniom przykazano, by tego dnia przyszli do
szkoły odświętnie ubrani. Jestem niewierzący, więc nie mogłem w to uwierzyć.
Gorzej jednak mieli wierzący, gdy od dzieci dowiedzieli się szczegółów i
uwierzyć musieli. Kawałek 400-letniego zmumifikowanego ciała przechodził z ust
do ust. W co i kogo będą całować uczniowie w najbliższej przyszłości, jeszcze
nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że trupie szczątki krążą po szkołach ełckiej
diecezji.
W Sejmie maligna jest intensywnie rozpylana
z mikrofonu Marka Kuchcińskiego. Marszałek za punkt honoru postawił sobie
wprowadzenie więziennego drylu. Posłowie opozycji wchodzą na mównicę nie po to,
by przemawiać, ale by główny klawisz odebrał im głos, a potem pozbawił części
wynagrodzenia. Nie wolno zadawać rządowi niewygodnych pytań ani mówić, że
prezydent łamie konstytucję, bo parlamentarzysta nie ma prawa tego oceniać.
Sejm w ogóle nie jest od tego, by gadać. Gadać sobie można w domu, choć
oczywiście też trzeba uważać. W okrąglaku przy Wiejskiej najlepiej otworzyć
muzeum polskiego parlamentaryzmu i polskiej demokracji. Ojciec Rydzyk na pewno
da pieniądze, szczególnie jeśli dyrektorem zostanie Stanisław Piotrowicz, dla
którego demokracja jest jak siostra. Do muzeum nikogo nie będzie się wpuszczać,
ale każdy obywatel będzie musiał raz w miesiącu kupić bilet.
Stanisław Tym
Singapur pomścimy!
Jako polski patriota czuję się znieważony i
upokorzony przez awanturnika i zabijakę, jakim okazał się Donald Trump.
Jeszcze wczoraj wdzięczył się na tle pomnika Powstańców Warszawy, opowiadał
cuda niewidy o Alejach Jerozolimskich, które mu napisał jakiś skryba, a kiedy
przyszło co do czego, to wybrał Kima, a nie Dudę. Mało tego, polscy przywódcy
mają szlaban do Białego Domu, a tymczasem Trump zaprasza Kima do siebie. To
głęboka niesprawiedliwość. Oni dotychczas nie jedzą widelcami! Stańmy murem za
Dudą. Tu nie chodzi o to, Duda czy Żmuda, tylko że Zachód kolejny raz nas
zdradził - tym razem do spółki z Dalekim Wschodem. Wstaliśmy z kolan, stoimy
wyprostowani jak struna, tyle że na pustyni.
Drzwi do Pałacu
Prezydenckiego w Warszawie pozostają otwarte dzień i noc. Ministrowie Dera,
Mucha, Łapiński, Szczerski, a nawet sam prezydent, stoją całodobowo na
czatach i wypatrują listonosza z zaproszeniem do Białego Domu. „Doręczyciel”
nie ma jednak nic z Waszyngtonu, zabija więc nudę segregowaniem dewocjonaliów,
pod jakimi uginają się urzędy pocztowe. Służby, które kiedyś miały kontrolować
korespondencję z USA, poszukując w niej dolarów lub opozycji, teraz węszą, czy
pomiędzy kolorowankami religijnymi, śpiewnikami patriotycznymi, wezwaniami do
sądów i biografiami prezydenta wszech czasów, nie zawieruszyło się zaproszenie
do Białego Domu.
„Musi być, sam je załatwiłem” - zapewniają
ministrowie z obu kancelarii, Czapu i Szczery. - Widziałem je na własne oczy -
zapewnia wicemarszałek. Mijają miesiące, a zaproszenie gdzieś utknęło. Kiedy
pracowałem w Bostonie i zniecierpliwieni autorzy nie mogli doczekać się
honorariów, mieliśmy jedną odpowiedź: „Your check is in the mail” (Twój czek
jest na poczcie). Nic dziwnego, że kiedy nasz prezydent telefonuje do Białego
Domu, odpowiedź jest zawsze ta sama: „Your invitation is in the mail”. Na
użytek krajowy mówimy, że Trump nie może doczekać się Dudy w Owalnym Gabinecie
(gdzie nawet ja byłem na rozmowie POLITYKI z George’em Bushem seniorem przed
jego wizytą w Polsce, kiedy namawiał Jaruzelskiego, żeby został prezydentem). A
Duda - nie.
Co robi chytry
Trump? Wymyka się tylnym wyjściem z Białego Domu - żeby nie natknąć się na Polaków,
którzy antyszambrują pod drzwiami - biegnie przez kwitnący o tej porze roku
ogród różany i hyc do Air Force One, kierunek Singapur. No nie, Singapur
pomścimy. Ta zniewaga krwi wymaga - polski prezydent, wybrany w demokratycznych,
bezpośrednich wyborach, o jakich dynastia Kimów nie ma bladego pojęcia, czeka
latami na tete-a-tete z naszym głównym sojusznikiem, a Donald Trump leci przez
pół świata i spotyka się z krwawym dyktatorem Kimem, synem Kima i wnukiem Kima.
A Czapu i Szczery kimają. Czekają na zaproszenie dla szefa. Pod rządami Trumpa
arogancja supermocarstwa wybucha niczym bomba atomowa zrzucona, nie wiadomo
dlaczego, na nasz umęczony kraj. Im bardziej świat liczy się z Polską, tym
bardziej Trump boi się spotkania z Dudą. Boi się, po prostu boi.
Tymczasem polska dyplomacja nie zasypia
gruszek w popiele. Najlepiej wyrobiona politycznie prezenterka TVP Danuta
Holecka coraz bardziej przypomina swoją koreańską partnerkę, słynną Li Chun Hi,
która pojawia się na ekranach Korea TV tylko wtedy, kiedy trzeba ogłosić
wystrzelenie kolejnej rakiety międzykontynentalnej, zdolnej dolecieć do
Białego Domu. Redaktor Holecka, zwana Polską Li Chun Hi, w rozmowie z prezesem
TVP była rozpłaszczona jak po wybuchu bomby. Zadawała napastliwe pytania w
rodzaju: - Czy po festiwalu opolskim pan prezes jest zachwycony, czy -
przeciwnie - raczej zaszczycony? Wzorem JP II, który zaprosił prezydenta
Kwaśniewskiego z małżonką do papamobilu, oraz idąc śladem prezydenta Trumpa,
który pokazał Kimowi swoją limuzynę, prezes TVP pokazał red. Holeckiej swoją
zabawkę.
Jak się
dowiadujemy, oglądalność „Wiadomości” jest poniżej oczekiwań, odnotowano spadek
liczby widzów, a u konkurencji - TVN i Polsat - widzów nie przybywa. Gdzie więc
podziewają się uchodźcy z „Wiadomości”? Badania wykazały, że odpływają na
tratwach i biedaparowczykach w kierunku dwóch stacji, które odnotowują napływ
uchodźców z TVP. Są to: rosyjskastacja Planeta oraz północnokoreańska Dżucze. -
Na Planecie mogę oglądać poważne, swobodne dyskusje, a nie ustawki - mówi jeden
z uchodźców. - Dotychczas byłam zapatrzona w Holecką, ale teraz widzę, że Li
Chun Hi to jest to - dodaje jego córka. Ten patos, to natchnienie - uwielbiam!
No, ale milcz, „totalna opozycjo”! Wracamy
do Pierwszej Polskiej Rodziny, która wymknęła się spontanicznie na spotkanie
z Polkami i z Polakami na ulicy i w restauracji KFC (to kapitał zagraniczny,
czy w Krakowie nie ma już polskich restauracji?). Okoliczne Polki w strojach
ludowych i przypadkowi Polacy po cywilnemu byli bardzo serdeczni wobec
polskich gości. Wyjątek stanowiła jedna Polka (potwierdziły to dokumenty po
jej wylegitymowaniu), która zakłócała przebieg przyjacielskiej rozmowy
Pierwszej Pary ze zwykłymi Polakami. Interwencja tej jednej Polki nie była
spontaniczna, wręcz przeciwnie - była to prowokacja, do znudzenia powtarzana
potem przez telewizje prywatne. - Dlaczego łamie pan konstytucję i pozwala
rządowi na jej łamanie? - „zapytała” jedna przypadkowa Polka. Gdy polski
prezydent uznał to za kłamstwo, z odsieczą pospieszyła mu Pierwsza Dama Polski,
pytając jedną Polkę o konkrety, choćby jeden konkret. Nie było jasne, czy
Pierwsza Dama sama nie znała przykładów łamania konstytucji, czy też
nauczycielskim zwyczajem odpytywała jedną Polkę ze znajomości przedmiotu
popularnie zwanego WOS. Przypadkowi Polacy zaczęli na wyścigi podpowiadać
jednej Polce: gwałt na Temidzie, trójpodział władz, ułaskawienie partyjnego
kolegi przed prawomocnym skazaniem, rozprawa z Sądem Najwyższym i inne, spisane
na wołowej skórze.
Na tym transmisja
się skończyła. Na ekranie pojawiła się nasza Li Chun Hi: - Łączymy się z
Phenianem.
Daniel Passent
Wszystko co najlepsze
Podczas ostatniego przed mundialem towarzyskiego
meczu z Litwą realizator TVP pokazał obecnego na stadionie premiera, co
poruszyło wrażliwą duszę komentującego mecz Macieja Iwańskiego i natchnęło do
wypowiedzenia następujących słów: „Na trybunach jest premier Mateusz Morawiecki
z rodziną. Reprezentacja Polski przyciąga wszystko co najlepsze”. Wzruszające.
W skali od 0 do 10 - solidne 7 ziemców. No, i wprowadzające element zdrowej,
skądinąd sportowej rywalizacji: niech przodownicy pracy z „Wiadomości” i TVP
Info czują na plecach oddech ambitnych kolegów z redakcji choćby i piłkarskiej.
Nie tylko z
piłkarskiej zresztą. Ja co prawda zajmuję się dyscyplinami uznanymi w Polsce za
niszowe - jak podwodny hokej, szachy z boksem, noszenie żon czy wyścigi
strusi, ale los dobrej zmiany leży mi na sercu tak bardzo, że z chęcią w
komentarzu piłkarskim wykręcę i 11 ziemców, by sprawić odrobinkę radości tym
najlepszym z najlepszych, którzy nami rządzą. Proszę posłuchać.
Przy piłce Robert
Lewandowski. Cóż za stalowy charakter! Zupełnie nie widać po kapitanie traumy
związanej z grą w niemieckim klubie. A przecież czujemy doskonale, co musi
przeżywać, wiedząc, że Niemcy nieustannie ingerują w wewnętrzne sprawy naszego
kraju, czego ostatnim przykładem była haniebna krytyka ze strony prezesa
niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, któremu nie podoba się eliminacja
niezależnych sądów konstytucyjnych w Rosji, Turcji, na Węgrzech i w Polsce.
Robertowi nie drgnie nawet muskuł. Mimo że Niemcy sterują totalną opozycją,
która życzy Polsce wszystkiego najgorszego, Robert gra jak z nut. Brutalnie
powalany przez przeciwników, błyskawicznie wstaje z kolan tak jak cała Polska
pod światłym przywództwem Jarosława Kaczyńskiego, który bardzo ceni naszą reprezentację.
Zapytany wczoraj o styl jej gry odpowiedział z niesamowitym wyczuciem, cytuję:
„Ładnie grają”, no, my, komentatorzy oniemieliśmy, jak precyzyjnie i odkrywczo
wyraził to premier Kaczyński, ile w jego wypowiedzi jest chłodnej analizy,
gorącego patriotyzmu i pewnego, nie bójmy się tego słowa, wizjonerstwa. I te
słowa musiały też natchnąć Roberta, który obsługuje długim i efektownym, jak
wyniki gospodarcze rządu, podaniem Arka Milika.
Milik wali z
pierwszej, futbolówka minimalnie mija lewy słupek. Przypomnijmy, że ten chłopak
zaczynał karierę w Rozwoju Katowice, a wszak dzisiaj cały kraj, cała Polska
cieszy się rozwojem, jakiego nie zaznaliśmy nigdy w dziejach. Kieruje nim
premier Mateusz Morawiecki.
Szybka kontra
przeciwników, bardzo mocny podkręcony strzał w okienko, ale Wojtek Szczęsny
jest na posterunku, popisuje się fantastyczną paradą i wybija piłkę. Myślę, że
tak właśnie walczyli żołnierze wyklęci, ale to nic dziwnego, Wojtek jako
nastolatek doskonalił umiejętności w Legii Warszawa, ulubionym obecnie klubie
Patryka Jakiego, tego mężnego, dzielnego młodego człowieka, który łączy w sobie
moc wyklętych i Szczęsnego, by odbudować z ruin Warszawę.
Wybitą przez Szczęsnego
piłkę przyjmuje po profesorsku Michał Pazdan, nic dziwnego, w końcu to chłopak
z podkrakowskich Niepołomic, a wszak z Krakowa pochodzi prezydent Andrzej
Duda, sam doktor praw, syn profesorskiej pary. Myślę, że to Michała uskrzydla,
że łatwiej mu też bronić drogi do naszej bramki, gdy wie, że na czele
Ministerstwa Sprawiedliwości stoi inny syn Krakowa, Zbigniew Ziobro, który tak
jak Pazdan broni, tyle że zwykłych Polaków przed sądowymi siepaczami. Z
Krakowem związany jest przez większość życia Jarosław Gowin, za młodu
obiecujący bramkarz, co na pewno wpływa na dobrą pracę naszej defensywy,
podobnie jak wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w szatni.
Pazdan podaje do
Grosickiego, Kamil pruje do przodu, no nie bez powodu wołają na niego Turbo
Grosik, cóż za energia tego chłopaka ze Szczecina!
To dobry moment na
zaskakującą i bardzo sympatyczną ciekawostkę. Wiadomo, że Joachim Brudziński,
cieszący się olbrzymim szacunkiem minister spraw wewnętrznych, najbardziej
zaufany towarzysz premiera Jarosława Kaczyńskiego, swe dorosłe życie związał
ze Szczecinem właśnie. Ale już mało kto wie - i to jest ten komentatorski
upominek ode mnie dla państwa - że minister Brudziński był pomysłodawcą i
założycielem morskiego centrum informacji zawodowej w Szczecinie, zajmującego
się podnoszeniem kwalifikacji zawodowych polskich marynarzy i rybaków. Ze
wsparciem takich ludzi polską reprezentację może czekać tylko wszystko co
najlepsze!
Marcin Meller
Maszynka prezesa
Parlament
to kolejna instytucja w Polsce, która za sprawą PiS stała się fasadowa. I
kolejna porażka naszej demokracji.
Głosami parlamentarnej większości Sejm
uchwalił kolejną nowelizację ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora.
Daje ona prezydium Sejmu (w praktyce marszałkowi Kuchcińskiemu) możliwość
znacznego obniżania uposażeń parlamentarzystom za niestosowne zachowania poza
Sejmem. Jest niemal pewne, że ten zapis ustawy nie pozostanie martwy i będzie
wykorzystywany przeciwko politykom opozycji. Tak stało się przecież po uchwaleniu
pod koniec ubiegłego roku nowelizacji tej samej ustawy, wprowadzającej
możliwość karania posłów za „uniemożliwianie pracy Sejmu lub jego organów”
Marszałek Kuchciński nie szczędził przecież dotkliwych kar finansowych posłom
opozycji i nie ukarał żadnego posła PiS, pomimo że zachowania kilkorga z nich
były i są skandaliczne.
Obie nowelizacje są
elementami szerszego zjawiska, z którym mamy do czynienia od czasu przejęcia
władzy w kraju przez ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego - przekształcania
parlamentu w instytucję fasadową. Temu celowi służyło błyskawiczne uchwalanie
ustaw ważnych dla władzy z naruszeniem procedur, obyczajów parlamentarnych i -
co najważniejsze - konstytucji, gdy stawała ona na drodze ustrojowym zamysłom
szefa rządzącej partii.
Fortyfikowanie
parlamentu i radykalne ograniczanie wstępu do niego obywatelom, w szczególności
podejrzewanym o niechęć do obecnej władzy, to kolejny element„wygaszania”
parlamentu, jako miejsca debaty i instytucji, która pulsuje życiem.
Oczywiście
Jarosławowi Kaczyńskiemu parlament jest potrzebny, a nawet niezbędny, ale
właśnie jako instytucja fasadowa, legitymizująca jego władzę, jako „maszynka
do głosowania” i miejsce, w którym od czasu do czasu może wygarnąć opozycji, co
o niej myśli. A także systematycznie pokazywać jej bezsilność.
Fasadowy Sejm nie potrzebuje marszałka,
który ma osobowość, cieszy się autorytetem i potrafi zdobywać szacunek
opozycji. W takim Sejmie najważniejszą kwalifikacją do zajmowania tego
stanowiska jest bezwzględna lojalność wobec partyjnej centrali i wykonywanie
jej poleceń, także tych, które powinny wywoływać rumieniec wstydu. Marszałek
Marek Kuchciński w pełni spełnia te kryteria. Jest wykonawcą poleceń Jarosława
Kaczyńskiego i zapewne zadowala się sytuacją, w której to on za niego myśli i
decyduje.
W ustroju opisanym
we wciąż formalnie obowiązującej w Polsce konstytucji parlament odgrywa wielką
rolę. Sprowadzenie go do roli instytucji fasadowej jest więc wielką porażką
naszej demokracji, ale wpisuje się w proces rozwijający się od późnej jesieni
2015 r. Polega on na skupianiu coraz większej władzy w jednym ośrodku, którego
istnienia nie przewiduje nasza konstytucja. Proces ten nie mógłby zajść tak
daleko, gdyby konstytucja była przestrzegana przez obóz rządzący, a także
gdyby osoby powołane na najwyższe stanowiska państwowe - a w szczególności
prezydent, kolejni dwaj premierzy, marszałkowie Sejmu i Senatu - stali na
straży swych konstytucyjnych uprawnień. Stało się jednak inaczej.
Państwowi dygnitarze faktycznie scedowali swoje uprawnienia
i władzę na rzecz prezesa partii, który co prawda odegrał kluczową rolę w
wyniesieniu ich na urzędy, ale nie zamierzał oddać im realnej władzy, nadal traktując ich jako osoby
podlegające mu w partyjnej hierarchii.
Grozi nam, że nie tylko będziemy mieli
fasadowy parlament, ale całe nasze państwo stanie się fasadową demokracją. Jak
wyglądają instytucje w takim państwie, dobrze pokazuje obecny status Trybunału
Konstytucyjnego. Z instytucji o wielkich kompetencjach, budzącej respekt
polityków i szacunek kręgów opiniotwórczych, został zamieniony w narzędzie
władzy politycznej, która nawet niespecjalnie stara się to skrywać. Zaciekły i
konsekwentnie prowadzony przez ugrupowanie rządzące atak na niezależność władzy
sądowniczej i niezawisłość sędziów dowodzi, jak wielkie znaczenie władza PiS
przywiązuje do podporządkowania sobie sędziów. Za przeprowadzenie tej operacji
gotowi są płacić wysoką cenę na arenie międzynarodowej, w szczególności w Unii
Europejskiej. Krajowa Rada Sądownictwa, w myśl konstytucji stojąca na straży
niezależności sądów i niezależności sędziów, już została zamieniona w
instytucję fasadową. W kolejce czeka Sąd Najwyższy.
Niektórzy komentatorzy krytycznie
oceniający rządy PiS, a nawet przyznający, że Polska nie jest już liberalną
demokracją, wyrażają jednak niezachwiane przekonanie, że pomimo wszystko
demokracja w naszym kraju nie jest zagrożona. Z dwóch powodów: po pierwsze,
Polacy okazali się może niezbyt przywiązani do trójpodziału władzy i skłonni są
akceptować poszerzanie władzy przez ugrupowanie, które wygrało wybory, poza
ramy wyznaczone w konstytucji, ale wolne wybory uznają za fundament demokracji
i nie dadzą ich sobie odebrać.
Po drugie zaś, Jarosław Kaczyński zmienia ustrój państwa,
ale szanuje wolę „suwerena” wyrażaną w demokratycznych wyborach.
Wcale nie mam tej
pewności. Już dziś reguły rywalizacji politycznej nie są równe dla wszystkich.
Działania krytyków władzy spotykają się z szykanami ze strony aparatu
państwowego, media publiczne stały się tubami propagandowymi obozu rządzącego.
Ludzie sprawujący władzę w naszym kraju dysponują też wielkimi możliwościami wykorzystywania
służb specjalnych i prokuratury do utrudniania życia, a nawet eliminowania
politycznej konkurencji. W jakim stopniu z nich skorzystają, przekonamy się w
kampanii samorządowej.
Trudno wyobrazić sobie fałszerstwo wyborcze
w wyborach parlamentarnych w sytuacji, gdyby opozycja bardzo zdecydowanie
wygrała wybory, ale bez trudu można je sobie wyobrazić, gdy wyniki wyborcze
obozu władzy i opozycji będą wyrównane. Determinacja PiS w dążeniu do
opanowania Sądu Najwyższego, który stwierdza ważność wyborów do Sejmu i Senatu
oraz wyborów prezydenckich, daje powody do podejrzeń i obaw o uczciwość
wyborów, tym bardziej że ich stawka będzie bardzo wysoka dla ludzi, którzy
wielokrotnie złamali konstytucję.
Nie twierdzę, że
Jarosław Kaczyński zamierza sfałszować wybory, ale jako obywatel chciałbym
mieć mocniejsze i konstytucyjne gwarancje - niż ewentualna jego dobra wola -
że tak się stać nie może. Demokracja fasadowa w Polsce to nie ponura wizja
przyszłości, ale w dużej mierze już nasza rzeczywistość.
Aleksander Hall
Koniec pewnego świata
Choć gospodarzom sprzyjają ściany, na
piłkarskich mistrzostwach świata Rosja nie odegra zapewne wielkiej roli.
Prawdziwe mistrzostwo świata już jednak zdobyła. A to dzięki swemu nowemu
napastnikowi - Donaldowi Trumpowi.
Mistrzostwem świata
jest to, jak ambitne cele osiąga Rosja w zestawieniu z jej realnymi aktywami.
Celem najambitniejszym jest oczywiście destrukcja Zachodu. Putin jest mu w
stanie dokuczać, może go podgryzać i szarpać, ale ma potężny atut - Trumpa.
Ten może Zachód zniszczyć. I już to robi, poniżając prawdziwych sojuszników i
dopieszczając śmiertelnych wrogów. Wszyscy komentowali despekt, jaki Trump
zaserwował premierowi Kanady, nazywając go człowiekiem słabym i nieuczciwym,
oraz pozostałym członkom grupy G7, odmawiając podpisania komunikatu po szczycie.
Istotniejsze niż to, że nie podpisał, jest jednak to, czego nie podpisał. Otóż
zbojkotował komunikat podkreślający potrzebę „oparcia międzynarodowego porządku
na fundamencie zasad”. A zrobił to - co jeszcze bardziej symboliczne - jadąc
na szczyt z największym spośród żyjących morderców - przywódcą Północnej Korei,
Kimem.
Komunikat ze
szczytu - zwykle niemający znaczenia, prawie zawrze napisany wcześniej - nabrał
symbolicznego znaczenia, gdy został odrzucony przez najważniejszego z
sygnatariuszy. W sensie symbolicznym ten dokument jest równie znaczący co
kartka papieru, którą wymachiwał po powrocie z Monachium premier Chamberlain,
zapewniając, że właśnie zapewnił światu pokój. Kartka Chamberlaina
symbolizowała appeasement. Kartka ze szczytu - koniec pewnego świata.
Oto na naszych
oczach upada świat wartości i zasad. Zastępuje go świat, w którym
najważniejsze są interesy i siła. W pierwszym świecie relacje były regulowane
przez porozumienia i kompromisy. W tym drugim określa je dominacja
silniejszego. Gdy przy stole obrad Trump nie dominuje, kopie po prostu w stół
i go wywraca. Nagle wracamy więc do porządków w stylu kongresu wiedeńskiego.
Liczą się najsilniejsi. Reszta występuje w roli klientów, petentów albo ofiar.
Oczywiście są różnice. Chyba jeszcze ważniejsze niż w tamtym świecie jest ego
przywódców, masujących je w świetle reflektorów' na oczach setek milionów.
Zamiast polityki - egolityka, której najważniejszym komponentem jest
testosteron.
Zmiana, o której
mówimy, ma charakter globalny i głęboki, a Polsce nie przyniesie nic dobrego.
Mamy wystarczająco silne atuty, by być uznanym graczem w gronie państw pielęgnujących
dialog i kompromis. I żadnych realnych atutów w świecie, w którym słabsi z
założenia nie mają racji.
Ameryka, z którą
związaliśmy swe bezpieczeństwo, z jej obecnym nieprzewidywalnym i nieodpowiedzialnym
przywódcą, nie jest już filarem światowego porządku, lecz być może najbardziej
nieprzewidywalnym czynnikiem destabilizacji. Amerykański prezydent nie jest
już liderem wolnego świata. Pretenduje raczej do tytułu mistrza w lidze mocnych
ludzi. Nasze bezpieczeństwo w dużym stopniu jest w rękach człowieka, który bez
jakichkolwiek konsultacji ogłasza nagle, że zawiesza wspólne manewry z
sojusznikiem, jakim jest Korea Południowa. Bez uprzedzenia podważa więc pozycję
oraz bezpieczeństwo sojusznika, składając je na ołtarzu swego narcystycznego
show z Kimem.
Czy ktokolwiek w
pełni władz umysłowych jest zdania, że Trump zrobiłby dla Polski cokolwiek, co
antagonizowałoby Rosję? Mieliśmy podobno zaoferować Amerykanom stałą bazę
wojskową w Polsce, za co chcieliśmy zapłacić dwa miliardy dolarów. Śmieszna
suma. Tyle Ameryka na zbrojenia wydaje każdego dnia. Ponad głowami NATO w
jakiejś bezbrzeżnej naiwności zaoferowaliśmy więc Waszyngtonowi projekt
cudownie nierealistyczny. Zamiast racji stanu - stan infantylizmu.
Gdy z jednej strony
ma się Putina, a z drugiej za wielką wodą Trumpa, rozum i instynkt każą
wzmacniać relacje z Unią
Europejską i naszym największym zachodnim sąsiadem i
partnerem, Niemcami. Zamiast tego szef rządu w sejmowym wystąpieniu poświęconym
zupełnie innej sprawie 30 razy, za każdym razem w sensie pejoratywnym,
wypowiada słowo: Berlin. A jednocześnie z Unią jesteśmy w potężnym konflikcie.
W trudnym dla Polski momencie polską polityką zamiast mężów stanu kierują nawet
nie politycy przeciętni, ale ludzie kompletnie niepoważni, odstawiający jakąś
smarkaterię.
Na piłkarskich
mistrzostwach mamy szansę na całkiem dobre miejsce. Ale w lidze zdominowanej
przez Trampów, Putinów i Erdoganów Polska nawet z jakoś tam kompatybilnym z
nimi kieszonkowym autokratą Kaczyńskim jest bez szans, może być tylko marnym
pionkiem. Poniesie porażkę albo klęskę. Jakiekolwiek szanse mamy tylko w
ramach Unii, u boku europejskich partnerów i sojuszników. Najbliższe wybory
będą więc miały nie tylko charakter polityczny i estetyczny. Będą miały
charakter egzystencjalny.
Tomasz Lis
Nie nakręcam się
Nie wiem, jak mam
się nazwać, ale chyba jestem inny od wielu Polaków, ponieważ się nie nakręcam.
Od dziecka jestem kibicem i entuzjastą piłki nożnej. Oglądam wszystkie mecze,
które mogę obejrzeć. Jest rzeczą oczywistą, że życzę drużynie jak najlepiej,
ale się nie nakręcam i cieszę się, że mądry trener i mądrzy piłkarze nie
wykazują oznak nienormalności. Wykazują te oznaki przede wszystkim media i
przepytywani kibice, którzy po meczu z Litwą uznali, że tak jest dobrze i już
mamy puchar. Nie nakręcam się na nienawistne zdania o festiwalu w Opolu, choć
to, co zobaczyłem, zwłaszcza w koncercie mundialowym, wołało o pomstę do nieba.
Narodowość uzupełniona biało-czerwonymi smokingami prowadzących podpowiedziała
mi, że właściwie nie ma o czym rozmawiać. Nie nakręcam się na nienawiść do
prezesa Kurskiego, chociaż od osób z jego najbliższego otoczenia wiem, że były
w Opolu restauracje, w których ogłoszono, że nie jest tam mile widziany.
Uważam, że nawet w więzieniu powinno się karmić człowieka, bo takie ma prawa.
Nie nakręcam się na premiera Morawieckiego, który oznajmił, że sędziowie w
Krakowie są grupą przestępczą, chociaż używając jego poetyki, śmiało mógłbym
powiedzieć, że ci politycy, którzy łamią konstytucję, zawłaszczają sobie prawa
do meblowania kraju według własnych potrzeb wyborczych, wycinają lasy pod
ochroną, niszczą demokrację, zdecydowanie mogliby być uznani za taką grupę, o
jakiej powiedział premier. Zastanawia mnie, jak duża w moim kraju jest grupa
ludzi racjonalnie myślących. Ile jest Polek i ilu Polaków, którzy odrzucając
wyborcze zapomogi, myślą o naszym kraju w perspektywie dłuższej niż do najbliższych
wyborów. Ilu z nas się wstydzi, kiedy musi za granicą odpowiadać na pytania o
sytuację w Polsce. Ilu uznaje, że referendalne pytania składane przez
Prezydenta w sprawie konstytucji to infantylna ścierna, a nie prawdziwa
rozmowa, o tym najwyższym akcie prawnym. Nie nakręcam się, ale nie wiem, kto
jeszcze myśli podobnie.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Cyrk przyjechał
Jako dziecko uwielbiałem cyrk. Mieszkałem
niedaleko placu, gdzie raz do roku zjeżdżał tabor kolorowych wozów z barwnymi
napisami „Clowns” czy „Lions”. Z tych słów wnioskowaliśmy, jaki będzie program.
Wyładowywano sprzęty, klatki, wielkie skrzynie, budowano ogromny namiot, wokół
którego powstawało miasteczko. Gdy już stanęło, żongler wychodził z wozu i
ćwiczył, rzucając maczugami, co potęgowało nasze wścibskie wsadzanie nosa w
różne szpary. Każdy chciał zobaczyć clowna, lwa, małpę, cokolwiek - choćby akrobatów wywijających salta.
Ze zwierzętami
miałem problem. Ich tresura nigdy mnie nie pociągała. Jestem z epoki, w której
koń był podstawową maszyną: wywoził śmiecie z podwórka w centrum Warszawy,
harował w polu, kieracie, transporcie, męczył się strasznie. To konie wlokły
cyrkowe wozy przez miasto, aż kiedyś zastąpiono je traktorami. Ulga i
dygresja: nadszedł czas, by konia uwolnić od konieczności jakichkolwiek
świadczeń na rzecz człowieka - żadnych rzeźni, w zamian trzeba postawić mu
piękny pomnik gdzieś w środku miasta i podziękować za wszystko, czego dla ludzi
dokonał.
Kanadyjski Cirque
du Soleil jest zaprzeczeniem wszystkiego, co napisałem powyżej. To
najpiękniejszy cyrk świata. W scenografiach buduje nieistniejące światy,
prehistoryczne miasta, dżungle, scenerie z bajki. Jeśli woltyżerka, to na
motocyklach, jeśli nurkowanie, to nie fok czy delfinów, ale człowieka, który
spada z niebotycznej wysokości do basenu przypominającego lagunę. Ludzie
fruwają, biegają po ścianach, toczą w powietrzu baletowe pojedynki, podwieszeni
na niewidzialnych linach tańczą na wysokości walca, osuwają się z wodospadami,
wpadają do czeluści w podłodze, wyskakują stamtąd niczym lawa z wulkanu,
podłoga się rozstępuje, z piekła bucha ogień, a kiedy się zasklepia i rozsuwa
znowu - staje się jeziorem z trzcinami. Świat z kreskówki przeniesiony do
realu. Zwierząt tu nie ma. Zamiast rzucania toporami tuż obok głowy drugiego
człowieka ujrzycie niezwykłą akrobację w wykonaniu paralityków o kulach.
Od kilku tygodni w
ich ogromnym kompleksie teatralnym w Las Vegas część widowni siada w
nałożonych na głowy czepkach podobnych do pływackich, z ogromną ilością
różnokolorowych kabli podpiętych w różnych punktach głowy. Taki widz wygląda
jak astronauta podczas ekstremalnych eksperymentów. Czeka go najnowocześniejsza
forma precyzyjnej wiwisekcji mózgu, jaka istnieje w XXI w. Zostanie
prześwietlona każda reakcja jego zwojów mózgowych na cokolwiek, co się wydarzy
podczas przedstawienia. Każdy trick, który wywoła najmniejszy nawet skowyt
szarych komórek, w każdej sekundzie spektaklu, każdy przepływ fal czy skurcze
neuronów zostaną zapisane i przebadane. Każdy zachwyt i każde rozczarowanie.
Stanie się jasne, co pobiegło z której półkuli do przysadki, z płatów
czołowych na tył głowy, stamtąd do amygdali i z jaką mocą. Twórcy cyrku chcą
poznać ukryte, atawistyczne reakcje widzów na poszczególne tricki. Teraz będą
wiedzieć, kiedy pojawia się wielki prawdziwy strach, a kiedy jest go za mało.
Co rozśmiesza kobiety, co mężczyzn, co budzi podziw swym pięknem, a co jest
stratą czasu. Pracują nad spektaklem, który wyciśnie z ludzi najwyższe emocje,
stany głęboko ukryte i lęki, jakich widz nie znał, podziw na poziomie euforii.
Przestraszyło mnie
to. Oczami wyobraźni widzę już nie tylko spektakl cyrkowy geniuszy z Kanady,
ale pisarzy czy filmowców, którzy w podobnych testach zbadają rozmiary
przerażenia u odbiorcy podczas czytania czy pokazu testowego i powiedzą:
„Patrz, tu wykres siada, musisz dodać brutalności, boją się za mało”. Albo w muzyce:
„Spróbuj dodać infradźwięków, może mu się zakotłuje w głowie”. Manipulacja
instynktami wkracza do gry.
Wyobrażam sobie
rzeczy gorsze: próbne spotkanie polityka z grupą wyborców; którzy podłączeni
kablami będą wysyłać sygnały mówiące, który element gadki jest porywający, a
który do bani, który budzi nadzieję, zaufanie i rozmarzenie, który - strach i
niechęć. Komputer wykaże, czy to, co polityk mówi, jest naprawdę śmieszne. Po
badaniach powstanie „prawdziwa” mowa, mająca za zadanie wkręcić ludzi jak
durniów wbrew ich wiedzy. Wtedy Sasin wygra wybory na cokolwiek. Jako człowiek
idealnie udający szczerego, niekłamiącego, kompetentnego. A czujne sensory pod
pachami będą go łaskotać, gdy niechcący powie coś, co ma naprawdę na myśli - wtedy
się zaśmieje. Na znak, że to był żart.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz